Różne są wyprawy w życiu człowieka, do których trzeba się odpowiednio przygotować: zabrać mapy, ciepłe ubrania, latarkę
–spakować cały kufer potrzebnych rzeczy. Wiemy co wziąć w góry, nad morze, do ciepłych krajów i na agroturystyczne wczasy. A gdyby nam przyszło wyruszyć w nieznane? Jakie przedmioty były by nam niezbędne w podróży przez życie, wszak ono samo już jest podróżą, drogą...Jakie zatem kupić mapy, gdzie szukać drogowskazów, kiedy na żadnym zegarze nie znajdziemy wskazówek do życia. A gdybyśmy mieli tylko walizki na słowa, to jakich słów trzeba by było użyć żeby opisać, opowiedzieć życie ale tak, aby zmieścić wszystko to, co chcemy przekazać w jednym kufrze, który ma 628 przegródek– stronic. Słowa– walizki które mają czasem po kilkanaście znaczeń jednocześnie żeby niczego nie zapomnieć, nie zgubić, gdy zabraknie słów skojarzyć automatycznie miejsce, czas, wydarzenie, osobę i dać jedną nazwę będącą odpowiedzią na każde nienazwanie. Nawet parę zdań zamknąć w jednym mega skrótowcu, krypto– piśmie, kalamburze.
W taką to niezwykłą i fascynującą podróż wyruszamy z polskim wydaniem dzieła J.Joyce'a :„Finnegans wake", w najdziwniejsze zakamarki mistycznych przeżyć. To historyczne wydarzenie w dziedzinie literatury, ponieważ nikt jeszcze nie podjął się, nie zaryzykował nawet karkołomnego tłumaczenia ba! często też przeczytania w całości, i mam tu na myśli czytanie świadome a nie tylko przesuwanie oczyma po zadrukowanym papierze bez zrozumienia co zawiera oglądany tekst. Od 2 lutego 1939 roku, czyli od dnia ukazania się książki, żaden tłumacz, przemądrzały początkujący lingwista nie przełożył jej na język polski ale także nikt jej nie zrozumiał. Dokonał tego Maciej Słomczyński doznając prawdziwej drogi przez literacką mękę, wyciągając z walizki Joyce'a to, co skrzętnie tam poupychał. Znaczenia słów „Joycelogizmów", ich odcyfrowywanie, zajęły tłumaczowi sporą część jego życia i były prawdziwą podróżą w nieznane, o której mówi :"odkładałem książkę z uczuciem klęski, jakiego doznawali wszyscy, którzy robili to przede mną. Nie rozumiałem nic, chwilami wydawało mi się, że coś rozumiem, później znowu grzęzłem beznadziejnie w masie poskręcanych sylab, tajemniczych, zmiennych rytmów i skrawków słów znanych mi z rozmaitych języków, ale nie należących do żadnego. Miałem nieustanne wrażenie, że ta książka jest żywa, Ulisses wydawał się przy niej dziecinną igraszką." Osoby, dla których język angielski nie stanowi żadnego problemu próbując czytać „Finnegans wake", wiedzą że słowo „czytać" nie ma tu większego sensu. Sam tytuł sprawia już wiele trudności w dosłownym uchwyceniu logicznego wytłumaczenia co autor miał na myśli. Jest taka piosenka w Irlandii:"Finnegan's wake" o Timie Finneganie, murarzu, który lubił sobie popić. Pewnego ranka, będąc w stanie świadomości ukołysanej mocnymi trunkami, spadł z drabiny rozbijając sobie czaszkę. Zaniesiono go do domu, żeby odprawić przy nim wake– jest to w Irlandii noc czuwania przy zmarłym podczas której pije się i je. Podczas takiej to żałobnej uczty dochodzi do bijatyki i kiedy jeden z przyjaciół zmarłego rzuca kielichem whisky w drugiego, ten uchyla się i płyn pryska na leżącego Tima, który natychmiast budzi się, ożywa, wstaje i powiada:"Nalejcie wszystkim piorunem! Czy myślicie, że umarłem?" „Wake" po angielsku to także ocknienie, przebudzenie, czyżby zatem słowa Joyce'a miały posiadać uzdrawiającą, pobudzającą do życia moc cudotwórczej whisky z irlandzkiego trenu o Timie– murarzu? Wieloraka interpretacja tytułu może wydawać się przysłowiowym dzieleniem włosa na czworo, jednakże w czasie czytania powieści napotkać można tak skomplikowane wieloznaczności, że kiedy ponownie spojrzymy na tytuł, doszukamy się tam nie trzech ale trzynastu możliwych wariantów. W nazwie, nazwisku bohatera można doszukać się kilku aluzji, analizując sam wyraz FINNEGANS (jeden Finnegan, kilku Finneganów) FIN albo FINE oznacza koniec, więc jeśli „wake" jest przebudzeniem, powrotem do życia, FIN jest finałem, zakończeniem, czyli jak dzieło Joyce'a jest powtarzalnością , cyklem, Alfa i Omega. Sufiks „NS" oznacza (w Irlandii) National School, publiczną szkołę podstawową, zatem kolejny powrót do podstaw, korzeni."EGg" to w angielskim „jajko", „AnuS" znaczy odbyt, czyli czas narodzin, tworzenia, drogi, skąd przyszliśmy i dokąd zmierzamy. „FIN" po angielsku znaczy „płetwa", czyżby autor chciał dać czytelnikowi płetwę, jako ster by nie utonął lecz płynął w dobrym kierunku, do celu, jak w myśli J.Leca:"Płyń za rekinem, trafisz do ludzi". W angielskiej, dziecięcej rymowance pan Jajko Humpty Dumpty upada i rozbija się, podobnie jak czaszka Tima murarza. ANN to skrót od imienia Anna (Livia) jako pierwiastek kobiecości i żona Finnegana. Idąc tym tropem nie chodzi tu o odkrywanie tajemnicy tytułu, i ustalenie ostatecznej jego wersji, ale o to, by uświadomić sobie konstruowanie słów–walizek Joyce'a i ich nierozwiązanego napięcia znaczeń, wtedy tekst zacznie wirować, żyć i pulsować w umyśle. W książce wiele mówi się o śnie lub śmierci lub o jednym i drugim, ale także i o przebudzeniu bądź zmartwychwstaniu. Tylko czego te zdania dotyczą i kto z kim rozmawia, gdyż niejasno zarysowane okolice, postaci i zdarzenia przelewają się jedno w drugie, jak rzeki nikną, gubią się, płyną niejednostajnym rytmem, meandrami i wciąż swoim nurtem, szumiąc jednostajnie wszystkimi językami świata, złączonymi groteskowo zlepkami sylab należących do różnych rodzin językowych, różnych źródeł i delt bez jednego konkretnego ujścia. Wytrawny rybak wyłowi z tej mętnej rzeki raz chińskie nazwisko z polską końcówką, to znowu zniekształcony cytat z Szekspira lub słowo, w którym spotykają się żywe i martwe języki, a czas nie istnieje dając wpadać na siebie i mieszać się z sobą odległym religiom, ludom, systemom filozoficznym i krainom niczym strumyczki wpadające do jednej rwącej rzeki.
Zaryzykowano też hipotezę, ku bezradności i racjonalnemu wyjaśnieniu, że Joyce musiał być szalony, stwarzając coś tak nieprzetłumaczalnego i niezrozumiałego, rzecz którą może pojąć tylko chory umysł. Tą rzeczą miała być owa książka postrzegana jako niekontrolowany, bezsensowny bełkot– zgadywanka. Joyce jednak był normalnym człowiekiem, ukończył gimnazjum jezuickie i jezuicki uniwersytet. Do końca życia nie zdradzał najmniejszych nawet śladów obłąkania. Był na pół oślepły, przeszedł jedenaście operacji oczu, żył w obcym kraju, po dwudziestu latach prawdziwej nędzy, z rodziną na utrzymaniu, w obliczu strasznej, nieuleczalnej choroby ukochanej córki. Siedemnaście lat ciągnął gigantyczny zapis snu tekstem, na który mógł tylko patrzeć przez potężne szkło powiększające. Musiał mieć przy tym dokładny, żelazny plan, ponieważ pisał nie kolejno strona po stronie, lecz opracowywał różne fragmenty tekstu należące do odległych od siebie części i montował je później w jedną całość wypełniając luki. Ostatnia strona dzieła jest dość problematyczna jako „ostatniość", gdyż kończy się urwanym w połowie zdaniem będącym równocześnie początkiem pierwszego zdania książki, niczym zamknięty krąg nie posiadający w rzeczywistości ani początku ani końca, jak wszechświat lub życie odradzające się wiekuiście już w chwili śmierci. Mamy wrażenie jakby autor chciał wprowadzić podróżnika do swej przygody od nowa, jeszcze raz , od początku by odkryć to, co nie zostało nazwane i napawa wciąż lękiem. Zamysł dzieła da capo al fine uświadamia powtarzalność, cykliczność życia, następstwa i rotacje a może i błędne koło w którym trwamy niczym w matni. Przekonanie o takiej cykliczności wydarzeń, stanowiące podstawę historiozofii włoskiego filozofa Vico, jest główną zasadą budowy Trenu o Finneganie, lub Finneganach. Na ostatniej stronie są dwa zdania, tuż przed finałem: „The keys to. Given!" (klucze do. Dane!) Komu Joyce dał te klucze? Może temu, kto je dopasuje do kolażu myśli rozsypanych na cząstki: religie, boginie, filozofie, rzeki, księgi, biografie, zwierzęta, ptaki, ryby i różnojęzyczne strzępy znaczeń. Może otrzyma je ten, kto zechce być mistrzem ceremonii gigantycznego balu maskowego, wirującego bez przerwy, przy wyłączonym nagle świetle, by nikt nie mógł rozpoznać ukrytych pod maskami bohaterów a nawet i maski widział jak przez mgłę, jakby we śnie. Może tymi kluczami jest powtarzalność i tylko wtedy one mają sens, gdyż nimi należałoby tę książkę otworzyć, nie wytrychem na skróty, a pasującym kluczem do szyfru. Joyce tworząc swój irlandzki tren mówił o nim sporo i niezwykle efektownie, zainspirowany tomem felietonów krytycznych napisanych przez Samuela Becketta (który był wówczas jego osobistym sekretarzem) powiedział, że ułożył język do snu, że Ulisses był to dzień a Finnegans wake to noc, że w nocy, we śnie, cofamy się do stanu przedświadomości, że rzeczy nie powiązane wiążą się wówczas według własnej logiki i własnych sennych praw. Jak dotąd wszystko się zgadzało, gdyż Finnegans rzeczywiście w niczym nie przypomina Ulissesa i obejmuje jakieś inne obszary literatury, z pewnością nie znane dotąd ludzkości. Wydawać by się mogło, że w opowieści Joyce'a istnieje śpiący bohater, któremu to wszystko się śni. Może. Jest tam pewien człowiek o nazwisku Earwicker, oznaczany przez autora jako H.C.E, i jego żona Anna Livia Plurabelle (to jej dodatkowe imię) oznaczona jako A.L.P oraz ich synowie Shem i Shaun (irlandzkie odpowiedniki imion James i John – Jakub i Jan) jest także córka Issy. Równocześnie córka przemienia się w matkę, synowie w ojca, a wszyscy razem ciągle w kogoś innego a nawet w co innego. Postaci nie mówią nigdy kim są, gdzie są i co robią. Występują w różnych czasach, zmieniając nieustannie imiona, a są bądź ludźmi, bądź bogami, drzewami, rzekami (jak Anna Livia i jej córka) lub czymkolwiek i kimkolwiek innym zawsze zamglonym i niewyrażalnie niewyraźnym. Narrator jest wszechwiedzący, wszechczłowiek, czyli ktoś, kto może swobodnie przechodzić od podświadomości jednej postaci książki do innej, a może również czerpać z podświadomości nadrzędnej (autorskiej) a nawet ogólnoludzkiej (ponadautorskiej).Pełno więc tam podświadomych skojarzeń, myśli, pół–myśli, współ–myśli, przed–myśli i myśli wtórnych, czytelnik musi je sobie z wolna i z mozołem wydedukować i nie dowiaduje się nigdy, czy jego dedukcja, a właściwie jej droga, jest prawidłowa. Pierwszy rozdział księgi jest wstępem do całości, zawiera wszystkie główne wątki zaczynając od opowieści o murarzu Finneganie. Rysy postaci wkrótce roztapiają się w krajobrazie Dublina w taki sposób, że gdyby kataklizm zmiótł miasto z powierzchni ziemi, można byłoby odbudować je na podstawie książki Joyce'a. Na miejscu obudzonego z letargu Tima pojawia się nowy bohater irlandzki H.C. Earwicker. Kolejne rozdziały (2, 3, 4) zawierają niekończące się aluzje do tajemniczego grzechu, jaki bohater popełnił w parku Phoenix, jego aresztowania i sądu nad nim oraz treści ważnego, enigmatycznego listu, który ma wyjaśnić zagadkę przestępstwa. Mamy tu niejako Kafkowskie przeżycia z surrealistycznego „procesu"gdzie nic nie jest pewne, a wszystko możliwe. Bohater zostaje umieszczony w podwodnym grobie z którego zmartwychwstaje. Historia upadku Earwickera jest powtórzeniem tego, co przydarzyło się Finneganowi. O grzechu bohatera opowiadają coraz to nowe przeważnie anonimowe postaci, świadkowie, plotkarze, zgorszeni i gorszyciele pytający i wyjaśniający. Osoby mówiące o przewinieniach Earwickera wydają się jego wcieleniem, tak więc Finnegan–Earwicker staje się przedstawicielem wszystkich, everymanem, każdym. Poznajemy dzieje Wielkiego Pisma, listu podyktowanego przez Annę Livię, zapisanego przez Shema, zagubionego w kopcu śmieci, wygrzebanego przez kurę, uratowanego przez Shema a wykradzionego dla świata przez Shauna. Treści listu czytelnik nigdy nie poznaje. Rozdział będący auto–satyrą na Shema (sobowtóra samego Joyce'a w powieści) jest dygresją na temat prymitywnego życia artysty z cyganerii. Księgę pierwszą kończy jeden z najbardziej znanych rozdziałów „Anna Livia Plurabelle „ w którym rozmawiają dwie praczki pracujące na przeciwległych brzegach rzeki Liffey. Dialog ich jest niejasny, pełen odniesień do winy Earwickera i do życia Anny Livii i do dziejów ich dzieci. To jeden z najbardziej poetycznych rozdziałów, przywołujących na myśl dzieła homeryckie. Różnorodne chwyty stylistyczne, parodia i aluzje literackie funkcjonują obok siebie bez ładu i składu. Ten pozorny nieład został systematycznie wypracowany przez autora i nie może tu być mowy o jakiejkolwiek przypadkowości. Księgę drugą spowija zapadający zmrok. Dzieci Earwickera bawią się z dziatwą z sąsiedztwa. Trwa walka między Shaunem a Shemem, których imiona wciąż się zmieniają. Shem zostaje pokonany a dzieci głoszą zwycięstwo Shauna, wówczas rodzice przywołują ich do domu, aby odrobiły lekcje. Przez rozmowy w czasie nauki oraz marginesowe komentarze przewija się cała mądrość ludzka. Opowiadanie powraca do gospody. Tu każda rozmowa stałych bywalców baru odnosi się symbolicznie do Earwickera i jego przewinienia. Kulminacją jest ukazanie się telewizyjnego obrazu generała rosyjskiego (sobowtóra Earwickera) po którego stronie staje Gospodarz a jego klienci opowiadają się za zabójcą. Wskutek takiego konfliktu Erwicker traci ogólne poparcie na stanowisko w zarządzie miasta. Tłum chóralnie śpiewa balladę o winie i upadku bohatera. Zrozpaczony przegrany wypija resztki alkoholu z pozostawionych kieliszków i pada pijany na podłogę. Przez większą część trzeciej księgi uśpiony Earwicker spoczywa w łożu u boku Anny Livii, gdy tymczasem starszy syn Shaun (przybierając różne imiona) wygłasza swoje credo w formie bajki o koniku polnym i mrówce. Konikiem polnym jest Shem, którego brat oskarża o niezrozumiałość języka swej poezji. Shaun żegna się z Izabelą przed odjazdem w podróż z ważną misją, jednak i on zostaje oddany pod sąd, gdzie w czasie przesłuchania coraz bardziej przypomina swego ojca a na koniec rozpływa się w plazmie świata z której powstała postać Earwickera–Każdego.
Księga czwarta jest najkrótszą ze wszystkich: tylko jedna osoba przeżywa sen. Jest nią żona bohatera Anna Livia. Dzień nadchodzi i świadomość zaczyna powracać, więc Anna rozmyśla że jej życie dobiega końca. Nie spodziewa się już niczego i tęskni jedynie do wyzwolenia, jak rzeka Liffey tęskni do morza. Taką to prozaiczną interpretację ukazującą codzienność i pospolitość wydarzeń Finnegans wake stworzyli autorzy „Skeleton Key" Joseph Campbell i Henry Morton Robinson w 1944r: „ tematy Joyce'a są proste, wzięte z życia ludzi, których spotyka się codziennie. Na tym podkładzie opiera się natomiast symboliczna nadbudowa". W oparciu o hinduską historiozofię Clive Hart zanalizował proces marzenia sennego powieści i znalazł odpowiedniki trzech stadiów snu: prawie–trzeźwość, sen zakłócony marzeniami i głęboki sen. Jest to, jeden z wielu, cykl formalny porządkujący treść dzieła.
Krytycy Joyce'a zauważyli, że język Finnegans Wake jest sam w sobie dziełem sztuki przeznaczonym do smakowania i kontemplowania, odkryli niektóre techniczne sposoby tworzenia wyrazów i zwrócili uwagę na wiele źródeł zapożyczeń, m.in. na życie i twórczość Jonathana Swifta. Językowe walory estetyczne zostały docenione najwcześniej, nam mogą one żywo przypominać rodzimych twórców: „słopiewnie" Tuwima i neologizmy Leśmiana.
„Finneganów tren" każe czytelnikowi nieustannie utrzymywać całokształt powieści w świadomości przez nieustanne aluzje do wszystkich sfer tematycznych, które zawarte są w warstwie słownej i strukturze tekstu przypominającej wirowanie, drganie jakie zdają się mieć dzieła sztuki op–artu, gdy się w nie dłużej wpatrywać, bądź jak muzyka czy poezja. To książka trudnej, niedoścignionej budowy ale wyzywającej czytelnika do twórczego wysiłku. Przemienia się w prywatną zabawę wielkiego pisarza, w zabawę nie mającą sensu dla nikogo, prócz niego, w grę pt:"jak se poźródlisz tak se wodogrzmotniesz" wszak „Joyce" brzmi jak zaproszenie do czerpania radości, przyjemności, tak więc Mistrz Dobrej Zabawy zaśmiewa się od wielu lat, patrząc ze swego miejsca, w którym jest obecnie, jak muszą męczyć się ci, których upór popycha do tego, by wyjaśnić całe jego dzieło. EnJoy–ce! Baw się!