Alicji
Stoję przed nią oparta o blat, stoję, patrzę i czekam, czekam aż zwróci uwagę na moją obecność, na mnie, aż pozwoli wygłosić mi życzenie, życzenie, prośbę, komendę, zwał jak zwał, a cel jest jeden i słowa nie mają pewnie większego znaczenia. Najłatwiej uniknąć komplikacji zwracając się schematycznie, tak jak ludzie się do siebie w takich sytuacjach zwracają czyli schematycznie i powierzchownie. Nie lubię schematycznie i powierzchownie, ale komplikacji też nie lubię i nie lubię się narażać, narażać na śmiech, na zdziwienie, szok czy zmieszanie, choć może właśnie dziś mam ochotę na coś niekonwencjonalnego. Może właśnie dziś cyniczny uśmiech. Wbijam wzrok w jej plecy, w biały fartuch na nich, chcę jej telepatycznie przekazać, że tu jestem i czekam, i wbijam, ale na nic to, ona nie widzi,
w końcu chrząkam wcale nie tak cicho.
– Proszę.
Takie mechaniczne, zwyczajne, takie, że pomysł na inność schował się w kartonie mleka dwie alejki dalej, a ja go nie szukam, ja proszę, proszę zwyczajnie.
– Proszę piętnaście deko polędwicy sopockiej.
Nie wiem, ile to piętnaście i dlaczego tyle, a nie inaczej, ale tyle i kroi, ja czekam, zawija, biorę, grzecznie dziękuję, koniec.
Pamiętam tę noc bardzo wyraźnie, każdy szczegół. Byłam już ubrana, w płaszczu, szaliku, gotowa do wyjścia. Przed wyjściem myśl, by tam zerknąć, by się upewnić, może nie upewnić, a sprawdzić, czy wszystko w porządku. Weszłam więc do pokoju mojej przyjaciółki pod pretekstem szukania zapalniczki. Weszłam i zobaczyłam ją siedzącą na łóżku, wpatrzoną w lustro, z czerwoną plamką na białej bluzce i czerwoną kreską na szyi. Cały czas mówiłam
o zapalniczce jednocześnie wytężając wzrok, bo nie byłam pewna, czy dobrze widzę, nie chciałam widzieć, ale widziałam, już byłam pewna i wtedy się wkurzyłam. Żadne inne uczucie nie mogło się przebić przez to moje wkurzenie, bo miałam świadomość, że zabawa się skończyła, przekroczona została granica pomiędzy zabawą a życiem, i już nie było drugiej szansy, możliwości zmiany decyzji, myśli, że jakoś to będzie. Potem jest już tylko targanie się z samym sobą i ta jedyna okazja, by zachować się dobrze, ale na początku była wściekłość.
– Dzwoń po pogotowie!
To było pierwsze, krzyknęłam. Do tej drugiej przyjaciółki, jej współlokatorki. A tę złapałam za ubranie, bo już widziałam, że to nie jest głębokie cięcie, i błyskawicznie przeniosłam do drugiego pokoju, i rzuciłam na łóżko.
– Siedź tu kurwa i nie odzywaj się! Koniec zabawy!
Od tej drugiej przyjaciółki–współlokatorki dostałam do ręki słuchawkę, bo ona się cała trzęsła i nie mogła złapać tchu. Spokojnie wytłumaczyłam pani, o co chodzi, jaki adres, a potem było czekanie. Czekaliśmy czterdzieści minut, ta druga już się uspokoiła, współlokator spał
w innym pokoju a z nami siedział jego pijany kolega.
– Zaraz przyjedzie pogotowie. Chcesz zrobić makijaż?
Dowcip. Pierwszy z wielu. Ale przez cały czas byłam wściekła i nie pozwoliłam jej palić ani sikać przy zamkniętych drzwiach. Później ludzie z pogotowia ją zabrali. A ja zostałam
z poczuciem winy, bo to nie było głębokie cięcie, ale może wtedy nie do końca to wiedziałam, wiedziałam, że to było przekroczenie granicy i trzymając papierosa trzęsącymi się dłońmi zdawałam sobie sprawę z tego, że zabawa się skończyła i że nawet, jeśli kiedyś wróci, to nie będzie już taka sama. Po nocy w najbliższym szpitalu moja przyjaciółka wróciła do domu.
Po obu stronach mam kamienice, piękne i stare, czasem zaniedbane, kamienice po prawej, kamienice po lewej, a ja idę środkiem, środkiem wydarzeń, obserwując z centrum wszystko, w rytm basu, perkusji i elektrycznej gitary, zza których wyłania się chrypka wokalu. Idę prosto i pewnie widząc, rozglądając się, bacznie patrząc, poprawiam okulary, tak po prostu, dla gestu, obcasy stukają o płytki chodnikowe, obuwie stają na kolejnych, na liniach, papierkach i kiepach, a ja wzrok umieszczam na… umieszczam na… mężczyźnie
w czarnym płaszczu z teczką. Chińczycy robią zdjęcia. Ciekawe skąd są, Wietnam? Japonia? Korea? Śmiejemy się. Śmiejemy się z nich, a nie powinniśmy, póki oglądamy po Dzienniku prognozę pogody. Perkusja kończy, zostaje bas, jeździ po całej kuli, w której ja się znajduję, na wszystkie strony, jakbym wirowała, latała, opadała i wznosiła się, i czasem tylko zerkam do tyłu, czy nie wjeżdża we mnie dorożka, a potem skręcam i jestem na miejscu, tam, gdzie dojść miałam, chciałam? Siedzą na ławce i rozmawiają o czymś. Wyjmuję słuchawki, bo tak każe obyczaj.
– Cześć.
– Cześć. Co u ciebie?
Nie wiem, co odpowiedzieć, szukam czegoś w głowie, nic nie mam, pomysłu, nic, nie wiem, nie chcę mówić, co u mnie.
– W porządku, a u was?
Zmieniam podmiot sprawnie i teraz będą mówić o czymś, no proszę, mówią o zakupach.
– Chcesz zobaczyć?
– Pewnie.
Tylko że nie wiem co, aha, nowa bluzka, okropna, z jakimiś sznurkami jak do samobójstwa, nie wiem, co sądzę.
– To nie jest do końca mój styl. Najważniejsze, że tobie się podoba.
Taka dyplomacja i zostajemy w dobrych relacjach. W sumie przyszłam tu na wykład. Siadam w ławce z zeszytem i piórem, i patrzę na ludzi, nawet ich tu sporo, głodni wiedzy młodzi wyjadacze, seminaria, wykłady, konferencje i spotkania, jest gdzieś, lecz niewiadomo gdzie. Miotam się, rozglądam, wiercę, mówię coś do osoby obok notując jednocześnie słowa profesora, ktoś mi ostatnio mówił o mężczyźnie, który wyglądał na nieprzytomnego i leżał na ławce, i nikt mu nie pomógł, cierpienie też trzeba sobie zaplanować. Gdzie chciałabym wyjechać jutro? Może Francja. Mała wioska we Francji, wioska nad brzegiem, mały dom, karczma, wino i owoce morza, i kelner w berecie z antenką, tam chcę być jutro, a dziś jestem tutaj i zastanawiam się, co będę robić wieczorem. Może poczytam albo film. Dostojewski pisał, że samotność jest wtedy, gdy człowiek nie potrafi przebywać sam ze sobą, ale nie mam ochoty na analizy, więc może film albo się z kimś spotkam. Może będę mieć szczęście i trafię na bałkańską imprezę ze śpiewem, tańcem i wódką do rana. Zapomnienie, zapomnienie
w tańcu, w piciu, zapomnienie siebie. Rower, asfalt, muzyka i ja, a wokół świat, który nie jest ważny. Gdzieś dalej samochody i kierowcy, a ja śpiewam i wystukuję rytm o rączkę kierownicy, nie myślę o tym, co zaraz, choć, gdybym myślała, to trochę się siebie obawiam
w towarzystwie. Po prostu tam jadę, żeby po prostu tam być. I kawiarnia, spotkanie, francuskie filmy, plotki uczelnianie, historie z autobusów, co zjem rano, co przeczytam, patrzę i myślę, i na chwilę wracam z uśmiechem, może nawet coś powiem. Wybieram anegdotę ze studiów. O tym plemieniu, które nie zdaje sobie sprawy, że stosunek jest przyczyną ciąży. Tak, to niesamowite! Oni w ogóle tego ze sobą nie wiążą! Tu seks, tu dzieci, dwie inne sprawy. Taka historia. Mogę tak długo.
Dom w Trzebini. Podwórko. Pusto. Kiedyś tak nie było, ale teraz tak jest. Zostały brzozy, krzaki, boisko sportowe, huśtawki, ławka i ślady dawnych pirackich przygód, rowerowych gonitw, meczów piłkarskich, pytanie czy wyzwanie, ale wszystko jakieś takie popróchniałe. Włączam komputer, rzeczywistość w pudełku, komunikator internetowy, piękna nazwa, dowiaduję się, że zeszłej nocy moja przyjaciółka rozwaliła skaner siekierą. Taki mały zamach na cywilizację. Moja przyjaciółka pójdzie jutro do szpitala psychiatrycznego. Samookaleczenie, niszczenie mienia, zagrożenie dla siebie i innych – tego już za wiele, stwierdziliśmy my, przykładni obywatele. Wracam do Krakowa pociągiem
i mam poczucie, że komuś pomagam, poczucie jest najważniejsze, nawet durne, czasem chciałabym je kopnąć w poczuty zad. Sobota jest dobrym dniem na zabawę, picie alkoholu, flirt i wylegiwanie się na łące, ale nie jest dobra na zapisanie do szpitala psychiatrycznego, tyle że jadąc autobusem jeszcze tego nie wiemy. Na razie jest dziarsko i gramy we wszystko będzie dobrze. Szpital, szpital jak szpital, stary, brudny, odrapany, pielęgniarki wydają się miłe, wszystko będzie wiadomo w poniedziałek, bo sobota to weekend, a w weekend nie ma lekarzy i nic się nie dzieje, jedna nawet się uśmiechnęła. Jeszcze rozmawiamy w świetlicy, my dwie stamtąd, normalnie, mądre, dojrzałe i ona stąd, inna. Płacze, a my gramy dalej
i idziemy. Sobota to dobry dzień na picie wina i błąkanie się po mieszkaniu w poszukiwaniu swego miejsca, więc piję wino i błąkam się po mieszkaniu w poszukiwaniu swojego miejsca. Leżę po ciemku i patrzę w sufit, i myślę. O nich i o sobie. O tym, ze dobrze byłoby się zakochać i jak to by było mieć w domu znowu psa, ile czasu zajmuje jazda do szpitala, dlaczego tylu ludzie wierzy w Boga, czy jutro będzie upał, czy to dobry pomysł tak przedzierać się przez życie poboczem, czy ktoś kiedyś będzie chciał mnie zawieźć do szpitala psychiatrycznego, ile do tego brakuje, mnie, każdemu, po ulicach jeżdżą samochody, mało, bo jest noc, po rynku chodzą pijani turyści, na dworcach ludzie czekają na pociągi, gdzieś na stacji benzynowej mężczyzna tankuje Mercedesa, w jakimś całodobowym przyjaciółki kupują piwo i papierosy, wszystko toczy się dalej jakby nigdy nic, a ja z tym się toczę jakby nigdy nic, jakbym chciała.
Noc przechodzi płynnie w dzień, rower jest zepsuty, muszę jechać autobusem
i tramwajem, sto przesiadek, wszyscy spoceni brakiem powietrza. W ten upał pierwszy raz pojawiam się w szpitalu jako gość, wczoraj nie byłam nim tak do końca, a dziś jest niedziela
i przyjeżdżam w odwiedziny. Jest potwornie gorąco, ubranie klei się do ciała, pocę się.
Świetlica na parterze, świetlica to inny świat, tu nie dochodzi upał, tu się pali papierosy
i wszystko toczy się innym rytmem, są stoliki przykryte ceratą, na nich ciężkie, szklane popielniczki, na odrapanych ścianach wiszą brzydkie obrazki i plan zajęć terapeutycznych, na regale Harlequiny, tanie kryminały i Gdzie postawić przecinek?. Z magnetofonu leci radiowa muzyka. Przy jednym ze stolików siedzi szczupła kobieta z mężem. Schizofrenia. Przy drugim gruba dziewczyna z grubą mamą, dziewczyna mówi niewyraźnie, właściwie wyje, tak z kaszlem, z głębi gardła. Nie mogę się przez nią skupić, denerwuje mnie, wiem, że niespecjalnie i że z nas obu to ona dostała cios od losu, powinnam być wyrozumiała, ale czy wtedy nie będę się wywyższać? Tak czy siak to robię, z definicji, bo jestem normalna, bez ciosu, porządna, czysta i się denerwuję, gdy ktoś mi zakłóca rozmowę. Może ja jej też zakłócam? Może wyglądam strasznie i ona już zsikała się ze strachu, i przez moją gębę nie będzie spać przez tydzień, a ja bym przez tydzień mogła o tym myśleć. Jako że w weekend nie ma tu lekarzy i nic się nie dzieje, to nie ma też odpowiedzi na pytania, co to za tabletki, czy mogę wyjść na spacer na zewnątrz, która godzina, o co chodzi, co ja tu robię – proszę zapytać w poniedziałek lekarza. Papierosy, papierosy, wszędzie papierosy, jak się nie ma co robić, pali się papierosy, można je kupić w okienku, w świetlicy, papieros za papierosem, ćmaga, wypełnione po brzegi popielniczki i kolejny papieros, a w nocy ktoś wyje Boże, coś Polskę.
Myślę o tym, by o tym napisać. By to gdzieś wysłać, komuś o tym powiedzieć, by ludzie dowiedzieli się, jak to wygląda. Wyobrażam sobie mój artykuł na pierwszej stronie poczytnego dziennika, w tytule coś z aferą, ciąg dalszy na drugiej stronie, artykuł o sytuacji
w szpitalach psychiatrycznych w Polsce. Potem inspekcje, kontrole, ludzie zaczynają się tym interesować, służby zaczynają się interesować, zamieszanie w szpitalu…
– Jak ci się podoba?
– Co?
– Pytam, jak ci się podoba koncert?
– Koncert? A, koncert. Wybacz zamyśliłam się. Jest dobry.
Saksofonista wdmuchuje do ustnika część swej duszy. Oczywiście, że nie wiem do końca, czy podoba mi się koncert, ale chyba jest dobry, skoro można aż tak daleko odpłynąć myślami. Może jazz ma odpowiednie memy. Jeśli tak, to wpływają na nas w taki sposób, że doprowadzają do dyskusji o literaturze, o tym, czy moralista może być dobrym pisarzem,
a pisarz to artysta, ma tworzyć świat czy wydawać o nim sądy? On uważa, że tworzyć, a ja się droczę, że pisarz też czasem pogrozi palcem, on mówi o Tolkienie, o tym, że Tolkiem stworzył od podstaw nowy świat, a ja, że miał schizofrenię. Nie wiem, czemu to powiedziałam. Nie wiem. Ale brnę, kłócę się, że inaczej postrzegał i zamiast przyznać rację, coraz bardziej wchodzę w wątek schizofrenii i głupio się kłócę. W końcu przechodzę dalej
i zastanawiamy się, gdzie jest granica pomiędzy literaturą a filozofią, rozmawiamy o Camus,
i czy ta granica w ogóle jest potrzebna, on mówi, że sztuka nie powinna być użyteczna ani funkcjonalna, literatura też, ja mówię o społecznym zaangażowaniu i w końcu nie wiemy, gdzie się zaczyna i kończy moralizowanie, grożenie palcem, ale zgodnie dochodzimy do wniosku, że w sztuce nic nie jest dosłowne, a artysta jest wolny. Czyli nic nowego nie stworzyliśmy, a literatura wciąż czasem pogrozi palcem.
Autobus 210, albo 207, nie wiem, nie pamiętam, ale mam nadzieję, że dobrym jadę. Śmierdzi. Mężczyzna groźną mordą wpatruje się we mnie, ma całe ciało w tatuażach, smoki, miecze, węże, na ręce napis Co się gapisz kutasie, a na policzku głęboka blizna. Bramy szpitala są zawsze otwarte, drzwi budynku zawsze zamknięte, trzeba dzwonić. Palimy papierosy w świetlicy, opowiadam o newsach ze świata, rozmawiamy bez emocji, dyskusja. W pewnym momencie słyszę potężne WYPIERDALAJ! Obracam się i na ławie obok widzę kobietę, ma długie blond włosy, jest wielka i gruba, coś kombinuje przy radiu. Po chwili na mnie patrzy, a ja czuję jakby jej wzrok przewiercał mi całą świadomość i jestem przerażona, wiem, jestem pewna, że nikt nigdy wcześniej tak na mnie nie patrzył, jestem sparaliżowana, boję się ruszyć, nie mogę się ruszyć, spuszczam wzrok, ale jej czuję wciąż na sobie, jak ciężar, ciężar wściekłych oczu. Po chwili opuszcza świetlicę. Ja po dłuższej chwili się rozluźniam, zaczynam normalnie siedzieć, ruszam szyją od iluś minut sztywną. Moja przyjaciółka mówi, że to Dorota Messner, że trafiła tu pół roku temu, nie było tak źle, a teraz jest fatalnie, myli światy, dostaje końskie dawki leków, stąd te gabaryty, noce i weekendy spędza przypięta pasami, bo pielęgniarki się jej boją, a zanim przybiegną pielęgniarze, to chwilę to trwa, a lekarzy wtedy nie ma, więc spędza noce i weekendy przypięta pasami
w obsranym, obsikanym pokoju, jako jedyna mieszka sama, a lekarze nic o tych pasach nie wiedzą, przed ich przyjściem doprowadza się ją do jako takiego stanu. Czy dziwić się pielęgniarkom? Dorota boi się tylko jednej osoby. Marzeny. Kiedyś się pobiły, Marzena uderzyła Dorotę pięścią, a Dorota rzuciła w Marzenę ciężką, szklaną popielniczką, ale ta zrobiła unik. Wszystko przy asyście personelu. Marzena już wyszła ze szpitala. Telefon. Grupa kobiet ze stolika pod oknem typuje do odebrania blondynkę w okularach.
– No ja ciebie teeeż! Baaardzo. Taaak, bardzo, bardzo.
Młodzi chłopcy dzwonią tu, by było fajne robienie sobie jaj, a te kobiety z nimi rozmawiają
i też mają ubaw. Przed wyjściem siadamy na schodach. Dorota siada koła nas, wzrok ma inny, jakby była tu, na miejscu. Pytam mojej przyjaciółki, co było na obiad, mówi, że mięso, pytam jakie.
– Dorota, jakie mięso było na obiad? – pyta jej moja przyjaciółka.
– Do wyrzygania.
I Dorota ma taki cudowny, inteligentny, cyniczny uśmiech.
Nawet polubiłam przyjeżdżać do szpitala. Większość kobiet jest miła, wszystko dzieje się jakby z boku świata, bez pośpiechu. Wchodzę do gabinetu pani doktor jako kuzynka mojej przyjaciółki na potrzeby biurokracji, ona mówi coś tam, ja mówię, co ja wiem, widziałam i mi się wydaje, ona ma to gdzieś i w ogóle raczej tę rozmowę traktuje jako konieczną stratę czasu. Wracam do świetlicy, a tam przy stoliku z naszymi rzeczami siedzi Dorota, ale już nie długowłosa, obcięli ją na chłopaka, bo nie chciała dać ich sobie rozczesać. Siadam, patrzy na mnie i znowu ten uśmiech, sympatyczny, lekko ironiczny, cyniczny i inteligentny, taki, że od razu wydaje mi się, że rozumiemy się bez słów. Więc siadam i mówi mi, że mam wypierdalać, a ja patrzę na ten jej uśmiech i myślę, że żartuje, bo przecież z takim uśmiechem nie może mówić serio, że mam wypierdalać, ale mówi po raz drugi, że mam wypierdalać i już wiem, że to serio i wiem też, że ten uśmiech jest zawsze taki sam, a to sprawia, że jest przerażający. Nie wiem, co mam robić, udaję, że nic się nie dzieje, wyciągam rękę po papierosa i paczka ląduje na środku świetlicy. Wstaję udając spokój, idę w kierunku paczki, wiem, że nie wrócę do tamtego stolika i zastanawiam się, gdzie w takim razie pójdę, podnoszę paczkę.
– Ty pierdolona dziwko! Wypierdalaj stąd głupia kurwo! Zajebię cię! Słyszysz?!
Trudno nie słyszeć, ale udaję, że nie słyszę. Przychodzi pielęgniarka czy salowa i pyta, czy wszystko w porządku, a ja nie chcę wyjść na donosiciela, jakby w tym miejscu ktoś na to zwracał uwagę, i delikatnymi ruchami głowy pokazuję, że nie do końca jest w porządku,
a pielęgniarka bez przejęcia zaprasza mnie do pomieszczenia na końcu świetlicy i biorę tam swoje rzeczy. Siadam bezpiecznie w fotelu i czekam na moją przyjaciółkę, która
w pomieszczeniu obok rozmawia z jakimś psychologiem, a potem wracamy razem do świetlicy i słyszę kolejne kurwy, dziwki, szmaty i obietnice rychłej śmierci. Siadam i nie mogę się ruszyć, nawet oczu nie podnoszę, zastanawiam się, czemu się boję, czy dlatego że jest wielka i po jednym machnięciu leżałabym na ziemi, czy może dlatego, że jest nieobliczalna i nielogiczna, bo chora. A może właśnie dlatego, dlatego, że nie ma z nią kontaktu, realnego, takiego jak w świecie za oknem kontaktu, gdy jest akcja i reakcja. Jakby taki kontakt kiedykolwiek mnie zachwycał. A to wszystko wciąż dlatego, że jest chora, a ja zdrowa i ja jestem stamtąd, za kratami w oknach, dlatego z całym szacunkiem do jej osoby, mam ochotę wypierdalać szybko i więcej jej nie spotkać. Na razie jednak tego nie robię, patrzę porozumiewawczo na moją przyjaciółkę i w końcu decyduję się na ruch, wyciągam rękę po butelkę wody stojącą przede mną, a Dorota w ciągu sekundy pojawia się i wydziera mi ją, bo na pewno nie jest moja i wraca z tą wodą na swoje miejsce. Nie wiem, co mam robić, kompletnie nie mam pojęcia, serce mi wali i patrzę z nadzieję na pielęgniarkę, która akurat przechodzi i jakby nigdy nic pyta, czy w porządku, więc cicho mówię, że nie, wskazując na Dorotę, a ta grzecznie zwraca jej uwagę, żeby oddała wodę i była spokojna, bo inaczej pójdzie na górę. Jak dziecko, niegrzeczne dziecko, tak ją traktują. Szeptam do mojej przyjaciółki, że przepraszam, ale czas na mnie, a ona jest odważniejsza, mówi, żebym się nie bała, ja mówię, że jestem tchórzem i wolę nim być na zewnątrz budynku, tak rozmawiamy, gdy przysiada się Dorota.
– Dobra bułeczka? – pyta z tą swą inteligentną ironią na ustach o zjadany przez mnie obwarzanek.
– Dob…
– Gdzie ją ukradłaś pierdolona złodziejko?
Nic nie mówię, moja przyjaciółka odbiera telefon i idzie do okna, a ja zostaję sama z Dorotą.
– Ile żeś kurwa pieniędzy nakradła szmato, co?!
– Trzy złote.
Dobrze, że mam poczucie humoru.
– Wypierdalaj! Marysiu, chodź tu! Odejdź od okna!
To pierwsze to do mnie, a Marysiu to do mojej przyjaciółki, która wcale nie ma tak na imię. Tak ma na imię córka Doroty. I to wyjaśnia niechęć do mnie i nadopiekuńczość w stosunku do mojej przyjaciółki, bo każda matka przecież chce chronić swe dziecko. Dorota wstaje
i kopie we mnie stojące krzesło, lekko drgam zaskoczona i zastygam, a ona idzie do Marysi, do mojej przyjaciółki, chwilę później opuszczamy świetlicę, ja wracam do rzeczywistości, na zewnątrz, gdzie czuję się bezpiecznie i wiem, że straszny ze mnie tchórz, ale się tego nie wstydzę. Co innego – jestem wściekła. Wściekła, że moja przyjaciółka tam jest, w takim miejscu, i że nie mogę jej spokojnie odwiedzić, porozmawiać, nie mogę tam spokojnie pójść, bo system ma luki. System, który rozwala ludziom psychikę, a potem tych z najbardziej rozwaloną zamyka w budynkach, by odizolować od tych z mniej rozwaloną, i tamtym
z najbardziej rozwaloną rozwala jeszcze bardziej.
Nie wiem, co chcę zrobić z pozostałą częścią dnia. Myślę o młodych ludziach,
w moim wieku, w naszym wieku, o studiach, pracy, zaangażowaniu, obowiązkach, ambicji
i o tym, jak często nie mają czasu i czy są z tego dumni, i myślę o tym, jak kiedyś ci, którzy teraz zapełniają kawiarnie ideami, przyjaźniami i dymem papierosowym, jak kiedyś będą wstawać z budzikiem na jakimś osiedlu i mówić do swych teczek, że już cieszą się na ten dzisiejszy przetarg. Bo firma, konferencja, lunch, wakacje z paskiem na przegubie i świat jest piękny a my jego beneficjentami. I myślę o nich, i o Charliem Chaplinie, i Samie Mendesie.
I myślę o Dorocie Messner. I skończyła mi się kawa. Słyszę, jak do mieszkania wchodzą moje współlokatorki, wszystko robią szybko, zdejmują buty, herbatę, kanapki i do pokoju, by kontynuować rozmowę, którą ja oczywiście słyszę przez ścianę. Rozmowę o życiu.
O związku. Że jedna kiedyś marzyła o gromadce dzieci i zajmowaniu się domem, a teraz nie da się do garów zaciągnąć, choć wiadomo, że on się domem nie zajmie, a najgorsze, że będzie musiała mieszkać z teściami i mówią też o jakichś promocjach na proszki do prania
w Kefirku. Spotykam się z przyjacielem w kawiarni i dyskutujemy o bogu, bo przeczytaliśmy dwie książki i widzieliśmy wywiad z Dawkinsem, dywagujemy na temat sztuki, bo parę razy byliśmy w muzeum, mamy na półce album z Picassem i coś tam nam się wydaje, o filozofii, bo w zeszłym roku przejrzeliśmy książkę Nietzschego, wydaje nam się, że coś wiemy, że jesteśmy tacy duzi, a przecież to, że nabazgrzemy coś na kartce nic nie znaczy i nie potrafimy wiersza odróżnić od grafomanii. Powtarzamy tylko stare frazesy.
Otwieram komputer, wpisuję Dorota Messner. Widzę abstrakcyjne obrazy, metryczkę z ASP, dyplom u Nowosielskiego, kilkanaście wystaw, obrazy po kilkadziesiąt tysięcy. Dzwonię do mojej przyjaciółki i obie stwierdzamy, że to dziwne. Nie to, że jest chora czy, że jest tam, ale to, że nikt jej nie odwiedza, że tak ją traktują, nikt o nią nie dba. Moja przyjaciółka opowiada mi szpitalne wieści, że Dorota jest dobrym człowiekiem, co wykorzystywano wielokrotnie i finansowo, aż się załamała pod wpływem czegoś, że jest pokłócona z matką, mówi, że ją kocha, ale żeby nie przychodziła. Rozmawiamy dalej, a ja cały czas myślę o tej sprawie. Moja przyjaciółka opowiada mi, że jedna z kobiet w jej sali ma wszy i ona boi się, że też będzie mieć wszy. Gdy kończymy, zapisuję wszystkie dane na temat Doroty na kartce. Zastanawiam się, jak to ugryźć i po co, czy wystarczy, że chcę i gdzie mogę się czegoś dowiedzieć, u kogo, i czego. Rano budzi mnie dzwonek telefonu, tylko po co, która godzina, siódma dwadzieścia, po co w weekend mam wstać o siódmej dwadzieścia, a może to nie weekend, zajęcia, nie, nie zajęcia, co było wczoraj, wtorek, a więc dziś środa, skoro jest środa, to… tak, dziś pracuję w kawiarni. Wstaję, idę wolnym krokiem do łazienki, siedzę na desce, mocz wolno spływa, a ja myślę, czy nie rzucić tej pracy, która wymaga tak rannego wstawania, patrzę na swoją twarz w lustrze, mam fioletowo–granatowo–szare wory pod oczami, jestem blada i zmęczona, nucę Boba Dylana, polewam włosy ciepłą wodą, jest w pół do ósmej, od ósmej do trzeciej to siedem godzin plus te pół czyli za siedem i pół skończę pracę, to nie tak znowu dużo, za dużo, czy nałożyłam szampon, nawet nie pamiętam kiedy, wszystko robię mechanicznie, ręcznikowy turban na głowie, kuchnia, termometr, i tak nie pamiętam, ile jest stopni, ale codzienny rytuał patrzenia, kawa, kromka z serkiem topionym, suszę włosy, ubieram się, tylko w co, natrafiam na kartkę z informacjami o Dorocie Messner, wkładam ją do torby, bielizna, spodnie, bluzka, siedzę z tą kawą i kanapką, co je przed chwilą zrobiłam i bym tak dłużej siedziała, ale czas. Jadę na rowerze z muzyką w uszach i myślę
o tym, by o tym napisać. Artykuł. Jak prawdziwa dziennikarka. O Dorocie Messner, znanej malarce, czy znanej?, zostawionej na pastwę siebie samej i strachliwych pielęgniarek
w szpitalu psychiatrycznym. Słowo dziennikarz legitymizowałoby mój pomysł, nie byłabym kimś, kto grzebnie w cudzym życiu, ale kimś, kto robi to po coś. Wszystkie drogowe remonty i innowacje powodują, że jeszcze dłużej jadę na rowerze do centrum. Przypinam rower
i wchodzę, włączam, wycieram, wyjmuję, rozkładam, robię tu wiele rzeczy, kawy, herbaty, piwa, soki, gorącą czekoladę, prasówkę, wybieram muzykę, czytam książki i wypijam jeden napój dziennie gratis. Przychodzi ta blondynka, która przychodzi codziennie i pije drinka albo grzańca. Dziś drink, nad którego wykonaniem dumam kwadrans, ona się uczy, zawsze się uczy, siedzi, pije i się uczy, teraz sok brzoskwiniowy, czy z lodem?, z wódką, jasne, głupie pytanie. Potem przychodzą dwie kobiety około sześćdziesiątki, takie co to tu często przychodzą, by sobie nawzajem stawiać kawy i ciasta, wszystko to zdrabniając, a potem dużym gestem dać napiwek pięćdziesiąt groszy, a przed tym wszystkim zawsze przeglądają menu. Zawsze też patrzą mi na ręce zamiast poczekać przy stoliku, a ja niezgrabnie coś tam kombinuję, bo ledwo latte umiem zrobić. Wyobrażam sobie, że prowadzę śledztwo do mojego artykułu. Zaczynam od Związku Plastyków Polskich na Łobzowskiej, mam poczucie misji, śledztwo to poważne słowo, pani przy wyjściu od razu mi pomaga i wyszukuje potrzebne informacje, potem podaje kartkę A4 z datami i miejscami wystaw oraz nazwiskami malarzy
z tej samej artystycznej Grupy 7. Prawo zabrania dawać adresów czy telefonów, dlatego pani mi nie chce dać, ale wyobrażam sobie, że jestem tak dobrym dziennikarzem śledczym, że
w końcu je jakoś zdobywam. I powiedzmy, że dostaję jakiś adres do Domu Kultury na Podgórzu. Jadę tam w ciemnych okularach mogąc spokojnie obserwować każdego przechodnia, jadę na rowerze na Podgórze, jest popołudnie, po drodze dostaję SMS z jakimś głupim konkursem i telefon od przyjaciółki, tej co to ze mną zawoziła tamtą do szpitala. Umawiamy się na jutro, rowerami do szpitala. Wycieczka. Nie mówię jej, co sobie wyobrażam i co bym chciała zrobić, na razie jej o tym nie opowiadam. Siedzę nad Wisłą
i spędzam czas sama ze sobą, bo trochę ostatnio się zaniedbałam i za sobą stęskniłam. Palę, czytam, patrzę na rzekę. Wyobrażam sobie, że naprawdę jadę do Domu Kultury na Podgórzu, a tam kierują mnie do jakiegoś mieszkania, więc tam jadę, pukam i otwiera mi malarz. Taki typowy. Rozczochrane włosy, kilkudniowy zarost, flanela, ślady farb na ubraniu, w tle Procol Harum. Pijemy kawę, palimy papierosy, ja mu zadaję pytania, a on niekonwencjonalnie odpowiada, więc słucham, odpowiada dywagując na temat każdego mojego słowa, bo cóż to znaczy kogoś znać, skoro nawet siebie samego nie można poznać do końca, przecież te wszystkie bratnie dusze i metafizyczne porozumienia to nie jest znanie się na wyrost, to jedynie porozumienie występujące na innym, wyższym poziomie, bo cóż to znaczy kogoś spotkać, czasem warto, bo przypadek może stać się inspiracją, ale to tylko czasem, spotkania męczą i trzeba po nich odpocząć, bo cóż to znaczy być malarzem czy artystą i na czym polega różnica, może jedynie na tym, że artysta jest prawie niezdefiniowany, przez to mniej zobowiązujący. I potem opowiada o wernisażach, jak przychodzi na nie tłum ludzi, by zjeść
i wypić, a tylko paru, by obejrzeć i jak się denerwuje przed tymi ludźmi, stoi spocony, zmęczony, zazwyczaj jeszcze pijany i tym pijaństwem się stresujący. W takiej rozmowie chętnie bym była, chciałabym tak rozmawiać, słuchałabym, wyobrażam ją sobie, ale zaczęłam od wyobrażania sobie śledztwa, więc wyszłabym z tej rozmowy, by wciąż szukać.
Siedzimy na ławce i rozmawiamy, obok nas dwie stare damki, jesteśmy 4 minuty od szpitala. Ona mi opowiada:
– Przed naszą ławką przechodzi mężczyzna. To Ludwig. Ludwig meszka w mieście, w jakimś mieście i jest taksówkarzem. A ta kobieta, widzisz ją? Ta kobieta jest samotna i pewnego dnia kupi w supermarkecie zestaw do skonstruowania idealnego mężczyzny. Ten facet, który idzie teraz, jest totalnie aspołeczny. Nikogo i niczego nie lubi, ale lubi zbierać klucze. A potem chodzi i sprawdza czy pasują do napotkanych zamków. A tam przechadza się Bogumiła, jej ojciec zbankrutował, ona pracuje w kawiarni, ma czerwone paznokcie i…
– …i ma gdzieś cały świat?
– Ma gdzieś cały świat. Co sądzisz?
– Ładne.
Od ostatniej mojej wizyty minęło parę dni. Te parę dni Dorota spędziła przypięta do łóżka pasami, nie wiem, czy to z mojej winy, ale czuję się winna, pewnie dlatego, że tak byłoby
z mojej strony szlachetnie. A naprawdę czułabym się po prostu bezpieczniej w świetlicy. Dziś nie siedzimy w świetlicy, pierwszy raz siedzimy na ławce przed szpitalem, bo po telefonach rodziny wreszcie ktoś się moją przyjaciółką zajął, zauważył, że nie ma powodu, by nie wychodziła na ławkę przed szpital, codziennie rozmawia z nią psycholog, to znaczy daje jej testy, a moja przyjaciółka rozwiązuje je w taki sposób, by wyniki były pozytywne. Wczoraj zaproponowano jej plastykoterapię, była chętna, dostała białą kartkę, nadgryziony długopis
i trzy małe, niezastrugane kredki. Może taka miała być ta terapia. Pyta się mnie ironicznie
o śledztwo, bo wie, że go nie ma, ale ja myślę, że może jest, może być, i mówię, że nad nim pracuję, jednocześnie wyobrażając sobie, że ktoś właśnie dzwoni do mnie, ktoś, kto wie, że węszę, dzwoni z tajemniczą informacją o Dorocie Messner. Na przykład o koniu, bo znalazłam, że jest właścicielką siwo–srokatego konia, albo była, i na przykład o tym, że ktoś sprawił, że tego konia straciła albo musiała go oddać, albo ktoś kupił go za mniej, niż konie kosztują, w każdym razie czuć jakiś przekręt. Moja przyjaciółka mówi nam, że chce już wyjść, ale nie wyjdzie, bo jeśli wyjdzie na własne życzenie, to nigdy nie doczeka się prawdziwej terapii, w tym lepszym budynku dla ludzi z depresją, a jeśli poczeka, aż ja wypiszą, to może za dwa, trzy lata się tam dostanie. Moją przyjaciółkę przenieśli na drugie piętro, salę obok zajmuje kobieta, która wszędzie pojawia się z dwiema siatami pełnymi lalek. Uważa, że to jej dzieci, prawdziwe zabiła i po paru latach w więzieniu znalazła się tutaj. To
z drugiego piętra dochodziło Boże, coś Polskę, teraz moja przyjaciółka słyszy je wyraźniej.
Jestem zdenerwowana, denerwują mnie wszyscy, ich zachowania, sztuczne miny, gra
i odruchy, mam dość, czuję napływającą agresję, czuję, że kiedyś nie wytrzymam, nie wiem, co wtedy zrobię, ale obawiam się, że może to pociągnąć konsekwencje, mam ochotę
i potrzebę wykrzyczeć tym chodzącym po ulicach emocjonalnym zombie cokolwiek żywego, jakąkolwiek żywą prawdę, by na chwilę przerwać ich ciągłość. Moja przyjaciółka mówi mi przez telefon, że ma wysypkę, a nikt nie chce dać jej maści, dają jej tylko leki uspokajające, wczoraj zemdlała w toalecie i wtedy się przestraszyli, bo wcześniej się podśmiechiwali
i dawali leki uspokajające, wysypka jest wynikiem przyjmowania konkretnych lekarstw, których moja przyjaciółka przyjmować nie powinna, wie o tym i im mówi, ale oni jej nie słuchają i dają te lekarstwa, i dają też leki uspokajające. Bo traktują ich z góry jak wariatów
i traktują ich z góry. Mechanicznie, jak to w pracy. U Doroty bez zmian, końskie dawki, pasy i przysłano rzeczy od jej matki, ale one stoją w pielęgniarskiej kanciapie, moja przyjaciółka nie wie dlaczego. A po ataku na mnie ma zakaz chodzenia do świetlicy. Czyli jednak przeze mnie. Chciałabym wsiąść na rower, wywarzyć drzwi, zabrać moją przyjaciółkę i odjechać stamtąd zostawiając za sobą pogorzelisko. Chciałabym pomóc kobiecie, którą oszukał świat
i która nie ma szans na jakikolwiek krzyk rozpaczy spod pasów i zamroczenia lekami. Wyobrażam sobie, że to robię, ale tego nie robię, jeszcze nie robię i czekam, i czekam,
i czekam. Moja przyjaciółka mówi, że jej źle, ja jej odpowiadam, że ma walczyć, moja przyjaciółka mówi, że ma już dość, ja jej na to, że ma wytrzymać, moja przyjaciółka mówi, że przecież wszystko z nią dobrze, a ja jej mówię, że nie do końca, moja przyjaciółka mówi, że to wszystko niepotrzebne, ja że owszem, moja przyjaciółka mówi, że nie rozumie, dlaczego tam jest, więc jej przypominam i ona już nic nie mówi, a ja mówię i mówię. Czasem mam wrażenie, że ta nasza relacja to walka, walka dwóch upartych ludzi, którzy koniecznie usiłują przekonać się nawzajem, są tak uparci i tak bardzo chcą choć trochę zmienić tę druga osobę, że będą się tak przekonywać w nieskończoność.
Wyobrażam sobie, że piszę o tym artykuł. Nie wiem, czy coś by wyszło z mojego śledztwa, bo to trudne, a po za tym wciąż nie wiem, czy można tak komuś do życia wchodzić, i tak wszyscy jej tam siedzą w tym życiu, pięć razy tyle, a przeze mnie jeszcze nie może chodzić do świetlicy, więc może tylko piszę artykuł ogólny, taki zarys, że jest jak jest, taka sytuacja, nienajlepiej, zwykły tekst. Nie mogę sobie wyobrazić, że nagle natykam się na jakieś fałszerstwa w świecie handlu sztuką, przekręty bankowe, czy bezprawne zachowanie jej rodziny, mogę sobie wyobrazić, że artykuł trafia na pierwszą stronę albo do dużego tygodnika, mogę też sobie wyobrazić, że w toku śledztwa spotykam kogoś, kto w końcu mówi mi, żebym zastanowiła się, jak bardzo moje życie różni się od tego, jakie chciałabym mieć.
I przestaję sobie wyobrażać, bo chyba nie napiszę tego artykułu i chyba szkoda.
Idę osiedlem między blokami, w uszach mam fortepian, piękny spokojny, momentami dostojny, momentami kokieteryjny, rozglądam się, bloki, sklep, plac zabaw, kroczę pewnie
i z uśmiechem, mam dobry humor, dobry dzień. Podchodzę pod blok mojej przyjaciółki.
W jej domu są jej rodzice i babcia, więc wychodzimy na zewnątrz, do parku, na ławkę, palimy papierosy i spokojnie, delikatnie, powoli, błogo i z uśmiechem rozmawiamy o niczym, jakbyśmy odpoczywały od życia i się chociaż przez chwilę ze sobą bawiły.
– A wiesz co Dorota powiedziała mi ostatniego dnia?
– Co?
– Że w tym szpitalu są dwie normalne osoby. Ja i ona.
- Anna Wyrwik
- "Akant" 2012, nr 3
Anna Wyrwik O KOBIECIE, KTÓRA STRZELA Z ŁUKU
0
0