Śnieg topniał. Kapało z dachów. Na gałęziach drzew zwisały srebrzyste krople wody. Ujadały psy. Słońce kładło się nad wierzchołkami sosen.
Miki, zabawny foksterier przyglądał się staremu, przeczuwając włóczęgę po lesie.Stary jednak poszedł sam. Minął ostatnie zabudowania, rozłożysty klon, który latem daje dużo cienia. Po obu stronach piaszczystej drogi, jesienią pełnej
głębokich kolein i odległego światła (gdy zachodzi słońce zabierając ze sobą coś czego on nie umiał nazwać) rozciągały się pola obsiane oziminą. Patrzył na tę ziemię ludzkich marzeń, radości i smutków, zlaną potem, zacinaną batem –
pod wiatr, pod dym z papierosa. Przywykł do niej jak wszyscy ludzie we wsi
i nijak by mu było bez niej.
Szedł. Droga opadała w wąwóz, gdzie w deszczach wiosennych i słocie jesieni przez cienką warstwę żwiru przebijała glina. Ciężko ją było dźwigać razem
z butami. Nagle zdziwiony… Przystanął. Przed nim w szczerym polu czerniało cielsko dzika. Pojedyńczak najspokojniej w świecie rył kartoflisko wygrzebując podmarznięte ziemniaki. Stary miał go z wiatrem. Pochylony zbliżał się do niego. Odyniec zwietrzył jednak zapach, podniósł łeb, fuknął i ruszył przez dolinę, przygarbiony z nastroszoną szczeciną na karczysku. Tam gdzie droga sprzęża się z lasem obejrzał się i przesadził zwały śniegu. Zniknął w labiryncie drzew.
Stary minął dolinę. Przez dobrą godzinę kluczył w gęstwinie, odchodzącej
płaskim wzgórzem na wschód do wysokich traw sosnowego boru.
Śnieg skrzypiał pod butami, lśnił, razil go swoją bielą, głęboka i odległą.
Przystanął żeby odsapnąć. Zapalił papierosa. Oczyma znalazł dolinę torfowisk, skutą teraz lodem i dostępną. Latem o rosie kosił na jej krańcach trawę, suszył ją i ukladał w kopki. Kiedyś było tam jezioro pełne ryb,
porośnięte przy brzegach trzciną i oczeretem. Teraz wszystko zarosło, wyschło.
Własnym oczom jednak nie wierzył, tkwił przy swoim wspomnieniu, nie uznawał faktu, że pozostaje w tyle za pędzącym czasem. Zebrał się w sobie,
tak jak wtedy, w ten mroźny wrześniowy poranek, gdy pośród pożółkłych traw
i trzcin, powleczonych mgłą, ujrzał rannego byka, który przechytrzył myśliwych. Uciekł z kotła i dyszał ciężko, ukrywając się między świerkami.
Ruszył dalej. Te drzewa ze śniegiem na wierzchołkach były mu bliskie, choć tajemnicze. Znał do głębi ten las, wszystkie scieżki, miejsca zaczarowane. Przyjadą, napali w piecu, znowu będą razem. Czekał długo na tę chwilę. Znajdzie drzewko wysmukłe, zielone. Przyglądał się świerkom zaklętym
w baśniowe kształty nad strumieniem, sosnom wysokim, objętym kępami świerkowego podszycia. Przeciął trop sznurującego lisa, widoczny wyraźnie na snieżnym puchu. Dalej, gdzie strumień odbiega pod urwiste brzegi, ujrzał szlak wyznaczony przez watahę dzików. Przeszły tędy minionej nocy do młodników
i pól. W głębokim parowie znalazł drzewko świerkowe. Otrząsnął je ze śniegu. Wyprostowały się symetrycznie ułożone gałązki. Uciął nisko u pnia. Położył na śniegu. Oplótł rzemieniem. Jak w każdy zimowy dzień mrok gęstniał
niedostrzegalnie i szybko, a w nim leżał czarną plamą las. Przyspieszył kroku. Strumień szumiał, gawędził w kaskadach. Wysoko w czystym, mroźnym powietrzu rozbłyskały gwiazdy. Coraz więcej ich przybywało. Z zachodu wlokła się mgła wróżąc mroźną noc. Tak chciał być z nimi, w domu, razem. Rozpierzchli się po świecie. Pobędą chociaż kilka dni.
Wyszedł na pola. Wielka sowa zapadła w kępie drzew. Wieś rozbłyskiwała światłami okien. Poszczekiwały psy, a on stary, niesie drzewko. Ładna będzie choinka pachnąca borem. Widział na jej szczycie pełgające światełka. Uzmysłowił sobie, że to gwiazdy tak świecą. Jutro znów wzejdzie słońce za lasem wciśniętym w zakole rzeki. Ale najważniejsze, ze oni tu do domu przyjadą… I znowu będą razem jak kiedyś.
- Władysław Łazuka
- "Akant" 2013, nr 12
Władysław Łazuka - Oczekiwanie
0
0