Wiersze Kacpra Płusy z tomu pt. „Ze skraju i ze światła” są jak obrazy Salvadore Dalego: pełne tajemnicy, ukrytej rzeczywistości, wizyjności i barw. Świetne metafory budują niesamowity klimat jego poezji. Wchodząc do świata Kacpra Płusy nie da się z niego wyjść o własnych siłach. Trzeba szukać pomocy, jakiegoś drzewa, poręczy, pomocnej dłoni, by wyjść na powierzchnię z tej poetyckiej głębi, żeby nie zostać tam na zawsze.
Poeta, niemalże od samego początku wciąga nas w przestrzeń pachnącą wojną i światłem. Zapisuje on wiersze metaforami i porównaniami. Nie stosuje języka konwencjonalnego, zwykłego, potocznego tylko mowę znaków i rzeczy. Znajdujemy tutaj jakieś pokrewieństwo z językiem poetyckim Zbigniewa Herberta. Świetnie dobrane metafory, wizyjne, prawie senne oddają to, co kryje w sobie Kacper Płusa, poeta dopiero wchodzący w świat literatury.
Zapisanie krajobrazu, miejsca, w którym się jest, nie bywa łatwym zadaniem. Wie o tym doskonale Kacper Płusa. Z tym miejscem często łączą poetę słowa i rzeczy. Mowa tutaj o pokoju z widokiem na wojnę, piecie, światłach, pieśni obcego, pieśni henocha, trenach dla żarówek stuwatowych, czy chociażby departamencie, itp.
W tych utworach twórca wypowiada się inaczej niż współcześni mu poeci, szuka własnego, indywidualnego języka i formy. Udaje mu się na czas uchwycić każde wrażenie, myśl, odczucie, treści i kształty tego, co widzi w rzeczywistości i w snach. Opowiada zatem o życiu, sprawach związanych z ludzką egzystencją, o byciu człowieka w świecie: mamy nierówne kroki i oddechy./nasze dzieci są naznaczone imionami zmarłych./stają się kontrapunktami dla jakuba vel israel./ ( „pieśń obcego”, s. 9); siedzę w otwartym oknie. słucham alabama blues. spoglądam/ przez ramię. tak grzesznicy widują boga. Siedzę tyłem do kierunku jazdy/jak stary baudelaire./ ( „najbardziej lubię spowiadać się w sierpniu”, s. 11);
zaświadczam, że tego lata nie było burz, aby je zbierać./...powiedziałem wtedy: nabrzmiałe niebo przypomina ścierkę, która otula nóż.// („ pierwsza pieśń henocha”, s. 12), przestaniesz istnieć w dniu, w którym gazety wydrukują ci numery stron/na skroniach jabłko adama zostawisz na rogu ulicy, odniosą je//do demokracji, do literatury w szpaltach, bez rozgłosu./
( „ me — dial — log”, s. 24).
Poeta wie, że ta egzystencja jest ciągle zagrożona przez liczne niebezpieczeństwa, czyhające na nas z każdej strony. Nie tylko od strony natury, ale i ludzi, czy przedmiotów. Jeszcze niebezpieczniejsze staje się życie w chorym mieście, któremu słońce stawia na plecach bańki: rano choremu miastu słońce stawia na plecach bańki. do szczelin i studzienek/ wpływa rynsztok gęsty jak rtęć./ ( „ tren dla żarówek stuwatowych”, s. 14). Miasto posiada więc tutaj naturę fizyczną człowieka, przejmuje wszystkie jego choroby, cierpi, bada mu się temperaturę.
Chore miasto jest skazane z góry na zagładę; mimo że, słońce próbuje go tu uleczyć, dać mu nadzieję na zmianę, na lepszy czas, radośniejsze chwile, tzw. żar — live, gorące życie. Życie pełne słońca i światła odbitego w szkle, co daje wrażenie podwójnego widzenia tej drugiej strony, co nas niepokoi wewnętrznie i denerwuje.
Takie odbicie powoduje, że wszystko rozrasta się w apokryf. Nawet sad, w którym bywał poeta, lub, który widział z daleka. Tak poza marginesem. Ktoś opowiedział mu legendę o sadzie,w którym wszystko jest możliwe. Księga, o której tutaj mówi, jest tynkiem gospodarstwa, otoczonego przez drzewa owocowe. To być może dom podmiotu lirycznego z wiersza „polska b”. Poeta opowiada tutaj o swoim czekaniu na pociąg, który nie przybył o oznaczonej godzinie, ani nie przyjechał też później. Wiadomo, że czekanie na coś, jest strasznie denerwujące. Czekanie to moment dobry do rozmyślań o naszej egzystencji. Wszystkim tym, co buduje tkankę naszych przeżyć duchowych i odczuć.
Tkanka przeżycia i uczucia a także ich instensywność, jak twierdził Jacek Gutorov
- „ nie pozwala na żadne zamknięcie, żadną kompleksową obsługę znaczenia”. Tak samo jest z poezją Kacpra Płusy. Życia nie da się zamknąć w jednym słowie, obrazie, geście. Kąpiel w wannie pełnej i ciepłej jak ciało, wieże grożące palcem, zastygające w porze sjesty tynki nadają impuls do ciągłego obserwowania świata i ludzi, którzy podobni są do zwierząt jak dwie krople wody. Jak twierdzi poeta naszym prawem jest wyciągać racice lub łapy w kierunku słońca. Cieszyć się każdym załamaniem fal, bezwolnym opadaniem na dno, dotykaniem świeżego zarostu.
Pomiędzy słowami a rzeczami dzieje się bardzo wiele. Ranne ptaki zaciskają szpony w geście zemsty//(„oi!oi!oi!destroy!”, s. 22); tlen jest zagrożeniem, zaklinaniem w krtani./
( me—dial — log”, s. 24), linie przerywane zlewają się w igłę. („detox poetica”, s. 25).
Poeta pragnie czasem sprostać tej pogonii za smakiem, gaszeniem światła, szukaniem bólu. Dlatego właśnie kolorem siarki pisze autoportret denata, wpada w objęcia cystern, chce uciec od bólu, który jest cieczą i paruje. Wie, że ciężko jest dobrać słowa, aby go złagodzić, aby pozbyć się krwi czarnej jak benzyna. Jak gnostyk chce podążać w kierunku światła, poddać się ze spokojem sierpniowemu deszczowi, rytmowi słów, rozkładaniu kwiatów w intymnych miejscach.
Mówię do siebie. Zdaję sobie sprawę. Sprawa zdaje się na mnie. Pas. Nie chcę się poddawać rzeczom martwym. („II. bezwersie”, s. 44)
— deklaruje podmiot liryczny jednego z wierszy w „Ze skraju i ze światła”, ujmując w
tej krótkiej formule swoje esse w świecie. Chęć walki z rzeczami martwymi rodzi właśnie określoną wizję swojej własnej rzeczywistości i prób jej uporządkowania w znany tylko sobie, właściwy sposób. Taka wewnętrzna walka ukazuje przede wszystkim głównie ukształtowaną już w pełni samoświadomość poetycką Kacpra Płusy, dlatego też szczególnie polecam ten tomik wymagającym czytelnikom.
Kacper Płusa, Ze skraju i ze światła, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2012
1. J.Gutorow, „Zawsze ta sama, w obcym języku”, „Studium” 2006 nr 5, s. 173