ścielą się skrzypieniem kół
piaszczyste drogi rzeźbione śladami stóp ojca
wspomnieniem matki
dźwigającej cały ciężar słońca z pszenicznych pól
płacze rdzawo kolczasty drut
strzegący tajemnic sadu ostrzący zęby
na chłopięce portki
kukuryku sługi świtu zabierające głos
w niezaprzeczalnej kwestii czasu
i stary płot chwytający w pióra poście li
całą radość wiatru na dobry sen
kto dziś potrafi wyrzeźbić kłos
w jasnym marmurze dzieży magnificat chleba
zziajane konie olszyn z rumieńcem czystości
pierwszych pocałunków pod zmurszałym zieleńcem
słów dziś już nikomu niepotrzebnych
bogatsi w pośpiech i o siwy włos
ubrani w różaniec z lipowego drewna
spod starej kapliczki w której od dawna
nie mieszkają święci
ojciec wczesnym świtem wychodził po rosę
fidiaszowe dłuto wykrawało światło
tarczy okrągłej jak praca
łamało krzyże okien
kapłanka domu malwa
bezszelestnie trwała na rogu
smakowała powrót kiedy przychodził
z pszczołami pod próg
pasły się w trawie dorodne jabłonie i grusze
motyl na szerokich plecach stodoły
pielęgnował skrzydła
z tej strony już nigdy nie powróci słońce
ubiera się w logikę gramatura cienia
cień gdy mrok odejdzie
cóż nam zostanie
- tylko niemoc