Szli ulicą, której nazwy nigdy nie mogła zapamiętać. Wykonała zręczny manewr uniknięcia podwójnej dawki deszczu, który leciał z dachu i nieszczelnych rynien. Uzyskana pozycja gęsiego utrudniała rozmowę, i tak z góry skazaną na zdawkowość. Przewidywany czas trwania: 3 minuty i 50 sekund, tyle ile zajmuje droga z Krakowskiego Przedmieścia do samochodu, który zostawiła w okolicy. Ustawienie ramię w ramię sprawiło, że teraz na niego spadały ciężkie krople i śmiejąc się, ale dając także upust swojej złośliwości stwierdził:
– Sprytnie.
Wychodząc z uczelni nie przypuszczała, że rozmowa akurat z nim zaważy na reszcie dnia. Naprędce starała się zebrać myśli. Przez to, że ich spotkania były coraz rzadsze musieli się na nowo docierać. Zdaje się, że pierwszy raz do tego stopnia zgrali się życiowym zaułkiem, w który weszli i brakiem odporności na zderzenia z rzeczywistością. Ona nieporadnie rzuciła kilka myśli. Nigdy nie była w tym dobra. Rozmowa wydawała jej się rodzajem sztuki, żonglerki, w której ceni się refleks, poczucie humoru i wyczucie niuansów. On jak zwykle trafił w punkt, mówiąc:
– To taki stan, że nadajesz się tylko do odwieszenia i zamknięcia w szafie, aż przejdzie.
Oczywiście, szafę należy za sobą zamknąć– zaśmiał się, tym razem znacząco.
– Dokładnie. I jeszcze ten kompletny brak koncentracji. Ani nie mogę czytać, ani oglądanie filmu nie wchodzi w grę...
– dalej brodziła w marudnych klimatach, które były jej specjalnością.
– Wiesz, ostatnio gadałem z terapeutą. Mówię mu: Kurwa, czytam te teksty, zdania po kilka razy i nic nie dociera. Nie rozumiem. I nawet nie chodzi o skupienie. A on na to: Może pan, po prostu nie rozumie siebie? I wiesz, chyba coś w tym jest. Trzeba zrozumieć siebie – powiedział całkiem serio.
To była ostatnia rzecz jaka mogła paść z jego ust. Rodzaj prawdy życiowej, która wyrwana z kontekstu brzmi jak temat rozważań kolorowych, kobiecych pisemek. Ale w zacinającym deszczu, kolejnym dniu roztopów, kiedy rzeczywistość tonie w błocie pośniegowym, a Warszawa odsłania stopniowo swe ponure oblicze, ten wyświechtany frazes nabierał mocy i stał się niepokojąco prawdziwy. Oboje zostali wybici z rytmu i zanurzyli się w swoich myślach. Prawie spacer w sercu stolicy dobiegł końca. Ostatnie kroki i myśli zrymowały się ze sobą. Na pożegnanie pocałował ją w policzek. Próba wykrzesania choć przebłysku uśmiechu zakończyła się fiaskiem. Jego oczy też już nie śmiały się jak przedtem. Gdy rozstając się ruszyli w przeciwnych kierunkach, załatwiali jeszcze kilka spraw organizacyjnych, związanych ze studiami, zwiększając sukcesywnie odległość między sobą. Po definitywnym odwróceniu szli przed siebie nie zauważając deszczu. Ale odczuli ciężar słów wypowiedzianych z pozorną lekkością. Po tym jak wsiadła do samochodu odczuła ulgę i otrzepała resztki deszczu z czerwonego płaszcza. Pokonując pieszo odcinek do auta, nie opuszczała jej myśl, czy krople przypadkiem nie zaszkodzą kaszmirowi, z którego jest jej nowy płaszcz. Nie była w stanie uwolnić się od tej przyziemności przez matkę, która od małego wpajała jej konieczność dbania o swoje rzeczy. Nawet jeśli odbijała piłeczkę argumentem z doczesności każdej odmiany materii, albo poprzez przyznanie się do lenistwa, były one skutecznie odpierane. Obawy zniknęły, a świat na chwilę przestał istnieć, kiedy on powiedział o uwadze terapeuty. Stan płaszcza nie miał znaczenia w obliczu stanu wnętrza. Dopiero kiedy wraz z uruchomieniem silnika, samoczynnie włączyło się radio i usłyszała o tym. ze cała Szwecja czeka na królewskiego potomka, który ma zjawić się lada dzień, a jego (bądź jej–to wielka tajemnica) ojcem jest wybranek księżniczki–trener fitness, momentalnie wróciła na ziemię.
- Martyna Bielińska
- "Akant" 2014, nr 2
Martyna Bielińska - 3 minuty i 50 sekund
0
0