Mama mówiła, żeby być sobą. Tak mówi chyba każda mama: bądź sobą, nie oglądaj się za siebie, to nie powód do wstydu. A ja się oczywiście wstydziłam, ja się oglądałam, lamerstwo zawsze lepiej ukryć gdzieś w sobie, w środku.
Piotr to zawsze powtarza, że każdy Polak ma w sobie małą kurwę. Pytam, co ma na myśli, ale on tylko bełkocze przy czwartym piwie: - Małą kurwę, słyszysz?
Nie wiem więc, czy chodzi mu o rozkładanie nóg, czy może o to, że wszyscy sprzedajemy siebie, swoją ha, duszę? (Może o to drugie, Piotr pracuje w korpo, ale marzy o anarchii, nagrał jeden punkowy kawałek "Krzyk", więc kiedy mi go puszcza: - Spoko piosenka - mówię. - Trochę jak zarzynanie świni.)
Mama mówiła, żeby być sobą. Ale jak być sobą kiedy jest nas dwójka? Czasami spoglądam w lustro i nie wiem, czy to smutne spojrzenie należy do mnie, czy do Wandy. Może do niej. Zawsze była smutna, bo zawsze była niepełna. I teraz to ja jestem ta niepełna, tylko mnie jest za dużo - odkąd siedzi we mnie Wanda.
- Co Ty pierdolisz?! - wkurwiasz się na mnie. I czuję się jak w dzieciństwie, kiedy rodzice atakowali mnie z powodu Wandy; pomóż siostrze, mówili, masz wszystko. Bo Wandy zawsze była tylko połowa. I tylko szur, szur, szur, na wózku, szur, szur, szur. A ja starałam się nie patrzeć na puste nogawki, by nie wybudzać z letargu wyrzutów sumienia. Ale wyrzuty zawsze się pojawiały, średnio dwa na godzinę, dwa na godzinę, dwa na godzinę, czasem jeden na godzinę i to było jeszcze gorsze, bo ten jeden z dwóch to była połowa.
- Chyba nie pójdziesz na dyskotekę?! - wrzeszczała matka. - Siostra nie może. Chcesz żeby było jej przykro?
Nie szłam. A Wanda i tak dostawała na pocieszenie te wszystkie rzeczy; uściski, uśmiechy. Ja nie potrzebowałam pocieszenia. Byłam cała. I tak zazdrościłam jej tego, zazdrościłam jej tego kalectwa; z miłością rodziców jest pełniejsza, uważałam. A potem było mi głupio, że mogłam tak w ogóle pomyśleć, spalałam się od środka we wstydzie i tylko oczy Wandy błyszczały, kiedy widziała, jak się miotam. Szur, szur, szur, na wózku, szur, szur, szur.
Teraz, kiedy umarła, jej nie ma, ale przecież jest; we mnie. Zjadam półtora obiadu, a kiedy planujemy ślub, nie zgadzam się na tańczone wesele, bo Wanda by takiego nie miała.
- Wanda by takiego nie miała - mówię. Ty się wściekasz, ale za to spojrzenie rodziców jest jakby mniej rozczarowane. Może nawet się uśmiechają? Ciężko przejrzeć przez te wszystkie drobne zmarszczki. Żadna nie jest z mojego powodu, bo i zmarszczki nie pojawiają się od rozczarowania.
I jestem jak to piwo rozlane na plaży, skazane na niechętne spojrzenie, bo zmarnowane, z perspektywą na przekleństwa w powietrzu, kiedy wdepniesz w nie bosą stopą i oblepi cię piaskiem. Zmarnowana. Niechciana.
- Ale, a-a-a-le... a... - zaczynam i nie kończę. Te trzy litery wiszą między nami, zderzają się ze sobą w różnych kombinacjach piskliwego jąkania, kłębią się na języku, łaskoczą przełyk, kaszlę i tylko oczy są bardziej wilgotne (oczy są piwne).
Twoje oczy to kosmos. Ciemnieją, kiedy kurwisz mnie wulgaryzmami. I może Piotr miał rację? Nie wiem. I nie wiem, jak to działa w innych związkach, ale my: im dłużej jesteśmy razem, tym więcej się kłócimy. Krzyczysz do mnie to to, to tamto, że Cię ranie. Nie rozumiesz, że to nie ja. To Wanda.
Zmywając wieczorem makijaż, nie patrzę w lustro. To spojrzenie nie należy do mnie.
- Na starość robi się ze mnie drama queen - mruczę ci żartobliwie do ucha. Na pogodzenie. Sennie muskasz mój obojczyk. Zsuwasz mi stanik. Śnimy. A mi się zdaje, że słyszę jakieś szuranie.