Od początku XX wieku zamieszkiwałam w dużym polskim mieście. Żywioły biedoty żydowskiej i polskiej się przeplatały. Chodziłam do dzielnicy żydowskiej, bo tam w sklepach było taniej i z uprzejmością przyjmowano mnie – aryjkę. Już wtedy, jeszcze przed Hitlerem, dzielnica żydowska przypominała getto, ale nie z powodu antysemityzmu. Tamto getto było otwarte, lecz bardziej w jedną stronę, tzn. dla mnie jako aryjki. A w drugą stronę, choć formalnie otwarte, było faktycznie zamknięte dla tych najbiedniejszych Żydów, którzy ani po polsku, ani po rosyjsku nie umieli mówić, i którzy byli we władaniu bogatszych Żydów: im nie wolno było zaopatrywać się po aryjskiej stronie.
Moja rodzina miała piękne twarze, znacznie piękniejsze niż twarze ludzi jej stanu. Piękno naturalne niejako domaga się podkreślenia. Zamarzyłam o złotych kolczykach, które by mi pozwoliły bardziej należeć do porządku piękna twarzy mojego rodzeństwa. Upatrzyłam sobie takie kolczyki w żydowskim sklepie. Były trochę tańsze niż w aryjskim, a mnie się wydawały co najmniej tak samo piękne. Przez wiele miesięcy odkładałam zarobione ciężką pracą pieniądze (ruble, marki, złotówki) na wymarzone kolczyki, odmawiałam sobie zaspokojenia wielu potrzeb. Chciałam te kolczyki nosić zawsze, do końca moich dni – takie łódkowate, na cienkim druciku, przechodzącym przez nakłucie ucha.
Odłożyłam umówioną sumę pieniędzy. Z radością na spełnienie marzenia zaniosłam je do żydowskiego złotnika. Wziął pieniądze i dał mi kolczyki. Byłam taka szczęśliwa. A po parunastu dniach okazało się, że nie tylko nie są ze złota i nie są choćby pozłacane, ale są po prostu zwykłym metalem, malowanym złotą tandetną farbką. Jakże poczułam się nie tyle oszukana, co upokorzona jako człowiek – bliźni tego złotnika, bo on rozpoznał we mnie prostą kobietę (w tym przypadku nie miało znaczenia, że aryjską), która nie zna się na tym, co złotem jest, a co złoto udaje. A ja w zaufaniu, zapłaciłam pieniędzmi zdobytymi z takim poświęceniem, jak za złoto, a nie za bardzo nędzną podróbkę.
Przechowałam te kolczyki jako świadectwo straconych marzeń z powodu ludzkiej chciwości, nie znaczonej narodowością, lecz tej, która może wystąpić zawsze, gdy wartość poszczególnej osoby jest niższa niż inne wartości do nabycia. Pokazałam je mojej wnuczce i opowiedziałam historię tych bezwartościowych metalowych kolczyków.
A potem nadeszła II wojna światowa i getto zostało szczelnie przez Niemców zamknięte w obie strony. Mieszkałam wtedy nieopodal dzielnicy żydowskiej (blisko synagogi, którą Niemcy spalili, a na miejscu której w PRL wzniesiono piękną filharmonię) i nagle straciłam kontakt z żydowskimi sklepikarzami i rzemieślnikami, z których rzetelnych i profesjonalnych usług korzystałam. Znałam ich, ich twarze, ich rodziny, często obecne w sklepach i w warsztatach. Nagle Niemcy ich wyrwali z mojego życia, ale oni przecież jeszcze żyli po drugiej stronie szczelnego ogrodzenia.
Dzieci mojego rodzeństwa (niektóre nieledwie pełnoletnie) opowiadały mi o głodzie i nędzy Żydów stłoczonych w getcie. Nie mogłam się z tym pogodzić. Bolało mnie to tak, jakby moi bliscy cierpieli niesprawiedliwość. Dzieci mojego rodzeństwa mówiły mi o tym, jak noszą w nocy żywność do getta. Nosiły ją za pieniądze otrzymywane od Żydów, ale inaczej nie mogłyby jej zdobyć, bo same cierpiały biedę podczas niemieckiej okupacji. Narażały się na śmierć, ale tę żywność nosiły. Piękna, przepiękna córka mojej siostry, kiedyś została przez swoich kuzynów zabrana na taką nocną wyprawę do getta. Ona, tak pieszczona przez rodzinę, gdy bezpośrednio poznała ten ogrom niebezpieczeństwa niosących pomoc i warunki skrajnie nędznej egzystencji niedawnych jej żydowskich sąsiadów, tak bardzo to przeżyła, że lęk nie pozwolił jej w uczestniczeniu w kolejnych wyprawach do getta. I ten lęk trwał w niej jeszcze długo po zakończeniu wojny.
A co ja mogłam? W czasie wojny straciłam pięć osób z najbliższej rodziny. Mój jedyny ukochany syn-ułan zginął zaraz w pierwszych dniach września 1939 r., ale ponieważ nie miał „śmiertelnika” (bo mobilizacja była chaotyczna), to poszukiwałam go po wojnie przez PCK, przez całe moje życie. Zaraz potem, podczas okupacji, zmarła opuszczona jego żona i mały synek. Wkrótce zmarł mój mąż i jedna z moich córek z braku opieki medycznej.
Zostałam z dwiema niezamężnymi córkami, z których jedna, odznaczająca się wybitnie południową urodą, była przedmiotem systematycznych napaści szmalcowników i Niemców, którzy węszyli żydowskie dziecko, przechowywane przeze mnie. Przypadki przechowywania żydowskich dzieci w moim mieście zdarzały się wcale nierzadko, a są nikomu nieznane.
Często myślałam o losie niedawnych moich żydowskich sąsiadów. Co mogłam zrobić? Sama, jak większość mieszkańców miasta, cierpiałam niedostatek. Ale gdy tylko miałam choć jeden bochenek więcej niż te bezpośrednio zaspokajające głód, to wrzucałam go przez ogrodzenie getta. Nie wiem, czy te moje, odejmowane od ust bochenki trafiały do głodnych Żydów, ale jeśli choć niektóre trafiły, to mam spokojniejsze sumienie, że chociaż tak starałam się im pomóc.
Jestem katoliczką i pomoc każdemu drugiemu człowiekowi, będącemu w potrzebie, rozumiem i czuję jako mój naturalny (bez kalkulacji) obowiązek człowieka wobec drugiego człowieka. Nawet jeńców sowieckich po 1920 r., przetrzymywanych w po-carskich koszarach (potem w PRL zagościła tam uczelnia), wspomagałam wrzucaniem bochenków (wtedy niekaranym, inaczej niż podczas okupacji niemieckiej), mimo to, że w tych latach głód, szczególnie w miastach, w wyniszczonym, powstającym organizmie II Rzeczypospolitej był niemniejszy niż w czasie okupacji i że niewątpliwie żołnierze sowieccy byli okrutnymi najeźdźcami, ale przecież każdy z nich z osobna był istotą ludzką.
Chciałabym wierzyć, że te moje z trudem zdobywane bochenki, pomogły tym w koszarach i tym w getcie przetrwać fizycznie. Zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego, że prawdopodobieństwo przeżycia w takich warunkach było niewielkie, ale wiem, że w każdym momencie otrzymania choć kęsa chleba zza ogrodzenia rodziła się w tych uwięzionych w koszarach i spędzonych do getta wiara w ludzką solidarność i nadzieja.
Zrekonstruowała świadectwo Babci Józefy – wnuczka Teresa