Był koniec września. Siedziałem na Hiszpańskich Schodach, księżyc leniwie zbliżał się do północy, a lekki włoski wiatr przynosił otulające ochłodzenie i znajomy zapach irysów. Kwiaty te, jak wiadomo, w Rzymie nie rosną. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie one właściwe mają swoje łąki, byłem jednak pewien, że czuję ich zapach, tak jak byłem pewien tego, że znalazłem się tu przez kobietę.
Nie, nie przez nią. To brzmi jak wyrzut, na który ona nigdy nie zasłużyła. Siedziałem na Hiszpańskich Schodach w chylącym się ku jesieni wrześniu, dzięki niej. Dzięki niej siedziałem na Hiszpańskich Schodach i chłonąłem zapach jej perfum z nutą irysów. Która to była godzina?
Poznałem ją w maju. Miała lekko zmierzwione włosy od siąpiącego deszczu i delikatnego wiatru, który zwiastował nadejście lata. Poznałem ją, kiedy byłem na skraju zapaści, załamania i każdego wieczoru czołgając się do łóżka, barłogu w zasadzie. Czołgając się do barłogu, nie mogłem być pewien czy dożyję ranka. Byłem wtedy na skraju zapaści, załamania, gdyż wiosna uderzyła we mnie całą swoją okazałością, odbierając mi najpierw wszystko co miałem, później zaś uświadamiając każdego dnia, że niczego odebrać mi nie mogła, bo nie miałem nic. Nawet przed tą wiosną, przed tym załamaniem, nie miałem nic. Ona mi to tylko uświadomiła, w całej swej okazałości mi to uświadomiła. Więc czołgałem się do swojego barłogu, upity to raz najtańszym Brendy, to raz czystym spirytusem. Najbardziej lubiłem upijać się spirytusem. Palił moje trzewia, tak że wiedziałem, że żyję i że doczekam poranka, kolejnego z moich najgorszych poranków w tym kwartale. Czułem się wtedy jak młody bóg, a bogowie ze szczytów upadają nisko. Tylko bogowie mogą upaść tak nisko, jak ja wtedy upadałem każdej nocy, każdego poranka. Piłem więc spirytus bo byłem jak bóg. Paliłem wtedy trzy paczki mocnych papierosów, jak miałem gorszy dzień, a te zdarzały się nader często, wtedy paliłem cztery paczki mocnych papierosów, za każdym razem zaciągając się coraz głębiej, bo wiedziałem, że rankiem, od napadów kaszlu i tak popękają mi płuca i będę pluł krwią. Kupiłem nawet bawełnianą, białą chustkę do nosa, tylko po to by w nią kaszleć każdego ranka i z podnieceniem spoglądać czy są już na niej krople krwi. Gdy miałem gorszy dzień, a te zdarzały się nader często, były. Nosiłem wtedy tę chustkę ciągle ze sobą, dumny z tego, że już tak niewiele mi pozostało. Nie miałem wtedy wcale nic, nawet chęci do życia, wtedy zaś piłem spirytus i znowu stawałem się młodym bogiem, zawsze czysty, rozcieńczony wodą. Czasami pokusa nakazywała mi wkroić dwa cieniutkie plasterki cytryny. Uwielbiałem to pierwsze uderzenie ciepła i mrowienie, które rozchodziło się najpierw od serca, potem w dół kończyn, by poruszyć zwiotczałe dłonie i unieść nogi – lekkie jak z waty. Właśnie wtedy ją poznałem.
Siedziała sama w kawiarni paląc papierosa i czytając książkę. Piłem wtedy dużo kawy, pomiędzy pięć, a osiem filiżanek kawy do zmroku. Kultura bowiem nakazywała mi nie pić nic innego przed zmrokiem. Cóż to za banał, siedzieć w kawiarni, czytać książkę i palić papierosa. Cóż to za banał, pomyślałem. Ja nigdy w kawiarniach nie czytam książek, to nonsens czytać książkę, podczas gdy można obserwować spacerujących ludzi i zastanawiać się nad tym, jak marne muszą wieść życie. Wtedy często siedziałem w kawiarniach, zwłaszcza popołudniami, ponieważ przez tą moją zapaść nie przedłużono mi umowy na stanowisku młodszego kancelisty. Zawsze mówiłem o sobie, że jestem młodszym kancelistą mimo, że nikt nie wiedział czym w zasadzie zajmuje się młodszy kancelista i co to właściwie za zawód. Wolałem, jednak mówić, że jestem młodszym kancelistą, niż używać tego ich okropnego korpo slangu. Dla siebie byłem młodszym kancelistą, kim byłem dla nich to było dla mnie zupełnie nieistotne. Byłem młodszym kancelistą i całymi dniami nanosiłem nowe dane do tabelek w Excelu. I właśnie na tym stanowisku nie przedłużono mi umowy, mimo że swoją pracę wykonywałem zawsze sumiennie i nigdy, nawet wtedy gdy wieczorami piłem Brendy, nie spóźniałem się do pracy. Oni nie mogli znieść tego, że mam zapaść, że uważam siebie za jakiegoś kancelistę, więc nie przedłużyli mi umowy. Nowej pracy nie szukałem, ponieważ miałem z czego żyć i powoli spychałem się na upragnione dno, a w tym praca jak wiadomo jedynie przeszkadza. Wtedy poznałem ją w kawiarni i podszedłem do niej mówiąc: – Cóż to za banał siedzieć w kawiarni z książką i papierosem. Cóż to za banał, powiedziałem. Tak ją poznałem, a stworzona była z majowego deszczu i lekkiego powiewu wiatru, który zwiastował nadejście lata. Kiedy teraz pod koniec września byłem na Hiszpańskich Schodach w Rzymie, a większość turystów opuszczała już pobliskie stoliki śmiesznych restauracyjek, pomyślałem, że jej usta były jak dwie dojrzałe wiśnie. Dokładnie tak samo smakowały, racząc mnie swoja cierpką słodyczą. Uwielbiałem całować te jej wiśniowe usta, rozmazywać jej szminkę i patrzeć na nią kiedy chowała swój wzrok za z gruntu miodowymi, zmierzwionymi od wilgoci, włosami. One zawsze były zmierzwione od wilgoci. Jak daleko nie sięgnę pamięcią w przeszłość, to tam zawsze padał deszcz. Zdaje się, że nie mam ani jednego słonecznego wspomnienia, a przecież niemożliwym jest, nawet na tej szerokości geograficznej, by deszcz padał zawsze. Może więc i ona nie miała zawsze zmierzwionych od wilgoci włosów, ale właśnie taką, tylko taką ją zapamiętałem. A byłem wtedy na skraju wszystkiego.
Nie pozwoliła mi od razu zbliżyć się do siebie. Musiała mnie najpierw wymęczyć, tak jak męczy się len, by dawał się lekko zaplatać. Kilka chwil zaledwie zajęło mi dotarcie do jej ust, do jej serca dobijałem się znacznie dłużej i może dzięki tej nowej namiętności, tej pasji, która wlała we mnie nowe siły, nie byłem już w zapaści, przynajmniej nie takiej jak przed majem. Spirytus piłem już tylko od wielkiego dzwonu, zazwyczaj w niedzielę, ponieważ pomimo upływu lat i braku pracy, wciąż cierpiałem na syndrom przeklętej niedzieli. Kiedy stałem na wieczornej mszy w ciemnych kościołach, nawet wtedy w maju, miałem ochotę umrzeć byleby ta przeklęta niedziela już się skończyła. Wtedy najczęściej piłem spirytus. W niedziele nigdy nie wychodziłem ze swojego mieszkania, tylko na wieczorną mszę, choć mógłbym pójść na mszę poranną, może wtedy nie byłoby ze mną tak źle. Ja uparcie jednak chodziłem na mszę wieczorną. W pozostałe dni tygodnia myślałem o niej, czytałem książki, które mi polecała i czekałem, aż do mnie napisze. Nie łatwo było dobić się do jej serca, czasami nawet myślałem, że ona serca nie miała, nie dla mnie. Ona dla mnie nie ma serca, myślałem wtedy. Nie wiem jak udało mi się przeskoczyć mur jej obojętności. Do dzisiaj nie wiem jak przeskoczyłem jej mur, a musiałem robić to za każdym razem, gdy się widywaliśmy. Już to myślałem, że zdobyłem, że zawładnąłem jej ustami, że jej dłonie mnie oplotą, to znów dnia kolejnego ona była obojętna, zimna tak jak tylko potrafi być kobieta. I znowu musiałem dobijać się do jej ust, szukać jej zimnych dłoni i żywić nadzieję, że staną się dla mnie nieco cieplejsze. Jednego z wieczorów, o północy dostałem od niej wiadomość: Wiem, że to nie w moim stylu, ale cieszę się, że jesteś, po prostu. Zdawało się, że to największe, najczulsze słowa, które kiedykolwiek wystukała na klawiaturze swojego telefonu i ja to doceniałem. Wtedy wiedziałem już, że udało mi się względnie ustabilizować ciepłotę jej dłoni. Widywaliśmy się dwa razy w tygodniu, najczęściej w poniedziałki i środy. Chodziliśmy wtedy do kina na niszowe filmy, ona bowiem oglądała tylko niszowe filmy i tylko w małych kameralnych kinach. Nigdy zresztą nie ośmieliłbym się zabrać jej do multipleksu. Ona była poetką, to by ją obraziło. Byliśmy zupełnie z innych światów, ja miałem umysł młodszego kancelisty w zapaści, ona zaś była poetką. Zawsze obruszała się, gdy ją tak nazywałem. – Przecież ja nawet nigdy nic nie napisałam, mówiła. – Kto powiedział, ze poeta musi pisać, że poeta myśli publikować, może właśnie najwięksi poeci nigdy niczego nie napisali, odpowiadałem. Ona dla mnie zawsze była poetką, nawet jeśli nigdy nic nie napisała, to zachowywała się jak poetka i miała duszę poetki, musiała więc nią być. Kreślić słowa potrafi nawet młodszy kancelista, nie jest on jednak poetą.
Pewnego razu poszliśmy do kawiarni, poprosiłem ją wtedy żeby wyciągnęła książkę i zapaliła papierosa. Patrzyłem się wtedy na nią dwa kwadranse, prosząc by nic nie mówiła tylko paliła papierosy i czytała książkę Hrabala, który był jej ulubionym autorem. Bałem się wtedy, że pęknie mi serce. Patrzyłem na nią, jej książkę i dym, który wypuszczała ze swoich wiśniowych ust, zostawiając ślady szminki na papierosie i bałem się, że pęknie mi serce od tej banalnej sceny, która w zupełnie niezrozumiały dla mnie sposób, nagle przestała być banalna. Zapach jej perfum mnie otumaniał, zaciągałem się nim głębiej, niż zaciągałem się papierosami, a bardzo lubiłem palić. Byliśmy z zupełnie innych światów, a ja bałem się, że ona odkryje to zbyt szybko. Dlatego zawsze, gdy kupowałem jej kwiaty, stawiałem czerwoną kropkę w kalendarzu, by nazajutrz sprawdzić, by się upewnić, że nie robię tego zbyt często, że moje podarunki nie staną się dla niej banalne i natrętne. Dlatego też nigdy nie poszedłem z nią do łóżka, mimo że po wielokroć bywała w moim pustym mieszkaniu, które tylko i wyłącznie dla niej, doprowadzałem do jako takiego porządku. Sądzę, że wtedy stałem się czymś więcej niż młodszym kancelistą. Nie byłem rzecz jasna poetą, ale z pewnością zyskałem nowego ducha. Już nie byłem samym ciałem na skraju zapaści, lecz i duchem, który rwał się ku górze.
Miała krągłe piersi, które zawsze prowokacyjnie patrzyły na mnie spod dekoltu. Na samą myśl o jej biodrach, czułem ogień w lędźwiach. Ona musiała to wiedzieć, musiała wiedzieć, że byłem zdrowym mężczyzną, który nie jest już na skraju zapaści. Musiała wiedzieć, że chciałbym ją podbić i ujarzmić, tak jak Napoleon podbił i ujarzmił Europę. Bałem się jednak, że wtedy tak jak on, nie podołam wschodnim mrozom, że pewnego dnia ona zadzwoni i powie, że nie powinniśmy się już spotykać, a wtedy nikt nie zaproponuje mi nawet szklanki mleka w przydrożnej gospodzie. Dlatego nigdy nie poszedłem z nią do łóżka, mimo że musiała wiedzieć, że jestem zdrowym mężczyzną, że pragnę jej każdym atomem. Naprawdę nie wiem jak udało mi się nigdy z nią nie być w moim łóżku, które przestało już być barłogiem. Mój zapach wtedy musiał być przecież podobny do zapachu drażniącego nozdrza w jakiejś stajni rozpłodowej. Ona to czuła, wiem, że to czuła i właśnie dlatego jeszcze bardziej falowała swoimi biodrami, a jej piersi patrzyły na mnie z wyrzutem. Naprawdę nie wiem jak strach przed jej utratą mógł przewyższyć pożądanie, które względem niej czułem, a wiedziałem bardzo dobrze, że i ona mnie pożąda, że kryje dla mnie między swoimi smukłymi udami, ogień, którego tak bardzo się obawiałem, że bardziej pragnąłem jej dłoni, jej zwiewnego spojrzenia, jej ust. Tak mijały kolejne tygodnie, kolejne kropki w kalendarzu kiedy dawałem jej kwiaty i kolejne zielone kropki, gdy zabierałem ją do restauracji. Każdy spacer, każde kino, każdy podarek, skwapliwie zaznaczałem, by nie pomyślała nigdy o nas jak o rutynie. Ona była poetką, a poetki nie znoszą rutyny. Przede wszystkim była jednak kobietą. To jak mnie obejmowała, jak obejmowała moją szyję podczas pocałunku, jak bawiła się moim kilkudniowym zarostem, było z gruntu kobiece, dalekie od niedoświadczonej dziewczęcości. Ona była kobietą doświadczoną, kobietą, która miała już wielu mężczyzn, która musiała nieraz opuszczać obce mieszkania przed świtem i zawsze w torebce nosiła szczoteczkę do zębów. Tym bardziej odrzucałem od siebie myśl o tym, by się z nią kochać. W ten sposób mnie zapamięta, myślałem. Zapamięta mnie jako tego wariata, którego rozkochała w sobie do utraty zmysłów, który sprawiał, że i jej serce zaczynało bić szybciej, a który mimo tego nigdy nie poszedł z nią do łóżka i częściej szukał jej dłoni niż krągłości. Zapamięta mnie jako skończonego durnia, który nie potrafił wziąć tego co ona mu chciała dać. Ale mnie zapamięta, przynajmniej mnie zapamięta, a ja nie będę musiał zastanawiać się nad tym czy byłem lepszy czy gorszy od mężczyzn, których podbiła wcześniej. Odrzucałem od siebie każdy cień Waterloo, mojego urojonego, przeklętego Waterloo.
To wszystko spowija teraz szarość, bo siedzę na Hiszpańskich Schodach i wiem, że nic już po mnie w tej przeszłości. Oddech mam teraz coraz płytszy, a przecież w ogóle już nie palę, nawet papierosa. Nie palę nawet jednego papierosa przed snem, a oddech mam coraz płytszy. A przecież nic wtedy nie było szare. Zarumieniał się czerwiec, lipiec bił w nas letnimi deszczami i soczystą zielenią alejek, którymi się przechadzaliśmy. Nad rzeką unosił się chłód, tak czule oplatający nas w gorące dni. Nic wtedy nie było szare, serce otumanione do szaleństwa rwało mi się w piersi, a świat odkrywał kolory, o których przedtem nawet nie śniłem. Wtedy chciałem zabrać ją na kilka dni do małej miejscowości pod Pragą, gdzie jeździłem z moimi rodzicami, gdy byłem dzieckiem, a oni jeszcze żyli. Warzyli tam piwo jasne jak wiosenne poranki. Czułem, że mogłoby to być nasze miejsce, że potem mógłbym się z nią ożenić, mieć mieszkanie w bloku i dwójkę dzieci. Przy dzieciach nie można palić, a ja panicznie bałem się bloków. Strach przed tym, że mógłbym zamieszkać w bloku, paraliżował mnie. W moim mieszkaniu, w moim wynajmowanym mieszkaniu w odrapanej kamienicy, już i tak czułem się jak szczur w przyciasnym kanale. Przed szaleństwem ratowały mnie tylko wysokie, czterometrowe sufity i zwisające z nich żyrandole. Myśl, że mógłbym powiesić się kiedyś na jednym z nich, ratowała mnie od szaleństwa. Sądzę, że strach przed mieszkaniem w bloku, zniszczył naszą miłość. Nasze uczucie, którego wtedy nie pozwoliłem sobie nazwać, ponieważ uważałem, że niektórych rzeczy nie trzeba, nie wolno nazywać. Ja zawsze mieszkałem w domu, dopiero po śmierci rodziców, nie mogąc utrzymać trzystu metrów powierzchni, musiałem go sprzedać i wynająć to przeklęte mieszkanie z wysokimi sufitami. Strach nie przed tym, że miałbym spędzić z nią resztę życia, że mógłbym być ojcem, co ostatecznie by mnie wykastrowało do czasu, aż nie doczekam się wnuków, że nie mógłbym palić i musiałbym jeździć z nią co sobotę na zakupy, zgadzać się na durne kolory ścian, strach nie przed tym powiadam, lecz przed mieszkaniem w bloku, sprawił, że coraz mniej czule szukałem jej dłoni. Ona naturalnie nie mogła o tym wiedzieć, ona nie mogła się nawet tego domyślać, w końcu znaliśmy się raptem niewiele ponad dwa miesiące. Kto po dwóch miesiącach znajomości, którą obiektywnie można by określić bardziej przelotnym romansem, niż związkiem kiełkującym na długie lata, myślałby o takich rzeczach. A ja myślałem coraz częściej, do szaleństwa. W końcu przeklęta myśl, że mógłbym mieszkać w bloku, nie opuszczała mnie o każdej porze dnia. Znów byłem w zapaści, choć tym razem nic nie piłem. Pod koniec lipca trzy dni nie wychodziłem z mieszkania, nic nie jadłem i paliłem znowu cztery paczki mocnych papierosów, znajdując się w panicznym lęku przed blokami. Znowu zostawiałem krwawe kropelki na mojej od dawna niesplamionej, białej, bawełnianej chustce. Chciałem nawet powiesić się na tym przeklętym żyrandolu, zwisającym z wysokiego sufitu na czarnych łańcuchach, ponieważ jednak nic nie jadłem od trzech dni, byłem zbyt słaby by dobrze zawiązać kabel od przedłużacza i ideę tę ostatecznie porzuciłem. A ona? Wciąż ją kochałem do szaleństwa i tak samo mocno jej nienawidziłem za te pierdolone bloki. Ona nigdy nie mówiła o mieszkaniu w blokach. Sama mieszkała w międzywojennej kamienicy na ponad stu metrach, ja jednak wiedziałem, że musiałbym zamieszkać z nią w bloku. To nas ostatecznie poróżniło. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy. W drugim tygodniu sierpnia zadzwoniła. Zadzwoniła w drugim tygodniu sierpnia, mimo że wiedzieliśmy się w środę, dzień wcześniej. Zadzwoniła i powiedziała, że nie powinniśmy się już spotykać. Tak właśnie powiedziała: – Nie powinniśmy się już spotykać. Myślałem, że to jakaś audycja radiowa, w której na pytanie spikera należy zawsze odpowiadać twierdząco, więc powiedziałem: – Masz rację, nie powinniśmy się już spotykać i się rozłączyłem. Miałem wtedy bardzo ciemne trzy dni. Przy zasłoniętych zasłonach siedziałem w swoim mieszkaniu, które miało bardzo wysokie sufity i paliłem papierosy. Czwartego dnia wypowiedziałem umowę najmu i podliczywszy wszystkie oszczędności, które zostały mi z pensji młodszego kancelisty i sprzedaży domu po rodzicach, kupiłem mieszkanie na najgorszym blokowisku w mieście. Dwadzieścia pięć metrów – to chyba nawet nie mieszkanie. Sufit na wysokości metr dziewięćdziesiąt. Kupiłem je i zaraz pobiegłem do ubezpieczyciela. Wykupiłem pakiet na wszystko, od pożaru po zalanie wodą z pralki sąsiada. Za dodatkową opłatą ubezpieczyłem je także od szczurów, nieproszonych gości i tornad. Agent ubezpieczeniowy był bardzo zdziwiony, kiedy poprosiłem o specjalne ubezpieczenie mojego dwudziestopięciometrowego mieszkania od tornad. Ja jednak bardzo chciałem być ubezpieczony także na tą ewentualność i powiedziałem, że nie wyjdę, że przykuję się łańcuchami, dopóki nie dostanę ubezpieczenia od tornad i że jest agentem ubezpieczeniowym, a nie meteorologiem i skąd do diabła może wiedzieć, że w tym kraju, na moim osiedlu, nigdy nie będzie tornada. Musiałem kłócić się jeszcze z kierownikiem zmiany, ale w końcu ubezpieczyłem moje mieszkanie, na najgorszym blokowisku w mieście, także od tornad. Był koniec sierpnia, a ja nie znoszę końcówki sierpnia. Ona nie odezwała się ani razu, ja także i nawet gdybym chciał to nie mógłbym tego zrobić. Jej numer zapisałem na kartce papieru i zjadłem . Zjadłem jej numer żebym nigdy, w największym nawet ataku paniki, nie mógł do niej zadzwonić. Byłem wtedy sobie zupełnie obojętny. To stan, w którym odchodzą wszelkie chęci do życia. To taki stan, w którym nie ma się też ochoty nie żyć. W moim malutkim mieszkanku sufit był zresztą na wysokości metra dziewięćdziesiąt i nie zwisał z niego żaden żyrandol, na którym chciałbym się powiesić. Najchętniej wtedy bym po prostu nie był. Ale nie bycie jest istotnie trudne. Miałem jednak nową miłość – moje malutkie mieszkanko, tak je nazywałem.
Pod koniec sierpnia, którego nie znoszę, postanowiłem umrzeć w Rzymie. Kupiłem więc bilet i spokojny o swojej mieszkanie, wyleciałem do Rzymu. Od pierwszego dnia września przesiadywałem na Hiszpańskich Schodach pomiędzy godziną dwudziestą trzecią, a drugą w nocy. Dokładnie w dzień moich urodzin, o godzinie dwudziestej trzeciej trzydzieści, na Hiszpańskich Schodach zagadał mnie mężczyzna, bardzo elegancko ubrany, o twarzy przeoranej bruzdami, które zdawało się, że z każdym dniem coraz głębiej kryły się w zmarszczkach. Spod jego przykrótkich nogawek łypały na mnie dwie czarno-białe, prążkowane skarpety.
– Przepraszam, czy Pan nie jest czasem kancelistą? - zapytał po włosku.
Język ten znam biegle od lat dziecięcych, gdyż mój ojciec pracował jako importer włoskich kaw i w tym kraju bywałem często.
– Cóż to za głupota nazywać mnie kancelistą - odparłem. - Ten zawód nie istnieje już od wieku! Jestem Data Base Administratorem, powiedziałem z dumą.
– Doprawdy wygląda mi pan na kancelistę, a ja właśnie kancelisty poszukuję. Czy nie byłby Pan zainteresowany pracą w mojej firmie? Prowadzimy sprzedaż specjalistycznego obuwia dla malarzy akwarelistów na rynki Europy środkowo-wschodniej - powiedział Włoch.
– Szanowny Panie, ale ja właśnie kupiłem mieszkanie i żywię do niego szczere uczucie miłości - odparłem, gdyż naprawdę bardzo kochałem swoje mieszkanie, swoje malutkie mieszkanko.
– A czy jest ono ubezpieczone? - Zapytał.
– Naturalnie, bardzo je kocham, więc ubezpieczyłem je także od tornad.
– Doskonale, nie ma więc problemu. Ono na pewno na Pana zaczeka, czy mógłby Pan zacząć od jutra?
– Oczywiście, odparłem, gdyż myślałem, że to audycja radiowa, w której trzeba odpowiadać twierdząco na wszystkie pytanie, które zadaje spiker. Od tej rozmowy minęły dwa tygodnie. Wciąż codziennie siedzę na Hiszpańskich Schodach i podrywam młode Włoszki, z którymi uprawiam najprawdziwszą miłość w moim służbowym lokum w jednej z rzymskich kamienic. Robię to z młodymi Włoszkami, do których nie czuję nic, nawet odrazy. Co niedzielę, po popołudniowej mszy, udaję się na watykańską pocztę, skąd wysyłam do swojego mieszkania pocztówki:
„Kochanie, u mnie wszystko w porządku. Jestem teraz Data Base Administratorem i zarabiam wcale nieźle. Nocami śnię o Twoich framugach, o oknie w kuchni, które wciąż pewnie się nie domyka, o Twojej wykładzinie, która tak pięknie pachnie stęchlizną. Mam nadzieję, że kran w łazience nadal cieknie, a sedes wciąż się kołysze. Ściskam Cię i całuję Twoje odrzwia. Stęskniony po tysiąckroć, szczęśliwy jak nigdy, Twój i tylko Twój M.M. PS. Mam nadzieję, że na naszym osiedlu nie było ostatnio żadnego tornada – pękło by mi serce. Kocham.”
Już nie czuję zapachu jej przeszywających irysów. A może to były fiołki? Teraz nie wiem i nie chcę wiedzieć, która to godzina.