Odczuwam pewien rodzaj szczęścia ze „zdobycia” Naroczy, z kąpieli w tym największym białoruskim jeziorze. Paradoksalnie nie dokonałem tego nigdy w Śniardwach, mając z tym olbrzymem jedynie kilkuminutowy kontakt, gdy zahaczyliśmy onegdaj jachtem o jedną z jego rubieży w czasie mazurskiej przygody żaglowej. Wykąpałem się zaś w białoruskiej Naroczy (!)
Odświeżeni wodnym relaksem, ruszamy w dalszą drogę. Nim jednak wyjedziemy z miasteczka Narocz na jego obrzeżu natrafimy na nie lada atrakcję, taką, że trzeba nam znowu zwolnić biegu. Jedziemy powolutku, spoglądamy na wysoki drewniany płot, a ponad nim, niczym peryskopy, wystają na długich szyjach ptasie dzioby.
- Strusie! – woła z wrażenia Monika.
- No, widzicie! – zakrzykuje Stefan. – Białoruś, kraj ciągłych niespodzianek.
Nie zatrzymuje się jednak. Dzień wyraźnie nam się kurczy, jest już po piątej po południu. Pobudzony kąpielą, ze spokojną świadomością pełnego baku, solidnie ciśnie na pedał gazu. Kierujemy się tym razem na północny-wschód, w stronę Głębokiego (Głubokoje).
Z obwodu mińskiego wjeżdżamy do witebskiego, z lasów w obszary łąk, wioski, pola, potem znowu lasy obwodu mińskiego, na powrót witebski, znowu miński, i witebski, nadgraniczny slalom drogą krajową P45. Tym razem bez większych emocji spoglądamy na dużą stację benzynową, z ogromnym betonowym placem, zastawionym przez ciężarowe samochody. Nowocześniejsza od tej, która była naszym wybawieniem, ale mimo wszystko uderza ubóstwo jej zabudowy.
Niedaleko Duniłowicz kolejna farma strusi(!) Teraz jednak zatrzymujemy się. Nasz postój ma nie tyle poznawczy, co praktyczny charakter. „Baki” nam się napełniły, szukamy toalet, przede wszystkim dla dam. Przy farmie, co dostrzegamy mimo bardzo skąpej symboliki na drzwiach, jest szalet. Do szarej, betonowej budy wiodą dwa wejścia. Krzysztof i ja wchodzimy do tego, nad którym namalowana jest niezdarnie chłopięca sylwetka. Krótki korytarz wiedzie do ubikacji, gdzie nie ma żadnych pisuarów, żadnych muszli, jedynie dwie kabiny, a w ich środku dziury w podłodze. Po tym doświadczeniu, bardziej hydraulicznym niż higienicznym, zagaduję Krzysia:
- „Kibel pod strusiem”. Tak to chyba zapamiętamy.
- Hehe…Właśnie. Warunki poligonowe. Sedes w podłodze, zlewy w podłodze. Zachciało nam się wschodu, to mamy - odpowiada mi, uśmiechając się pod wąsem.
Nie narzekamy jednak, nic z tych rzeczy. Jedynie publicystyczny komentarz po doznanej uldze. Mniej dyplomatyczne są już opinie naszych pań. „Fuj….brr…wrr…jedźmy już”…i stefanowe „hahaha”.
Cel naszej podróży to przygraniczna Druja. By tam dotrzeć musimy przejechać przez Głębokie. Z drogi P45 skręcamy na północ, w drogę P3. Przy ich skrzyżowaniu, niczym dożynkowy witacz stoi wspaniały zabytek lotnictwa, myśliwiec SU-17, ku pamięci konstruktora lotniczego Pawła Suchoja. Po paru minutach wjeżdżamy do tego miasta spod dwóch czternastek, bo założonego w 1414 roku, na terenie ówczesnego Wielkiego Księstwa Litewskiego, nad dwoma jeziorami. W tamtych czasach podzielone było miedzy dwa polsko-litewskie rody szlacheckie. Jego część północna należała do Korsaków, południowa – do Zenowiczów. Obie przedzielała rzeczka Bereźwica (Brzozówka). W czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów przechodził przez miasto ważny szlak handlowy Wilno-Połock.
Na dwadzieścia lat trafiło Głębokie w ręce Iwana Groźnego, odbite później, jak cała witebszczyzna i inne ziemie litewskie, przez wybitnego króla wojownika Stefana Batorego, który oddał miasto w ręce prawowitych właścicieli. Drugi raz odbił miasto z rąk rosyjskich osiemdziesiąt lat później drugi Stefan – słynny hetman Czarniecki, o czym nam po krótce opowiada trzeci Stefan, gdy wjeżdżamy do miasta. Mniej więcej od połowy XVII wieku dobra Korsaków przeszły w ręce zakonu karmelitów bosych, a dobra Zenowiczów stały się majątkiem Radziwiłłów.
W XVIII wieku do Głębokiego napłynęło wielu Żydów, którzy rozwinęli jego handlowe znaczenie. Po drugim rozbiorze Polski miasto trafiło we władanie Rosji. W czasie insurekcji kościuszkowskiej, wybuchły tu zamieszki, krwawo stłumione przez carskie wojsko. Owego 1812 roku, kiedy przez mickiewiczowskie Soplicowo na grodzieńszczyźnie, przeszła i przez Głębokie Wielka Armia Napoleona, a sam Bonaparte ze swoim sztabem mieszkał tu przez kilka dni od 18 lipca w klasztorze karmelitańskim. Co ciekawe, ostatni z właścicieli z rodu Radziwiłłów, książę Dominik Radziwiłł zginął u jego boku w bitwie pod Hanau, w 1813 roku.
U kresu zaborów, na początku XX wieku miasto miało charakter rzemieślniczo-handlowy, liczyło 7 tysięcy mieszkańców, z czego aż dwie trzecie stanowili Żydzi. W wyniku traktatu ryskiego, po wojnie polsko-bolszewickiej trafiło w granice II Rzeczypospolitej. Duża liczba ludności żydowskiej była przyczyną utworzenia przez Niemców w czasie II wojny światowej na jego terenie getta. Wybuchło w nim w lipcu 1943 roku powstanie, po którego zdławieniu niemieccy okupanci całkowicie wymordowali Żydów w obozie śmierci w Berezweczu, położonym dziś w północno-wschodniej części miasta, a synagogę i kirkut zniszczyli. Po wojnie swoje porządki wprowadziła tu Rosja sowiecka – na dawnym placu Kościuszki postawiono budynek Rejonowego Komitetu Wykonawczego, plac 3 Maja przemianowano na plac 17 września i wzniesiono pomnik Lenina, który stoi do dzisiaj, a w całym mieście przybyło sporo monotonnej architektury socjalistycznej i radzieckich nazw ulic, utrzymanych przez współczesne władze białoruskie.
Ciekawostką jest, że w Głębokim 1898 r. urodził się jeden z najbardziej poczytnych pisarzy okresu międzywojennego Tadeusz Dołęga-Mostowicz, twórca bardzo popularnych i parokrotnie zekranizowanych powieści „ Kariera Nikodema Dyzmy” i „Znachor” oraz „Doktor Murek”. Mieszkał, wraz z rodzicami przy ulicy Krakowskiej (dzisiaj Sowiecka), co upamiętnia kamienna tablica na tylnej ścianie domu, należącego obecnie do sądu. On sam spoczywa na warszawskich Powązkach, lecz na głębockim cmentarzu katolickim zachowały się groby jego rodziców.
W Głębokim urodził się także, pochowany w Kownie Klaudiusz Duż-Duszewski, białoruski działacz polityczny, publicysta i architekt, będący autorem wzoru biało-czerwono-białej flagi Białorusi z 1918 r., używanej później w latach 1991-95, przed nadejściem reżimu Aleksandra Łukaszenki.
Najważniejszym budynkiem Głębokiego jest wyraźnie dominujący nad otoczeniem, posadowiony na niewielkim wyniesieniu katolicki kościół pw. Świętej Trójcy. Wznosi się ponad lustro położonego nieopodal jeziora, o szczególnej, bo żydowskiej nazwie – Kahalne, a przypisany jest do ulicy, o ironio, Sowieckiej. Nie możemy obok niego nie przejechać, bo stoi tuż przy drodze krajowej, którą podążamy na północ. Właśnie tutaj Stefan zarządza kolejny przystanek.
Pięknie się prezentuje okazała dwuwieżowa fasada kościoła, z wyróżniającym się pośrodku trójkątnym szczytem, urozmaiconym wolutami, według wzoru typowego dla barokowych świątyń. Ściany boczne i absydę zdobią liczne pilastry i faliste gzymsy. Kościół ma charakterystyczną dla bazyliki konstrukcję wnętrza z trzema nawami i transeptem oraz półkolistym prezbiterium, wpisanym w absydę. Ufundowany został przez wojewodę mścisławskiego Józefa Korsaka w połowie XVII wieku i jest jednym z nielicznych na Białorusi kościołów, czynnych nieprzerwanie od chwili poświęcenia. Przedmiotem szczególnego kultu jest umieszczony w kościele, uznawany za cudowny, obraz Matki Boskiej Podchórnej, zwanej tez Matką Boską Głębocką. Trafił tutaj w 1865 roku z kościoła klasztornego karmelitów bosych po kasacji zakonu. W dwudziestoleciu międzywojennym pielgrzymowały do niego tysiące wiernych. My także odbywamy przed Jej obliczem krótką modlitwę.
Niezwykle charakterystyczne dla Głębokiego jest, że stoją naprzeciw siebie fasadami, zaledwie na odległość może dwustu metrów dwa bardzo do siebie podobne barokowe kościoły. Przy ulicy Maksyma Gorkiego (dawnej Henryka Sienkiewicza) stoi bowiem tak blisko Trójcy Świętej prawosławny sobór Narodzenia NMP. Osadzony jest także na niewielkim wzniesieniu, również ma fasadę ujętą dwiema czterokondygnacyjnymi wieżami, które przedziela niższy, zdobiony wolutami falisty szczyt. Świątynia prawosławna nie ma jednak cerkiewnej formy architektonicznej. Nie ma, bo i też nie jako cerkiew była budowana. Był to bowiem przez ponad dwieście lat od powstania wspomniany już wcześniej kościół rzymskokatolicki należący do zakonu karmelitów bosych, którzy byli nie tylko ważnym w mieście zakonem, ale także, przez okres ponad stu lat, od śmierci ostatniego z Korsaków, właścicielami północnej jego części, dziedzicami jakoby majątku Korsaków. Tenże, najmocniejszy z ich rodu, wojewoda Józef Korsak, podobnie, jak i parafialny Kościół Trójcy Świętej ufundował tę świątynię, w 1639 r. Wraz z jego śmiercią na klasztor przeszły nie tylko dobra miejskie rodu, ale także majątki z okolicznych wiosek. U szczytu swej „potęgi” w posiadaniu zakonu było 11 folwarków, liczących 67 wsi. Będąc właścicielami takiego majątku karmelici nie ograniczali się przeto jedynie do działalności ściśle misyjnej, ale prowadzili także szkołę, szpital dla ubogich i aptekę. Posiadali także bogatą bibliotekę liczącą trzy tysiące tomów. Z takim stanem posiadania w okresie zaborów ich dobra przejęte zostały przez skarb państwa carskiej Rosji.
Kościół wybudowany był jako drewniany, później zniszczony podczas potopu szwedzkiego, odbudowany, a następnie w latach 1730-35 przebudowany do swojej dzisiejszej postaci w stylu baroku wileńskiego, według projektu nieznanego włoskiego architekta. 10 sierpnia 1763 r. odnotowano tutaj, uważane za cudowne, „pocenie się” statuy Chrystusa Cierpiącego, będącej później obiektem pielgrzymek.
W 1862 r. nastąpiła kasata klasztoru, a kościół stał się filią parafii Trójcy Świętej. W 1864 r. władze carskie zamknęły klasztor za wsparcie udzielone przez zakonników powstańcom styczniowym, a niedługo potem, w 1872 r. przekazały kościół cerkwi prawosławnej, w której władaniu pozostaje do dzisiaj. Prawosławni, podkreślając jego przynależność dobudowali w centralnej części kopułę, a w 1876 r. w czasie przebudowy świątyni usunęli z krypty fundatorskiej ciało zmarłego Józefa Korsaka.
Podobnie, jak Kościół Trójcy Świętej świątynia ma układ bazyliki z transeptem.
Na tych dwóch okazałych świątyniach skupia się nasza uwaga. Do Świętej Trójcy udaje nam się wejść, sobór prawosławny jest niestety zamknięty. Stefan rozstrzyga o konieczności ruszenia w dalszą drogę. Pozostawiamy za sobą parę ważnych pomników historii, świadków polskiej bytności, pozostawiamy Park Zwycięstwa z sowieckimi monumentami bohaterów i drugi samolot projektu sławnego na cały świat głęboczanina Pawła Suchoja - bombowiec Su-24, nad Jeziorem Kahalnym, obok szkoły średniej jego imienia.
Okazuje się, że jest to bardzo interesujące, o bogatej polskiej historii miasto i żałujemy, że czas tak nagli, iż trzeba mknąć dalej. Ulicą Sowiecką jedziemy wzdłuż drugiego, kilkukrotnie większego od Głębokiego jeziora - Wielkiego. Mamy malowniczy widok na jego wschodni brzeg przez dobre dwa kilometry drogi. Po prawej mijamy jeszcze należący do monasteru żeńskiego popielato-zielony budynek Chramu Bożego Archanioła Michała (Khram Bozhyego Archistraga Mikhaila), lśniący swymi złotymi hełmami.
Kierujemy się na Berezwecz. Mijamy kolejne jezioro – Podłużne, które paradoksalnie jest prawie że okrągłe, w odróżnieniu do Wielkiego, które jest jeziorem podłużnym. Za jeziorem jest park pamięci w dawnym obozie zagłady, gdzie Rosjanie i Niemcy wymordowali kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Nie odwiedzimy jednak tego ponurego miejsca. Opowie nam o nim trochę Krzysztof, dziennikarz – historyk z Expressu Bydgoskiego.
U granic Głębokiego widzimy Jezioro Muszkatowe, tuż za miastem jedziemy chwilę wzdłuż brzegu Jeziora Zabielskiego, a spory kawałek dalej, po minięciu paru wiosek wpiętych w rozległe płachty łąk, przejeżdżamy obok Jeziora Piotrowego i przez rozłożoną nad jego brzegiem wieś Piotrowszczyznę. Ta mnogość jezior urzeka, ale i nie dziwi, bo znajdujemy się na rozległych pojeziernych obszarach witebszczyzny i konsekwentnie zbliżamy się do Krainy Wielkich Jezior Brasławskich.
Droga wiedzie nas do kolejnego miasteczka, które położone jest nad Dzisną, rzeką wypływająca z jeziora Dzisna na Litwie, a wpadająca do Dźwiny w mieście również o nazwie Dzisna. To miasteczko to w białoruskiej systematyce tzw. osiedle typu miejskiego, a nosi nazwę Szarkowszczyzna. Dźwięczna ta nazwa przynależy dziś do miejscowości ponad sześciotysięcznej, podobnie jak podbydgoskie Białe Błota, które są wedle takiej systematyki takim właśnie osiedlem typu miejskiego, choć w polskiej terminologii są wsią, nie mając z nią zresztą już nic wspólnego, z wyjątkiem kurników przy niektórych domostwach i paru niewielkich gospodarstw. Typologia białoruska lepiej więc oddaje charakterystykę takich miejscowości, które straciły w miarę rozwoju typowo wiejskie, ale czasami wprost przeciwnie - miejskie cechy. Ten drugi wariant akurat bardziej do opisywanej miejscowości się odnosi.
Szarkowszczyzna była u swego zarania centrum dóbr szlacheckich rodu Despot-Zenowiczów, które nadał im król Aleksander Jagiellończyk. Później należała do znanego magnackiego rodu spolszczonych Rusinów – Sapiehów, wreszcie do wywodzących się z Mazowsza Łopacińskich. W toku rozwoju stała się tzw. prywatnym miastem szlacheckim.
Jan Nikodem Łopaciński wybudował tu okazałą rezydencję z piętrowym pałacem, kaplicą, oranżerią i cieplarniami, która niestety nie ocalała. Dobra Łopacińskich zostały rozparcelowane w czasach zaborów. Kiedy w okresie dwudziestolecia międzywojennego miasteczko wróciło do Polski, zamieszkiwali je głównie Żydzi, zgładzeni później albo wywiezieni przez Niemców w czasie holocaustu. Dalsze jego losy podobne były do setek innych miasteczek, które trafiły w ręce sowieckich właścicieli – niszczejące świątynie zamieniane na składy i magazyny, upadające zabytki, wciskająca się w wolne przestrzenie wulgarna socjalistyczna zabudowa i wyrastające jak grzyby po deszczu pomniki Lenina, Stalina i lokalnych bohaterów ojczyźnianych.
Nie zatrzymujemy się. Przez okna samochodu widzimy tylko niewielką tablicę pamiątkową Bohatera Związku Radzieckiego – Romana Kudrina, osadzoną na wysokim kamieniu, spoczywającym na granitowym cokole. Chwilę później mijamy schludną, zadbaną socjalistyczną „cerkiew” socjalistyczną – czteropiętrowy gmach Rejonowego Komitetu Wykonawczego z klasycystycznym tympanonem u szczytu. To bez wątpienia najbardziej monumentalna budowla Szarkowszczyzny.
Wjeżdżamy w maryjny zakątek miasta. Wyłania się przed nami cerkiew Ikony Matki Bożej „Wszystkich Strapionych Radość”, jednonawowa biała świątynia mocno akcentowana masywną wieżą frontową i wydatną apsydą, zbudowana w stylu bizańsko-rosyjskim. Jej konstrukcja i brak przepychu bardziej wskazywałaby jednak na zbór luterański niż cerkiew prawosławną. Za to w oddali lśni już, jak najzupełniej prawosławna, secesyjna niebiesko-żółta cerkiew pw. Zaśnięcia Najświętszej Bogurodzicy, zbudowana z drewna, z ośmioboczną kopułą i ośmioboczną wieżą dzwonnicy, najbardziej charakterystyczna budowla Szarkowszczyzny.
Mamy na trasie jeszcze jedno prywatne miasto szlacheckie, znacznie większe, dziś ośmiotysięczne, o dość charakterystycznym herbie, obrazującym łabędzia rozpościerającego skrzydła ponad taflą wody, będące niegdyś własnością rodu Ryłłów, później kupione przez sędziego brasławskiego Sebastiana Światopełka Mirskiego, a w dobie zaborów rozparcelowane na rody Doboszyńskich, Puciatów, Reuttów i Klottów.
Miory dopiero w 1872 r. otrzymały prawa miejskie. Przed wojną, tak jak wiele miasteczek na Białorusi, zamieszkiwane były głównie przez Żydów. Według spisu z 1921 r. na 422 mieszkańców aż 371 było wyznania mojżeszowego. Nie pozostał po pożodze wojennej po nich najmniejszy ślad. Trwa natomiast do dzisiaj, zachowana w dobrym stanie, postawiona tutaj krótko przed I wojną światową neogotycka bazylika katolicka z czerwonej cegły. Co ciekawe, po okresie wielkiego terroru stalinowskiego kościół został reaktywowany i od 1956 r. jest czynny do chwili obecnej. Przejeżdżamy między dwoma częściami podłużnego Jeziora Mirskiego, gdy wyłania się nam jego bryła z pięknymi dwoma wieżami fasady, przedzielonymi naczółkowym szczytem. Bazylika wezwania Wniebowstąpienia NMP zachwyca bogactwem ozdobnych detali ścian. Otacza ją solidny kamienny płot z obtoczonego granitu.
Droga wykręca na wysokości kościoła i biegnie wzdłuż uregulowanego brzegu jeziora, gdzie ułożono betonowy deptak i puszczono wzdłuż jezdni elegancki chodnik ze szpalerem młodych kasztanowców. Mimowolnie odwracam głowę, patrząc na oddalający się kościół, ustawiony w osi tego zielonego traktu. Piękny widok, przywodzący mi bardziej na myśl kurlandzki ład widziany na Łotwie niż wszechobecny białoruski bałagan.
Z drogi krajowej, ulicą Lenina, który na Białorusi ciągle żywy, zjeżdżamy w ulicę Komunistyczną, co też wcale nas już nie dziwi. Ona prowadzi nas do drogi powiatowej, o zupełnie już innej numeracji H2102, o podobnie, jak w Polsce, w tysiące idących liczbach. Ta droga, pozbawiona asfaltu, ubita z podskakujących pod kołami kamyczków wapiennego grysu wiedzie nas do celu podróży przez całe kilometry wierzbowych zarośli. Gdzieniegdzie wyłaniają się pola, napadają na nas, jakby znienacka kępy drzew i zza szuwarów wyglądają lustra niewielkich jeziorek. Co jakiś czas unoszą się przed nami, ponad drzewami, drapieżne sylwetki czarnych ptaków.
- Kruki, Stefan! – krzyczę
- Haha, Brat Kruk kruki wypatrzył! – zawołuje entuzjastycznie w odpowiedzi.
- Znaczy się – zdrowe środowisko – dopowiada uczenie Krzysztof.
Raczej nie jest to dziwne w tych bagienno-leśnych ostępach, w których tylko sporadycznie pojawiają się cywilizacyjne akcenty – jakieś samotne chaty, przysiółki, linia elektryczna biegnąca nieopodal drogi, ukazująca się nam czasami na chwilę. Jedyna większa miejscowość na trasie tej bardzo osobliwej drogi to Idołta.
Kiedy wyjeżdżamy z lasu, a wjeżdżamy na terytorium tego tzw. agromiasteczka wita nas stojąca nieco od drogi sroga kamienna sylwetka kościoła pw. Matki Boskiej Szkaplerznej. Również i tutaj egzystowało niegdyś prywatne miasto szlacheckie, pierwotne dobra ruskiego książęcego rodu Massalskich, którego początki datowane są na XVI wiek. Później Idołta trafiła w ręce księcia Leona z ważnego, również ruskiego rodu książęcego Sapiehów, który z czasem się spolonizował i przyniósł Polsce wielu zacnych obywateli. Leon był właścicielem okolicznych dóbr drujskich, a jego potomkowie władali Idołtą ponad dwieście lat.
W okresie II Rzeczypospolitej Idołta trafiła w ręce rodziny Świderskich i została przyłączona do Ziemi Wileńskiej, przekształconej później w województwo wileńskie. Obecnie miasteczko zamieszkuje ok. 400 osób, we większości pochodzenia polskiego i wyznania rzymsko-katolickiego. Polskie ślady dawnej świetności zachowały się jedynie w postaci architektury pozostawionej przez Miłoszów, czwarty z rodów władających Idołtą na przełomie wieków XIX i XX. Pozostała po nich piękna, bogato dekorowana kaplica, wzniesiona przez Eugeniusza Miłosza, w stylu klasycystycznym, będąca dziś kaplicą filialną parafii Matki Boskiej Szkaplerznej, której kościół, konsekrowany w czasie II wojny światowej, właśnie minęliśmy.
Drugim ważnym zabytkiem jest jednopiętrowy dwór, na planie prostokąta, z trójarkadowym portykiem i zwieńczonym naczółkiem szczytem. W czasach sowieckich była tu, jak to często bywało, administracja kołchozu. Obecnie dwór jest w remoncie. Zachowała się także oficyna, resztki zabudowań gospodarskich i szczątki parku z wiekowymi lipami, klonami i kasztanowcami.
Oba zabytki położone są malowniczo nad brzegiem jeziora Idołta, o bardzo wymyślnym, człekoidalnym kształcie. Sama kaplica położona jest na półwyspie wchodzącym głęboko w toń jeziora. Omijamy je szerokim łukiem drogi, zmierzając już teraz wprost do Drui, gdzie mieściła się główna siedziba Miłoszów, a wcześniej…Sapiehów. To cel naszej wyprawy.