Chwiejnie minie następny weekend. Tak jak poprzedni minął i jak mija ten, co jest. Podrepta, zatoczy się i upadnie. Nostalgicznie przebierze rękami, licząc na ratunek, aż dostanie z pięści w twarz i nie zaśmie już się unosić. Zamilknie w niepamięci. Łatwo przecież zapomnieć to, co się utopiło w płynie. Zalało by się uwolnić.
Bigiel. Bigiel. Bigiel. To nie to samo co bajgiel. Nie ma dziury, jest ciągły i stoi po przeciwnej stronie masy. Myślało głupie dziecko, że mając bigiel dorosłe będzie. Zaszpanuje, a torebka wypełni luki, którym nie podołał umysł.
Nie łatwo być starym dzieckiem. Łatwo być dzieckiem, któremu z uszu wylewa się głupota i dorosłym, który za tą głupotę odpowiada. Stare dziecko to temat trudny, grząski i zbity, niemal tak jak bigiel - bez dziurki, przez którą można czmychnąć w niebyt. Pani Obserwująca bigiel nazwała stare dziecko Anabel. Obserwując, z początku nie miała pojęcia, dlaczego się rozpina. Widziała już sam efekt, nie mając wyobrażenia o przyczynach.
Działanie było zbyt ad hoc. Zbyt do przodu chciała pogrywać Anabel. Próbując z ułudy własnej dorosłości skonstruować dojrzały prototyp. Myślała, że w ten banalny sposób przeskoczy w przyszłość, w której zresztą być powinna. Stało się jednak inaczej. Cofnięto ją w dziecinny absurd, bo uległa prowokacji, choć wiedziała, że Baba Jaga patrzy. Zredukowała starość ulegając uwstecznieniu.
Wracała trzymając rozklekotany bigiel, a w drugiej ręce hiacynta z przeceny. Ten budził zachwyt wśród przechodniów swą ceną, urodą i niesieniem. Niesiony był po królewsku, na wyciągniętej dłoni, wyeksponowany przez pustkę wokół. Pustka, choć sama nic nie posiada, potrafi eksponować jak nikt inny. W pustce widzi się nawet pikowidzialne.
Torba była pełna po brzegi. Wypływał z niej chleb, ser, salami i chusteczki higieniczne. Wszystko płynnie parło ku wolności, a zadaniem bigla było utrzymywać w ryzach. Jakże można jednak zryzować dążenie ku światu? Ukrócić chęć salami do poznania osła, a chleba do spojrzenia na szumiące zboża? Korzeni nie sposób podciąć jak włosów. Korzenie są spojone z ciałem, przeplatając jego komórki niczym żyły. Płynnie.
Anabel skutecznie ignorowała Obserwacje Pani, gdy bigiel rozpinał się pod naporem środka. Wypluwał na światło dzienne swe wnętrzności, a Pani posyłała im na spotkanie parę gałek. Gałki wierciły na wskroś, licząc, że coś wywiercą. Nie wiele jednak można wywiercić w chlebie i salami. Brzdęk i rozwarcie. Ręka bez hiacynta wyrównuje straty. Brzdęk i rozwarcie. Gałki. Ręka bez hiacynta wyrównuje straty. Brzdęk i rozwarcie. Gałki dosięgają chleba. Ręka bez hiacynta wyrównuje straty. Brzdęk i rozwarcie. Gałki dosięgają chleba. Ręka bez hiacynta zdrętwiała. Gałki dosięgają salami. Ręka bez hiacynta mrowi, z hiacyntem zresztą też, od eksponowania. Wypływa ser do ciekawskich gałek. Ciało interweniuje przyciskając bigiel do harmonijki autobusu. Wnętrze jest zakryte. Bigiel bezpieczny, choć wciąż otwarty.
Próbując uciec w oryginalność, w dziwność, w dorosłość, sprowadziła tylko gałki. Uciekając od masy popadła w kłopoty, odeszła od komfortu. Zrozumiała, że nie łatwo się wyzbyć starodzieciństwa, a na pewno nie da się tego dokonać za pomocą bigla. Symbol nie odmieni losu, nie poruszy mentalności i nie zmieni biegu. Symbol to tylko martwy punkt dający nadzieje.
Autobus jechał, bigiel odpinał się, a deszcz za oknami padał fazami. W swoich fazach był tak regularny jak chory chłopak uderzający o kolano. Liczył do pięciu i uderzał gładką skórą o szorstki sztruks. Sześć uderzeń i cisza zwiastująca dalszy bieg wydarzeń. W ciszy pięć chrząknięć i trzy drapnięcia w głowę. I cykl się toczył. Jego choroba toczyła się regularnie, mierzona w uderzeniach, chrząknięciach i drapaniach. Rozwarcia bigla przedzierały się za to własnymi szlakami, przecząc fazom i regularności. Retro bigiel nie dawał się okiełznać. Swą dziecinność przejawiał w ufności do gałek i braku stałości. Wszystko płynęło, aż cykl został drastycznie przerwany. Uderzenie wytrąciło ptysia. Ptyś wcześniej miał swe miejsce w dłoni staruszki. Teraz leżał plackiem na dnie autobusu. Biały krem upadł na sam dół, wyścielając trasę dla tratujących stóp. Stopy mościły się tulone w kremie, a staruszka oblizywała spierzchnięte wargi pokryte słodkością. Tylko to jej pozostało, ale zakrzepły krem nie był tak smaczny jak świeży. Skorupę ciężko przebić gołymi dziąsłami. Ręka wciąż dzierżyła niewidzialne. Ktoś krzyknął: Dzieci w Afryce głodują. Ktoś inny: Przecież ich tu nie ma, nie mogą dostać kremu. A potem ich cztery stopy otuliła biel i nie chcieli już nic mówić. Głos zabrał wtedy chory chłopak wyrwany ze swej regularności. Nie umiał odnaleźć się w tym kremie pełnym bezuderzeniowości, więc krzyczał. Z całych sił, aż płuca zostały wypowietrzone do cna. Zbierał je na nowo i znów rozrywał ciszę dzikim wrzaskiem. Autobus rozdymał się od dźwięku, puchł od napięcia i grozy. Staruszka nie wytrzymała tej nerwowości i upadła. Uderzyła skorupą o ptysiowy placek. Pozornie miękki krem krył twardość dna, które spowodowało głuchy trzask. Łamany trzask niesiony echem wśród kamiennego tłumu. Uderzenie skutecznie uciszyło chłopca. Zamilkł i hipnotycznie wpatrywał się w kulisty kształt dłoni dzierżący niewidzialne.
Chwilę potem autobus zatrzymał się wiedziony przeczuciem niepokoju. Zatrwożony nagłym milczeniem. Drzwi rozwarły się na oścież, torując drogę świeżemu powietrzu, a gałki uwolniły bigiel na rzecz zaszłych zdarzeń. Anabel ruszyła w stronę wyjścia, omijając chwiejnym krokiem krem, staruszkę, chorego chłopaka i kamienny tłum. Opuściła autobus badając własne stopy. Trzymała swój bigiel, próbując go scalić i ruszając ku własnemu życiu w strugach fazowego deszczu. Ku grozie.