Ofelia była ofermą, a Barry lubił pić po ciemku hektolitry czarnej kawy. Mieli się nie poznać nigdy, bo tacy jak oni nie powinni poznawać nikogo, z urodzenia są głupi, połamani i bezużyteczni. Dla nich to tylko pustych ścian melodia, liczenie godzin między świtem i zmierzchem, czasem rozmowa z listonoszem, ale i tak nie za bardzo intymna, co najwyżej o pogodzie.
Noc truchlała pod pierzyną, była jesień i mimo, że za dnia świeciło ogniście liśćmi lecącymi z drzew to noce huczały przerażeniem. Waliło się na głowę i lało przez wiele godzin, spać nie dawał październikowy wiatr.
Barry reperował stary zegar, bo przestał wystukiwać każdą godzinę. Miast uderzać co sześćdziesiąt minut, ucichł nagle. Mieszkający sam od lat duży chłopiec nie zauważył od razu co się stało, ale wiedział, że coś jest nie tak. Krzątał się po pustym mieszkaniu, poprzestawiał tysiąc rzeczy w inne miejsca, później poustawiał je z powrotem, bo tak żyć to się nie da. Wreszcie w środku nocy obudziła go cisza. Przedwojenny, szwarcwaldzki zegar z kukułką, Lira, nie oddychał. Barry zaparzył mocną kawę i począł grzebać w trupie.
Sto sześćdziesiąt kamienic dalej Ofelia roztrzaskała w drobny mak trzeci w tym półroczu talerz, kalecząc przy tym delikatne dłonie odłamkami porcelany, krople krwi uderzały o drewnianą podłogę jak kukułka w zegarze Barry'ego po zażyciu mefedronu. Była wczesna jesień, wczesna godzina nocna i Ofelii nie miał ktoś, kto mógłby opatrzyć poszarpaną ranę.
W rogu miasta nieznajomy nikt dłubał cierpliwie w drewnianej pamiątce po dziadkach. Mijał trzeci kubek zimnej kawy, od świtu dzieliła go jeszcze garść godzin.
Stara panna w pośpiechu i z zawiązaną bandażem ręką, ubierała jesienne kozaczki, owijała szyję szalem i naciągała na garb ciężki płaszcz. Rana okazała się głębsza niż przypuszczała i Ofelia w środku nocy biec poczęła na pogotowie. Dystans z mieszkania na podwórze zaliczyła dwa razy, bo w roztargnieniu zapomniała karty chip, wariatka.
Noc się rozpostarła w fotelu już na dobre, księżyc usiadł jej na kolanach i łzawił niecierpliwie deszczem. Barry odchodził od zmysłów, bo kukułka nie działała. Kończył całą kawę jaką zrobił i w planach miał też skończyć swoje życie, ale to nie dzisiaj jeszcze. Teraz myślał o pijaństwie. Odrzucił na bok zardzewiały śrubokręt, Lirę położył na kocu i wcisnął powykrzywiane stopy w sznurowane na dwanaście oczek wojskowe buty. Miał złamane serce i całodobowy sklep z alkoholami kilkanaście minut drogi stąd. Przełożywszy pasek nad biodrami w czarnym prochowcu, wyszedł z domu. Nie omieszkał przy tym trzasnąć drzwiami na znak zdenerwowania przez pieprzoną kukułkę.
Ta w tym szaliku leciała po nocy między gwiazdami, deszczem i świecącymi latarniami. Trzy razy upadła prawie, ale jakimś cudem utrzymała równowagę. Lało jak z cebra, ale oczywiście, oferma, nie wzięła parasolki. Po głębszym zastanowieniu się nad swoją głupotą doszła do wniosku, że i tak nie miałaby jak jej trzymać, więc pozostało moknąć, biec co sił w nogach i żyć w samotności po wsze czasy, ale to ostatnie dodała już z racji tego, że miała permanentną depresję.
Kawaler z wyboru i z przeznaczenia, Barry, stawiał wielkie kroki ponad kałuże. Przeklinał pod nosem i lepiej żeby nikt mu w drogę nie wszedł. Nie czekał na światłach, nie trzymał się chodnika, szedł jakby miasto nie miało swych zasad. Czuł, że nachodząca zima może być sroga i że do sklepu jeszcze jakieś siedem minut, tak poza tym to nie czuł nic.
Wpadli na siebie na rogu Warszawskiej i Piłsudskiego. Rycerskiej budowy trzydziestolatek nie drgnął nawet, gdy wątła owieczka uderzyła czołem w jego słoneczny splot.
- Patrz gdzie leziesz, a nie jak świnia z ryjem w ziemi – rzucił tylko do dziewczyny.
- Cham i gnój - nie pozostała dłużna Ofelia.
Tej nocy nie wykrwawiła się, wróciła bezpiecznie do domu i tylko zasnąć nie potrafiła do rana. Barry z kolei upił się wódką do snu, kukułki nie naprawił i, usiadłszy w fotelu, odpłynął przed czwartą w wojskowych butach.