Na jagody chodziło się do Dużego Lasu.
Piaszczystą drogą. Boso.
Z pagórka było widać daleką, żółtą
płachtę rzepaku. Rozległe pola pszenicy,
przepasane niebieską wstążką lnu.
Kiedy powiał wiatr, machał do nas strach na wróble
rękawem starego swetra. My też kłanialiśmy się
mu z powagą - a potem wybuchaliśmy śmiechem.
Jeszcze na chwilę trzeba się było zatrzymać przy
zagonie łubinu. Nałykać zapachu.
Kilka kroków i już był Las. Ogarniał nas miłym cieniem.
Teraz zakładaliśmy buty i tak jakoś niechcący
znikało gdzieś przyniesione śniadanie.
Szliśmy wzdłuż strumyka. Rozmawialiśmy cicho,
żeby nie budzić licha, co drzemie pod paprociami.
Nasze jagodowe ręce, usta i policzki świadczyły o urodzaju.
Południowe słońce wołało do domu.
Małe wiaderka i brzuchy były pełne,
a już cieszyliśmy się na pyszne pierogi i placki.
Wracaliśmy cudownie umorusani i szczęśliwi...