(Repliki)
Ariana Nagórska zadeklarowała („Akant” 7/2015), że nie zaoferuje panu Stanisławowi Chyczyńskiemu nawet litości. Jej zbójeckie prawo! Może z tego powodu nie warto kruszyć kopii, z drugiej jednak strony nie mogę pozostawić bez odpowiedzi pewnych przeinaczeń, insynuacji czy aberracji, które znalazły się w jej tekście.
Felietonistka imputuje mi, że czegoś się od niej domagam, na przykład szacunku i uznania dla pisarza z Kalwarii Zebrzydowskiej; takiego żądania w moim tekście oczywiście nie ma; w polemice po prostu raczyłem się nie zgodzić z opinią Nagórskiej, i tyle (a ponadto niejako implicite zawarłem myśl, że należy odróżnić rzetelną krytykę literacką od chaotycznego i pozbawionego podstaw krytykanctwa). Chyba nikt mi nie może zabronić wypowiadania takowych opinii. Nagórskiej też wolno krytykować konkurencję literacką, jeśli tego domagają się jej hormony i humory, ale wydaje się, że uważni czytelnicy mają prawo wiedzieć, dlaczego ta poważna kobieta w tak żałosny sposób przeczy sama sobie.
Wyjaśniam, że w swojej recenzji z pożegnalnego tomiku Chyczyńskiego („Autograf” 1/2014) nazwała tegoż autora dobrym poetą, rzetelnym recenzentem, pisarzem wielostronnym i bez wątpienia godnym uwagi, gdyż trudnym, erudycyjnym, uprawiającym lingwistyczne eksperymenty. Wystarczył rok, by w opinii recenzentki poeta stoczył się z wysokości bycia autentycznym artystą do poziomu bezapelacyjnej grafomanii i bezalternatywnej psychopatii. Dziwne. Ba, bardzo dziwne! Mogę postawić tu tylko taką swobodną hipotezę roboczą. W „Autografie” niejako żegnała odchodzącego w niebyt pisarza, toteż stylistyka musiała mieć w sobie coś z mowy pogrzebowej. Niestety, Chyczyński wiecznie żywy, i właśnie to tak boleśnie ubodło Nagórską. Już myślała, że zostanie gwiazdą „Akantu”, i tragicznie się rozczarowała, bo ten literacki samobójca postanowił jednak – jak jakiś wampir – powstać z grobu i krwią niewinnych znów coś tam próbować skrobać. Miarka się przebrała i pogromczyni „potworów” ruszyła do ataku (z osinowym kołkiem w drżących kończynach górnych). Tak to wygląda ta demonologia tudzież mniemanologia stosowana.
Innym podejrzanym zjawiskiem w działalności publicystycznej tejże felietonistki jest mimowolne albo świadome i dobrowolne używanie nieprecyzyjnych pojęć, czy też manipulowanie znaczeniami słów: pojawia się stwierdzenie, iż pozwalam sobie „absurdalnie dezinformować” co do intencji polemistki. „Dezinformować” – słowo to w języku polskim znaczy: w złej intencji podawać informacje niezgodne z tymi, które się posiada. A czy ja jestem jakiś Duch Święty, który potrafi swobodnie przenikać do ludzkich umysłów? Jeśli piszę o tym, jakich intencji się domyślam, są to jedynie moje domysły, a te mogą być nietrafne, ale w żadnym razie – fałszywe, świadomie i z premedytacją mijające się z prawdą obiektywną. Od takiego podejrzanego dictum Nagórska bezkolizyjnie i niekulturalnie przechodzi do zdecydowanej deklaracji, że nie zamierza dyskutować o stanie naszej kultury z osobami pokroju Chyczyńskiego. Cóż, ma takie prawo. Ale dlaczego nie chce – albo raczej: nie potrafi – ustosunkować się do moich pytań, tez i postulatów? I znów – jak katarynka – powraca do zgranego tematu: ona nie będzie debatować z tymi, których postanowiła z dyskusji bezapelacyjnie wykluczyć (to jakieś autorytarne i aroganckie podejście do sprawy); ona się obraziła na malkontentów, którzy swoim czytelnikom dają niby do zrozumienia, że są ci odbiorcy kultury nic nie warci. I znów dość prostacka sztuczka erystyczna, bo Chyczyński nigdy czegoś takiego nie powiedział ani nie napisał. Za to sama nieskromna nauczycielka skromności kilkanaście miesięcy wcześniej napisała oto tak, cytuję (dosłownie, to oczywiste): „W jakiejkolwiek działalności artystycznej liczy się wyłącznie NIEZALEŻNOŚĆ od zmiennych gustów, mód i nacisków zewnętrznych. Wciąż powtarzam, że jeśli otoczenie czyichś dzieł artystycznych nie przyswaja, to nie problem artysty, tylko odbiorców”. Pięknie. Ale dlaczego tak niespójnie? Czyżby w ciągu jednego roku niejaka Ariana Nagórska przeszła – pod wpływem jakiejś ezoterycznej inicjacji – radykalną metamorfozę duchową?
To jak to z tymi czytelnikami jest? Nie będę próbował wniknąć w duszę Stanisława Chyczyńskiego, więc napiszę, co ja na ten temat sądzę. Jeśli już pani felietonistka musi się na kimś wyżyć, bo taka jej natura i kultura, niech swoje siły i emocje skieruje w moją stronę (laluś-mimoza niechaj trochę odsapnie). Ja też czuję się rozżalony, że czytelnictwo w Polsce (s)pada (na mordę), a państwo polskie nie stara się odwrócić tego niepokojącego trendu. I nie jest to odosobniona opinia. Wielu, bardzo wielu rodzimych pisarzy ubolewa z tego powodu. Kto nie wierzy, niech sobie przeczyta księgę pt. Literatura polska po 1989 roku w świetle teorii Pierre’a Bourdieu. Raport z badań (praca zbiorowa: Grzegorz Jankowicz, Piotr Marecki, Alicja Palęcka, Jan Sowa, Tomasz Warczok). Konkluzja jest ostra i oczywista: w kulturze politycznej i polityce kulturalnej nie dzieje się dobrze. Autorzy raportu piszą: „Polscy pisarze i pisarki są bardzo kiepsko zorganizowani i nie dysponują właściwie żadnymi narzędziami do walki o materialną autonomię nie tyle nawet pola literackiego, ile przede wszystkim swoich własnych egzystencji”. No właśnie. Gdy ktoś poważnie stara się traktować swoje powołanie twórcze, powinien dążyć do uzyskania statusu niezależnego literata, czyli takiego, który ma czas na pisanie, nie musząc zdobywać pieniędzy, by przeżyć, z pozaliterackich źródeł. A więc może utrzymywać się wyłącznie z literatury. Wprawdzie wielu wybitnych pisarzy potrafiło i potrafi w miarę harmonijnie łączyć pracę zawodową z literacką pasją, ale dzieje się tak kosztem wyrzeczeń, bolesnej samodyscypliny, a i tak zazwyczaj prawie nikt nie bierze pod uwagę faktu, o ile dzieł zostanie zubożona nasza literatura z tego właśnie powodu, że pisarz musi w miarę systematycznie wykonywać profesję nauczyciela, dziennikarza, prawnika, lekarza, inżyniera czy urzędnika. Skoro w naszym biednym kraju istnieje szczątkowy mecenat prywatny i państwowy, pisarz jest zdany wyłącznie na czytelnika. Jak obliczyli znawcy tematu, dopiero dziesięciotysięczna rzesza czytelników może dać piszącemu niezależność finansową. A więc zbyt mała liczba czytających danego literata uniemożliwia mu zdobycie prawdziwej wolności twórczej. I nie idzie tu o jakieś egocentryczne kaprysy artysty – jak zdaje się sugerować Nagórska – tylko o być albo nie być. Dla mnie osobiście jest to sprawa podstawowa. Sprawa drażliwa, irytująca, domagająca się radykalnego rozwiązania. Dlatego bulwersuje mnie – obserwatora naszej niesprzyjającej kreatywności rzeczywistości – kiedy jakaś pani Górska czy Podgórska pisze, że jest „ogólnie zadowolona z życia w wyjątkowo groteskowych czasach” i nie ma tragicznej wizji świata i literatury. Można takim osobom jedynie współczuć – bo nie wiedzą, co czynią (głupota jest grzechem), i nie mają ambicji (tudzież talentu) stworzenia w literaturze czegoś naprawdę wyjątkowego. Można każdą dziedzinę sztuki traktować jak hobby, nie przejmując się odbiorcami, można coś tam sobie pisać dla siebie, nie tracąc poczucia własnej wartości – ale dla mnie to za mało. Pisze się przecież – jeśli jest się naprawdę prawdziwym pisarzem – dla kogoś, chce się inspirować jak najszersze kręgi osób, tych, którzy żyją tu i teraz, ale także tych, którzy mogą być zapalonymi czytelnikami gdzieś i kiedyś, poza granicami Polski, za sto lat na przykład. Dlatego nie wystarczy pisać, trzeba jeszcze to wydać w odpowiednio dużym nakładzie, trzeba zaintrygować czytelników, zainspirować krytyków, teoretyków i historyków literatury, dobrze jest mieć swoich tłumaczy na języki obce, dobrze być obiektem działań promocyjnych, nie jest źle, gdy nasze opowiadania i powieści zostają sfilmowane i trafiają do gier komputerowych (jak to się Sapkowskiemu udało). Dopiero wtedy można mieć uzasadnioną satysfakcję, że nasz wysiłek nie poszedł na marne. Może też różne Przygórskie czy Śródgórskie cieszy niazaprzeczalny fakt, że za dziesięć lat nikt nie będzie o nich pamiętał, szczęść im Boże. Ale niech się te wszystkie hebefreniczki odstosunkują od tych, którym się marzy sława i chwała. A nie tylko słoma i chałwa.
Bezlitosna Ariana nie chce się odnosić do „manifestu artystyczno-duchowego”, bo – jak twierdzi, utwierdzając się w tym na okrągło (to taki duchowy samogwałt) – tematy te były już poruszane wiele razy. I cóż z takiego ruszania, skoro nie poruszyło to opinii publicznej ani decydentów na szczytach władzy i głupoty. Może trzeba ruszać to gówno stale, żeby się stało nawozem i twórczym fermentem!? Może należy ciągle rozdrapywać te rany kultury, by nie zabliźniły się błoną podłości?! Pytania retoryczne – dla biegłych w sztuce retoryki...
Pominę pozostałe przyczynki i przytyki, wysiłki i wypieki, zmyłki i zrywki Haha-Górskiej, sofistyczne zabawki-wibratorki sytuujące się poniżej poziomu poważnego polemisty, za jakiego się nieskromnie (nieszczera skromność nie jest cnotą) uważam, pozwolę sobie tylko nie zgodzić się z tym, co insynuuje wyżej wymieniona osobistość (z polemicznego cyrku), a mianowicie, że naczelny „Nihil Novi” to mój prorok, przywódca duchowy, idol czy mistrz. Takie postawienie sprawy byłoby może niezwykle śmieszne, gdyby nie było aż tak bardzo smutne.
Kim zatem jest dla mnie Chyczyński?
To poważny partner do rozmowy, to ktoś stosownie operujący gramatyką i logiką, to erudyta i esteta, to – istotnie – ktoś, z kim można się kulturalnie kłócić i twórczo nie zgadzać, bo jest naprawdę niezależny w swoich sądach i sądy te potrafi dobrze uzasadnić. A to wiele, bardzo wiele. W Polsce przeżywamy upadek sztuki debaty publicznej, dlatego każdy odpowiedzialny użytkownik słowa jest cennym skarbem. W swoich książkach, jak Pamięć i fantazja. Autobiografia (z 2011 roku) czy Póki my żyjemy. Dzienniki i listy (pozycja przygotowana do druku), wielokrotnie zarzucałem Chyczyńskiemu to czy tamto, ale zawsze traktowałem go poważnie, a teraz z pełną powagą pokornie proszę o szacunek dla niego. Jeśli bowiem w „Akancie” miesza się z błotem tak zasłużonego współpracownika tego poważnego pisma literackiego, to jednocześnie pomiata się osobami, które tam publikują, nie mając takiego dorobku literackiego jak ten „laluś-mimoza”, ale także – tym bardziej – znieważa się zwykłych czytelników, którzy nie dotarli jeszcze na poziom niezależnej twórczości (czyli nie potrafiliby stworzyć ani jednego utworu na poziomie Chyczyńskiego). Czy Waleczna Ariana nie zdaje sobie z tego sprawy? Czy jest aż tak pozbawiona wiedzy, wyobraźni, wrażliwości? A może tylko nie ma odwagi, by błogosławić wszystkie miernoty świata tego – jak szczerze szalony i szalenie szczery Antonio Salieri z genialnego filmu Miloša Formana Amadeusz.
Jestem człowiekiem wielkodusznym i nie cierpię małostkowości, cierpiąc z powodu niecierpliwości małych a licznych ludzików literaturki. Dlatego autentycznie wkurza mnie pieprzenie o niczym, czyli dogryzanie (jeśli nie potrafi się kogoś zagryźć) bezproduktywne, bezpłodne, bezkrytyczne, bezduszne, bezsensowne, bezinteresowne. A więc finezja w stylu: GUTEN-MORGEN-CZYLI-BUTEM-W-MORDĘ! Niby co z tego ma konstruktywnego powstać? Nie szkoda czasu i atłasu, atramentu i ekskrementów? Nie lepiej w tym czasie jakiś wierszyk napisać, pani Ariano, by go potem przeczytać u cioci na imieninach? Może taki utworek-stworek dostarczyłby komuś jakiejś masochistycznej przyjemności? Każdy sensownie skonstruowany utwór literacki jakoś wzbogaca nasz świat, jest cennym wkładem w kulturę, daje człowiekowi jakąś iskierkę ducha. Co zaś dają nam paszkwile (pomijam te napisane wyjątkowo wyrafinowanym piórem)? Nic. Tylko ból. Niepotrzebny ból. No, chyba że ten ból rajcuje sadystę.
Krytyk literacki to nie ślepy krytykant, walący cepem w co popadnie. „Atoli obowiązkiem krytyka jest, żeby gdy wydaje werdykt potępiający, udowodnił go argumentami wnikającymi w rzecz. Krytyka nie jest tylko artykułem dziennikarskim, lecz i czynem społecznym, przeto odpowiedzialnym. Krytyk za każdym razem powinien także przez siłę swoich argumentów legitymować swoje prawo do krytyki” (Karol Irzykowski). Skonstatuję jeno w tym miejscu, że w swoich złośliwych tekstach Ariana N. kultywuje jedynie kampanię zazdrości, zawiści i nienawiści, nie posiłkując się przy tym ani jednym porządnym, logicznym, sensownym argumentem (epitety to argumenty sprzątaczek i śmieciarzy ducha). Argumentum ad personam – to pociski z repertuaru resentymentów (vide Fryderyk Nietzsche, Max Scheler).
Nagórska napisała ongiś, że Chyczyński jest dobrym pisarzem (moim zdaniem jest także dobrym człowiekiem). Po co więc próbuje zniszczyć dobrego pisarza? Czy nie dość mamy złych? Kto walczy z dobrem (pięknem, prawdą), ten jest człowiekiem złym (brzydkim moralnie, nieautentycznym duchowo). Źle się dzieje w państwie polskim – nie ma sensu dolewanie do tego zła kolejnego zła. Głupotą jest walka z czymś, co głupotą nie jest. Heroizmem zaś jest walka z plagami współczesności. Święty Jerzy walczył ze smokami; nieświęta Ariana zwalcza zaś pogromców smoków. Czy nie lepiej i piękniej by było, gdyby Ariana stała się Ariadną, ofiarowującą swą nić śmiesznego zagubionym w labiryntach współczesnej cywilizacji śmierci? To jest wzniosła misja.
Kto nie ma misji – niech się poda do dymisji!
Kraków, 1 lipca 2015