Od drogi H2102 odchodzi droga H2100, prowadząca nas na skraj państwa białoruskiego, pod granicę z Łotwą. Blisko drogi stacja kolejowa – podłużny budynek z białej cegły, wyraźnie widoczny, w odróżnieniu od schowanej w drzewach i zaroślach niewielkiej stacyjki w Idołcie, o której istnieniu dowiaduję się dopiero nazajutrz, bo teraz Stefan ostro gna do przodu.
Od strony drogi budynek stacyjny przypomina pawilon administracji kołchozu, jedynie strome schody, przylegające do jego boku, pnące się na szczyt nasypu, świadczą o jego właściwym przeznaczeniu. Przed nim porastają wielkie chaszcze traw i chwastów, a wiedzie doń ziemny chodnik, wypełniony od brzegu do brzegu wybujałych krawężników kałużami po deszczach ostatnich dni.
Za chwilę ulica, a jakże – Lenina. Ale tutaj, pierwszy budowniczy Związku Radzieckiego, jakby na zesłaniu, na absolutnej rubieży wsi, przypięty do króciutkiej drogi, przyległej do ostatnich metrów białoruskiej kolei.
Dopiero około kilometra dalej dowiadujemy się z tablicy drogowej, że wjeżdżamy do Drui, dzisiaj przygranicznej wsi, niegdyś, podobnie jak wcześniej mijane, miasteczka magnackiego. Sto metrów od drogi prezentuje się nam romantycznie w wieczornej pomroce dawny pałac rodu Miłoszów. Tuż za nim nasz cel, najważniejszy zabytek Drui, lśniący bielą w wieczornym mroku, kościół pw. Trójcy Przenajświętszej wraz przynależnym do niego pobernardyńskim klasztorem.
Jest już po dziesiątej wieczorem, jesteśmy bardzo znużeni. Stefan zatrzymuje samochód pod masywnym, grubym na blisko metr, arkadowym, otynkowanym, ceglanym płotem, z metalowymi przęsłami w świetle arkad. Szeroka na dobre pięć metrów boczna brama nie ma wrót, jest otwarta jak wyrwa w murze. Strzegą jej jedynie dwa wysokie filary. Tuż za nią piękny staw z liliami wodnymi na lustrze wody. Lilie ogrodowe wyrastają na jego obrzeżach. My jednak wchodzimy na dziedziniec przez bramę główną, dwukrotnie wyższą od otaczającego płotu. Czuję się, jakbym przechodził pod łukiem triumfalnym. Przed nami pnie się do góry stylizowana łamaną linią elewacji, czterokondygnacyjna wieża, zwieńczona w piątej kondygnacji niewielką latarnią z krzyżem na szczycie. Dziedziniec upstrzony jest kwiatami. Wita nas, stojąca do nas bokiem w okrągłym klombie kwiatowym, biała statua Matki Boskiej z rękoma złożonymi do modlitwy, cała skryta w powłóczystej, pofałdowanej szacie.
Nikt do nas nie wychodzi. Do kościoła przylega za wieżą dwupiętrowy pawilon klasztoru. Kierujemy się do pierwszych drzwi. Pojawia się jakiś zakonnik i w krótkiej rozmowie przekazuje nam informację, że przeor, ojciec Michał, jest teraz bardzo zajęty, bo trwa odpust z okazji święta Matki Boskiej Anielskiej. Jego główne obchody przypadają nazajutrz i wtedy się nas spodziewał.
Blisko godzinę oczekujemy na niego w samochodzie, aż udaje mu się wyrwać na chwilę, by nas przywitać i ulokować pospiesznie w klasztornej izbie, wspólnej, bo klasztor z powodu przyjazdu pielgrzymów jest zatłoczony. Musimy wszyscy spać razem, co dla Ani i Moniki jest szczególnie krępujące. Zmęczenie jednak jest tak wielkie, że wszystkie lęki i wstydy szybko czmychają wobec nadejścia snu. Nim się jednak położymy spać, uczestniczymy pośrednio w nadzwyczajnym wydarzeniu religijnym. O północy wokół klasztoru przechodzi procesja ze śpiewem i świecami. Kiedy my będziemy zasypiać, wierni oddalą się do kościoła na całonocne czuwanie. Nim zaśniemy, usłyszymy jeszcze dobiegające z kościoła, grane na organach, „Ave Maria” Schuberta.
Pierwszy raz w życiu, i pewnie ostatni, śpię w klasztorze. Uczucie niezwykłe – zimne, tchnące starością mury, ascetyczne wnętrze, wysłużone łóżka z materacami o wielkich stalowych sprężynach, gdzieniegdzie przebijających płótno. Śpimy głęboko, mimo, że to pierwsza noc w nowym miejscu, w dodatku zupełnie nieprzytulnym. Zmęczenie nas zniewoliło, a ciśnienie znowu spada. Całą noc siąpi deszcz, o czym dowiaduję się parokrotnie, idąc do ubikacji długim klasztornym korytarzem, w którym pouchylane są okna.
Wstajemy późno, bo aż o dziewiątej, co jak na zwyczaje klasztorne jest omalże zgorszeniem. Pogoda za nic nie zachęca do wstania z łóżka. Bylibyśmy zapewne dalej barłożyli, lecz to już ostatni moment, by zjeść śniadanie. Nie będziemy jeść w obszernym refektarzu, gdzie stołują się pielgrzymi, ale w specjalnej jadalni tuż przy kuchni, z której korzystają księża.
W kuchni rządzą dwie staruszki, Polka – pani Longina i Białorusinka, która pomaga jej tylko dzisiaj, w czasie odpustu, bo jest tak wiele pracy – do przygotowania kilkadziesiąt porcji obiadowych. Jesteśmy dla niej dodatkowym obciążeniem. Mimo tego, z pełną atencją towarzyszy nam przy posiłku, na który składa się kasza gryczana i pieczona „kurka”, a więc kura. Stefan bierze na siebie powinność zabawiania jej rozmową, w czym, jako człowiek na kresach bywały, a w Drui już raz goszczący, jest niewątpliwie najbardziej kompetentny, wie, o co zagaić. Jedynie na chwilę wpadają do nas dwaj księża, z którymi również Stefan ucina krótkie grzecznościowe rozmowy, a my podziwiamy kresową śpiewność ich polszczyzny, powstałą od rosyjskich zmiękczeń i akcentowania.
Na długim śniadaniu ubiega nam czas, bo spieszyć się nie ma dokąd. Ciągle pada. Deszcz czekał cały miesiąc na swój czas. Teraz nie chce go oddać, a niebo gorliwie oddaje ziemi swoje zasoby.
Dziś akurat, tak żeśmy szczęśliwie trafili, jest odpust. Suma wypada na godzinę drugą po południu. Jest jakiś szczególny urok w tym, że do świątyni wchodzimy nie z dworu, ale z klasztornego zaplecza. Korytarzem do zakrystii, a potem cichcem po stopniach prezbiterium między wiernych, których trochę już się zebrało w kościele. Patrzą na nas z pewnym zaciekawieniem i poważaniem, który po wsiach, a szczególnie tutaj, w Białorusi, przynależny jest gościom specjalnym kapłańskiego stanu. Jakoś już wieść się pewnie rozeszła, że przybyli do Drui wędrowcy z Polski, a jeśli nie, to po mszy rozniesie się już na pewno.
Jest w tym nasza wygoda, że drogę przed ołtarz mamy taką krótką, bo na dworze właśnie rozszalała się ulewa. Deszcz już nie pada, lecz chlusta wodą. Słychać go nawet przez grube kościelne mury, widać go przez otwarte drzwi główne i poznać go po wpadających do wnętrza w pośpiechu drujanach, nerwowo składających swoje, ociekające wodą parasole. Mimo takiej okropnej pogody, przed mszą wszystkie ławki są zajęte, przybyło na pewno ponad stu wiernych.
Rozglądam się po wnętrzu kościoła. To barokowa bazylika trójnawowa, zdominowana wyraźnie przez nawę centralną. Wpisana jest ona w ciągnący się za monumentalną wieżą korpus na planie owalu. Taki plan powoduje, że nie ma absydy, a prezbiterium zajmuje łuk tego owalu, zagarniając jednocześnie około jednej trzeciej nawy. Nie odcina się wyraźnie od korpusu nawowego, wynosi się jedynie na wyższy poziom paroma schodkami, zbiegającymi w dół w linii, w której zaczynają się niewielkie nawy boczne. Mnóstwo światła wpada do prezbiterium przez dwa rzędy przeźroczystych okien arkadowych, niskich w piętrze górnym, podłużnych, dwa razy dłuższych w piętrze dolnym. Część dla wiernych jest mniej oświetlona, bo w poziomie dolnym światło ma dłuższą drogę z okien wmontowanych w ściany naw bocznych. Zamyka prezbiterium wkomponowany jakby w latarnię trójkondygnacyjny ołtarz kolumnowy. Jego składowymi są umieszczone w skrzydłach retabulum dwa okna, których środkowe szybki są czerwone i układają się w figurę krzyża łacińskiego. Rzucają światło na obraz rozpiętego na krzyżu Chrystusa, ujęty w dwie pary korynckich kolumn. Wieńczy ołtarz nietypowa gloria promienista – błękitna, w kształcie owalu, ze świętymi figurami, aniołami i gołębicą.
W nawach bocznych są cztery ołtarze, także kolumnowe, z jeszcze bogaciej zdobionymi korynckimi głowicami. Jeden z ołtarzy przedstawia wizerunek Matki Boskiej z wieńcem gwiazd dwunastu wokół głowy i Księżycem u stóp. Chyba wskutek wszczętych prac konserwatorskich jeden z ołtarzy, przedstawiający Świętego Józefa, trzymającego na rękach Jezusa, jest zrujnowany, odsłania się bowiem powierzchnia odartych z tynku i pościnanych cegieł. Do tylnej ściany kościoła przylega niewielki chór. Całe wnętrze, jak na kościół barokowy, jest skromnie przyozdobione, urozmaicone jednak białą, bladoróżową i piaskową kolorystyką ścian, wzbogaconych o liczne stiuki. Na ich tle wyróżniają się barwne reliefy kolejnych stacji drogi krzyżowej.
Urzeczony jestem Mszą Świętą, którą w języku białoruskim (W imia atca, syna i ducha swiataho) koncelebruje około dziesięciu księży. W ogóle się nad tym nie zastanawiałem, przyjmując jakby wprost, że jestem przecież w katolickim, polskim kościele, od rana towarzyszy nam śpiewna polszczyzna zakonników i gospodyń, więc i msza powinna być po polsku (!). Stefan nam później tłumaczy, że większość białoruskich Polaków nie mówi po polsku, na co dzień używa rosyjskiego, a to, że możemy posłuchać białoruskiego, to zasługa Kościoła katolickiego, który jest jedyną instytucją kultywującą ten, prawowity przecież, język państwowy. W szkole przedmioty wykłada się po rosyjsku, a język białoruski jest jednym z przedmiotów. Mało tego, Białorusini w większości nie chcą mówić po białorusku, ciągle czując się związani z kulturą rosyjską. Obecny prezydent Białorusi pogłębia ten stan, sam będąc mocno związany z Rosją, jej komunistyczną spuścizną, jako dziecko kołchozu, wychowanek Komsomołu, dyrektor sowchozu, rosyjski Białorusin, który nawet flagę i godło białoruskie przywrócił do ich radzieckiej postaci.
Na niewielkim chórze zbiera się zespół muzyczny, który intonować będzie „Glorię”, „Kyrie eleison”, „Te Deum” i inne pieśni. Oprawia muzycznie całą mszę, czyniąc ją bardziej uroczystą. Części liturgii postępują wedle znanego mi porządku. Staram się więc poskładać w całość białoruskie zdania, ze zdziwieniem stwierdzając, że wiele słów jest niemalże takich samych, jak w języku polskim. Stefan nam później wyjaśni, że białoruski jest językiem najbliższym polskiemu ze wszystkich pozostałych słowiańskich, a blisko 40% słów jest takich samych, jak w naszej mowie. Wątpliwości mam, czy nie przypadkiem bliższy jest język słowacki, ale skoro Stefan tak mówi, to nie dyskutuję. On dobrze wie.
Ujmujące jest, że podczas komunii świętej wszyscy wierni, i ci, którzy ją przyjmują, i wszyscy pozostali, klęczą.
Msza wkracza w fazę kulminacyjną odpustowego porządku, deszcz jednak ciągle jest na etapie rozwoju akcji, nieprzerwanie chłosta bazylikę swymi rzęsistymi strugami. Z konieczności więc, zaplanowana, na pewno barwna, procesja wokół kościoła, przechodzi posępnie nawami bocznymi wokół nawy głównej.
Szczególność momentu naszego stawiennictwa w katolickiej społeczności Drui, którego Stefan nie zaplanował, jest taka, że nie tylko na odpust przyjeżdżamy, ale także jednocześnie na mszę prymicyjną. Znaczna część obrzędu poświęcona jest osobie młodego adepta, urodzonego w Drui, który właśnie dziś wstępuje w stan kapłański. Nowy ksiądz, Dzmitri, po Mszy Świętej dostępuje wpisanego w kanon Kościoła przywileju błogosławienia w imieniu Boga towarzyszącym mu w celebracji księżom, siostrom zakonnym, klerykom, a na końcu wiernym.
Przyjmujący nas w gościnę zakonnicy należą do marianów opiekujących się klasztorem i kościołem pobernardyńskim. Prawowity klasztor bernardyński został zamknięty przez cara w 1852 roku, później funkcjonował jako siedziba parafii rzymskokatolickiej. Obecny zakon objął go w 1923 roku. W czasie wojny, kościół, uderzony bombą lotniczą, spłonął. Odbudowany po wojnie, przejęty przez władze radzieckie, służył za magazyn nawozów sztucznych i technikum budowlane. W 1990 roku, po czasach radzieckiej sekularyzacji, wrócił w ręce marianów, którzy konsekwentnie go odrestaurowują.
Po skończonej błogosławieństwem nowo powołanego księdza mszy świętej, za wychodzącymi wiernymi, kierujemy się do drzwi kościoła. Deszcz jakby słabnie, ludzie jednak pośpiesznie oddalają się do swoich domów. Nawet jeden jedyny stragan odpustowy nie cieszy się zbytnią popularnością. Podchodzimy doń, ale spotyka nas zawód, bo są na nim dewocjonalia, wszystkie praktycznie zrobione w Polsce.
Ulewa ma to do siebie, że szybko opróżnia chmury z wody, dlatego wróciwszy przezornie do klasztoru musimy już tylko (!) godzinę czekać, aż zupełnie przestanie padać. Chociaż słońce już tego dnia nie zaświeci, deszcz też sobie odpuszcza, robi się ciepło i możemy pójść na spacer.
Idziemy drogą powiatową, która stanowi centralny nerw komunikacyjny Drui, wokół której koncentruje się zabudowa. Charakterystyczny jest widok topornych bloków mieszkalnych, stojących w najbliższym sąsiedztwie kościoła. Dalej są już wiejskie chaty, a pomiędzy nimi, wyróżniający się, smukły, trzypiętrowy, modernistyczny, przedwojenny zapewne, gmach Drujskiej Rady Gminy z zatkniętą na szczycie białoruską flagą. Droga skręca ostro w prawo, my wprost przeciwnie – odbijamy w lewo, w stronę Dźwiny i kierujemy się wyboistym asfaltem na pałac Miłoszów.
Pierwotnie teren ten należał do rodu Massalskich, a później Sapiehów, którzy postawili tu otoczony wałami drewniany zamek, a miejscowość powstałą wokół zamku nazwali Sapieżynem. Nazwa ta funkcjonuje do dziś, jako określenie tej części Drui, której wówczas prawa miejskie nadał król polski Zygmunt III Waza. To właśnie tu, nieopodal, kanclerz Kazimierz Lew Sapieha ufundował w 1643 roku dobrze już nam znany kościół bernardynów z klasztorem. Po okresach burzliwych, kiedy zamek trzykrotnie zdobywali Rosjanie, kiedy został zburzony i odbudowany, Sapiehowie, wraz z całą Drują i sąsiednią Idołtą sprzedali go w 1824 roku Miłoszom herbu Lubicz. Oni zaś, w miejscu zamku, po którym zachowały się do dziś jedynie fragmenty murów obronnych, wybudowali swój pałac. Dziś nie przypomina on w ogóle domu magnackiego. Odarty ze wszelkich elementów dekoracyjnych, stanowi ubogi architektonicznie jednopiętrowy budynek z wyraźnie zaznaczonymi trzema ryzalitami frontowej elewacji, prostym gzymsem podokiennym i reprezentacyjnymi schodami do wejścia głównego. Krzysztof pokazuje nam jego zdjęcie przedwojenne. Stracił swój czterofilarowy portyk i balkon, w fasadzie brak już zdobnych wielosegmentowych okien, nie ma już wieżyczki wieńczącej ryzalit centralny, znikło gontowe pokrycie dachu, ciemny kolor bejcowanego drewna elewacji frontowej ustąpił tynkom i białej farbie. Zamiast szlacheckiej rodziny czy choćby urzędu, mieści dziś w sobie sanatorium.
Urody tej zubożonej architekturze dodaje otaczająca zieleń. Od frontu budynku pną się do góry dorodne jodły, a pośrodku okrężnej drogi dojazdowej zamiast gazonu rośnie park z dominującymi w drzewostanie wiązami i brzozami. Pośród drzew rosnących wokół pałacu, na jednej z większych polanek pasie się kary koń.
– Sielsko, białorusko – podsumowuje ten widok Krzysztof.
– Tak, Bracia – zwraca się do nas Stefan. – Dużo jest tu do zrobienia. Bardzo dużo. Byle tylko można było zrobić. Może kiedyś Białoruś to dziedzictwo do siebie przygarnie, potraktuje jak swoje, odbuduje.
Wracamy do klasztoru ścieżką nad Dźwiną. Pałac znajduje się ledwie dwieście metrów od bazyliki, obie budowle natomiast niewiele ponad pięćdziesiąt metrów od tej rzeki, tutaj stanowiącej granicę między Białorusią a Łotwą.
Podchodzimy do brzegu. To jednak nie sama Dźwina, ale jej odnoga, która odchodzi od głównego nurtu dwieście metrów na wschód od miejsca, gdzie stoimy, a wraca do niego ze trzysta metrów na zachód, tworząc naprzeciw kościoła i pałacu pękatą wyspę o kształcie śliwkowej pestki (albo łezki), tzw. Bernardyński Ostrów. Podobno przez całe lata miejscowi wypasają na niej krowy, a dojarki są dowożone na wyspę trzy razy dziennie. Dlatego trawa na jej łączkach i wokół nas jest taka skąpa. Teraz na te łączki, gęstą kępę drzew i jej stromy brzeg patrzymy, a nie na przeciwległe nadbrzeże łotewskie, które kryje się dla naszych oczu za ścianą zieleni. Krów też nie widać, może skryły się w zaroślach.
Musimy się trochę oddalić na zachód, by zobaczyć łotewski brzeg z równie jak nasz białym kościołem w Przydrujsku. Przed wojną był tam most, przez który jechał pociąg, a Polacy i Łotysze mogli przekraczać granicę. Teraz widać po drugiej stronie rzeki nowy budynek nad samą wodą. To łotewski posterunek graniczny. Krzysztof dowiedział się od miejscowych, że w sobotę i niedzielę mogą łodzią przeprawiać się na drugi brzeg.
Piękna jest szeroka piaszczysta plaża, która przylega do brzegu Dźwiny na tym odcinku. Piasek jest teraz bardzo wilgotny, ale mimo to możemy po nim bez przeszkód spacerować. Stefan zarządza, że to znakomity moment i znakomite miejsce, by dokonać inflanckiego chrztu Krzysztofa, symbolicznego aktu włączenia do Bractwa Inflanckiego. Pierwszy chrzest Krzysztofa, wodą z Niemna, odbył się już na jednej z poprzednich wypraw, wtedy przyjął on na siebie funkcję kanclerza i przydomek Grifs (łot. – Gryf). Teraz odbywa się drugi, wodą z Dźwiny, stanowiący kolejny stopień inicjacji. Krzysztof pochyla się u brzegu, a Stefan zagarniając z rzeki wodę, skrapia nią jego głowę i wyrzeka krótką formułę:
– Chrzczę Ciebie, Bracie Gryfie, wodą z Dźwiny, utwierdzając twą przynależność do Bractwa Inflanckiego. Bądź wierny i sław dobre imię Inflant.
Patrzę na twarze Ani i Moniki, widząc nieznaczne uśmiechy. Po chwili jednak, Monika, śmiejąc się, pyta Stefana:
– A my?!
– Bractwo ma charakter typowo męski – odpowiada krótko i dosadnie Stefan. Ale po chwili dodaje:
– Myślimy o powołaniu Damstwa Inflanckiego, jest to przedmiotem braterskiej dyskusji.
No i kropka. Monika odpowiada na to tylko: „hmm”, a ochrzczony Brat Grifs ociera nadmiar wody z czoła. Na tym nasza dzisiejsza przygoda inflancka się kończy. Na nic więcej już się dzisiaj nie zdobędziemy. Czujemy okropne zmęczenie po podróży, a pogoda jest depresyjna. Wcześniej dziś położymy się spać, Błażejewscy już w swojej izbie, która jednak nie wzbudzi ich entuzjazmu – łóżka równie złe, wnętrze tak samo ponure, w drzwiach nie ma klamki. Tyle jedynie, że własna komnata.