Niby tylko z Pomorza Elżbieta Juszczak, a przecież zewsząd!
Anatol Ulman
Po dwudziestoletniej przerwie znana, od lat mieszkająca w Koszalinie poetka Elżbieta Juszczak wydała książkę poetycką złożoną z wierszy powstałych pod koniec XX wieku i w pierwszych latach wieku XXI. Brak „napędu wyścigowego”, skłaniającego twórców do wydawania wierszy w formie książkowej jak najszybciej po napisaniu, od razu uznałam za plus. Z dystansu zawsze trafniej dokonuje się selekcji, poza tym brak uwikłania w emocje bieżące (pandemia, wojna itp.) pozwala na ujęcia bardziej uniwersalne, co u tej autorki nie wyklucza jednak niepowtarzalnej wyobraźni, dalekiej od przeróżnych stereotypów postrzegania świata. Wskazuje na to już choćby cytat, który wyodrębniłam w tytule, pochodzący z wiersza Pieśń wschodnia (s.31). Uniwersalność tej poezji jeszcze bardziej podkreśla wykorzystana tu jako motto niezwykle zwięzła i celna opinia pisarza Anatola Ulmana, zamieszczona na tylnej okładce książki. Wypada też wymienić Zdzisława Pacholskiego jako autora atrakcyjnego projektu, opracowania graficznego i fotografii.
Książka zawiera wkładkę z wypowiedzią autorki zatytułowaną: Po co komu poezja? Mając świadomość, że reklama, dziennikarstwo i propaganda bez trudu potrafią zepchnąć poezję na margines uwagi czytelników, mimo wszystko wyznaje jednak: „(…) to ty, poezjo, zaopatrzona w swoje <skrzydlate słowa> w różnej stylistycznej odmianie docierasz w końcu, pokonując bastiony przekazu codziennego krzyku, jazgotu, sensacji.” Słowa, które podkreśliłam, stanowią tutaj postulat główny. Poeta nie powinien działać po najmniejszej linii oporu, dokonując spontanicznie chaotycznych zapisków, ale posiadać zarówno WIEDZĘ, jak i UMIEJĘTNOŚCI, co pozwala urozmaicać formy wiersza, nawiązywać do różnorodnych stylów, tradycji literackich, odmian języka, dziedzictwa kultury w postaci myśli i dzieł innych autorów. Poetka w swej nocie odautorskiej wymienia twórców, którymi się fascynuje, a także mówi wprost, według jakich zasad chciała kształtować swój przekaz: „(…) niech mi będzie wolno uwolnić język w jego klasycznej formie.(…) Wszyscy poeci kochają język i nie można im tego zabronić. Stylistyka, konwencje, maski, których używają poetki i poeci, są ich przywilejem. Na tym to wszystko polega. Korzystamy ze współczesności, ale i nawarstwionej kultury, która jest naszym wspólnym dobrem.”
Tomik składa się z dwóch wyraźnie skontrastowanych części. Pierwsza jest w swej wymowie bardziej dramatyczna, bo zawiera nie pozbawioną krytycyzmu refleksję nad światem zewnętrznym, tak szybko się zmieniającym, że budzi to lęk, dezorientację, a zwłaszcza autoironię w odniesieniu do własnych marzeń, przewidywań i oczekiwań. Część ta (podobnie jak cały tomik) ma tytuł Pasterze dolin. Oto wiersz (bez tytułu, s.6) rozpoczynający tę część i dla niej pod względem tematu i klimatu reprezentatywny:
[…]
Nie byliśmy wolni,
oglądaliśmy z samochodu balsamiczne łąki,
w gardłach uwiązł nam zachwyt dla małej Europy.
Spacerowaliśmy po jej parkach i pastwiskach
z toporem słońca w plecach.
[...]
Ale Europa przestała być słodka,
a Ameryka nie przyniosła mądrości.
Chodziliśmy śmieszni, pożądliwi i pełni zgiełku.
Nie było dla nas zbawienia,
czekały nas kotły ze smołą i czarci ogon.
Druga część akcentuje przeżycia subiektywne, dystans od traumatycznych wydarzeń, wyciszenie, klimat liryczny, próby dyskretnego uśmiechu do czytelnika. Ma ona tytuł Wiejski ogród rozkoszy i rozpoczyna ją wiersz Na wsi (s.56):
Na wsi pełno czerwonych obór, bo z cegły.
Słońce jak plaster przykleja tam miód.
Chciałabym nieść mleko w kance,
przyglądać się kawce i milczeć.
Nawet nie wiem, czy jestem tym plastrem,
słońcem czy tylko dzwoneczkiem,
który ciągle dzwoni: ty, ty, ty.
Gdyby w przeciwieństwie do dość gorzkiej w wymowie, ekspresyjnej i tym samym fascynującej mnie części pierwszej, część druga była tylko nastrojowo-słodka, uznałabym ją za mniej udaną i psującą tomik. Istota rzeczy tkwi jednak w tym, że ta beczułka miodu zawiera sporo dziegciu, tyle że aplikowanego chyłkiem, dyskretnie, poprzez subtelną ironię. Aluzje kulturowe też pełnią tu ważną rolę. Na przykład tytuł części Wiejski ogród rozkoszy nawiązuje do tytułu tryptyku Boscha Ogród rozkoszy ziemskich. Znawcy analizujący ten obraz zawsze zwracali uwagę na smutne miny postaci oddających się owym „rozkoszom”, w dodatku jakby przytłoczonych obfitością fantazyjnych zwierząt i roślin. Poetka niby chce afirmować wiejskie realia i dzielić się radością prostego życia, gdy jednak pisze: Panie, tak mnie dobrze znasz,/ wsi, radości i chleba (s.62), ten minimalizm wydaje mi się mocno ironiczny. W wierszu Cuda (s.60) widać nie tyle ekscytację, ile rezygnację i poddanie się losowi:
Wiejskie życie, oto co mi przeznaczone,
bez wygód i bez specjalnych uniesień.
Ciche i skromne,
gdzie jedyną rozkoszą zaglądanie w oczy żonkilom.
[...]
Nie takiego życia chciałam, nie takiego pragnęłam,
[...]
trzeba się pogodzić i przyjąć należne miejsce
w życiu darowanym cudami.
[...]
Pojawiają się postacie charakterystyczne dla twórczości ludowej (Lipowa panienka, Szmaciarka), to znów uwagę zwracają ostre kontrasty: „– niecała umrę, wejdę w chaziaj” – w tym zdaniu zestawiono wzniosłą maksymę z Pieśni Horacego z gwarowym określeniem wiejskiego gospodarza (gospodarstwa), które na dodatek w niektórych regionach oznacza gospodarza nieudolnego, prawie dziada. W tym samym wierszu (Wiejski ogród, s.65) obok róży (romantycznie pąsowej) „w gumiakach ja wyruszam niby w świat/ na swoim mózgu – pomyleńcu”. Motyw wyrywania się w świat zasygnalizowany bywa w wielu wierszach, zawsze jednak jest to aktywność na niby.
Jeśli autorka chciała rozweselić czytelnika, to (nie wiem, czy w sposób zamierzony) najbardziej rozbawiła mnie puentą wiersza Żuczek (s.64): […]
Ty nie idź chłopcze w żadne obce kraje.
Patrz jak słonecznik z płotu się wychyla.
Od razu wyobraziłam sobie minę współczesnego młodego człowieka, któremu proponuje się zastąpić zagraniczne wojaże patrzeniem na słonecznik. Po takiej kontemplacji zapewne miałby wyraz twarzy podobny do nieszczęśników z Ogrodu rozkoszy ziemskich Boscha.
Choć cały tomik autorka kończy słowami: „(…) życie pełne radości/ już ciebie nie zobaczę” (s.70), wolę jednak przytoczyć bardziej optymistyczną, piękną frazę o kocie (s.69):
[…]
Koty są po to, by w dni pełne trwogi,
spały pod stołem albo tuż przy nodze
i łoskot świata w mruczenie zmieniały
[…]
Klucz do interpretacji tej ksiązki poetyckiej, skomponowanej z niezwykłą konsekwencją, stanowi bardzo pojemna, wieloznaczna metafora tytułowa: Pasterze dolin. Może ona budzić skojarzenia bardzo zróżnicowane. Zanim sięgnę do tekstu, skoncentruję się na podstawowym dla mnie znaczeniu obu składających się na nią słów. Pasterze rozumiani są najczęściej jako uważni, oddani swej pracy opiekunowie stada, zapewniający bezpieczeństwo. Doliny to zwykle miejsca żyzne, zaciszne, osłonięte od wiatru. Pasterze dolin to ludzie żyjący w symbiozie z przyrodą, z dala od centrów cywilizacyjnych, nie aspirujący do zdobywania szczytów. O takim spokojnym, zrównoważonym życiu (zwykle mitologizowanym i koloryzowanym) marzą osoby, których punktem wyjścia jest chaos i niepewność jutra:
[…]
Nie mogliśmy być dziećmi, otaczały nas banki,
a długie dni kariery więziły jak wąwozy.
Mnożyli się zbawiciele, graliśmy na giełdzie.
Młodzież gubiła się w narkotycznych snach lub wędrówkach do Boga.
Ziemia nie spoczywała, a w jej wnętrzu buszowały złe moce.
(Pieśń rozkoszy i krwi II, s.11)
Poetka wielokrotnie wyraża obawę, że świat wiejski (zwyczaje, krajobrazy modele życia) „za chwilę zniknie, rozpadnie się” (s.13), „runie w przepaść” (s.8). „Ziemska uroda w rozpaczy,/ kiedy glob rymuje się z grobem (…)” (s.33). Istnienie „pasterzy dolin” ma w jakimś stopniu gwarantować przetrwanie świata bardziej przyjaznego, przewidywalnego. Wydaje mi się jednak, że w książce występują dwa zupełnie różne typy osób określanych jako pasterze dolin. Jedni wyidealizowani, stylizujący się na postacie z sielanek, szukający też inspiracji w wyobraźni ludowej, próbujący (mało skutecznie) zadomowić się w klimacie pieśni „Wsi spokojna, wsi wesoła”. Początek wiersza: „W gajach i na trawnikach rozkładamy nasze obozy./ Z piszczałką, fletem i pocałunkami u skroni” (s.8), przywodzi mi na myśl „sielankę” współczesnych mieszczuchów, którzy bawiąc się i romansując w plenerze, łudzą się, że zaznają właśnie rozkoszy życia wiejskiego. Prawdziwi, godni podziwu „pasterze dolin” najbardziej przekonująco przedstawieni zostali w wierszu Pieśń o dolinach i rzekach (s.15-16). To silni, mocno stąpający po ziemi realiści, prawdziwi gospodarze świata natury, a nie weekendowi ekofantaści, których tamci niepokoją i fascynują swą tajemniczą odrębnością: „Ludzie dolin i rzek,/ dlaczego z pagórków oglądamy wasze istnienie,/ zastanawiając się nad waszą ciemną duszą?” Ich żywotność budzi też w wyobcowanych marzycielach tęsknoty i pożądania:
[…]
Ludzie dolin i rzek, gdybyście pojęli
własną siłę i wsłuchali się w głos sygnaturki,
potężne rzeki niosłyby waszą miłość
tym, którzy jej potrzebują.
I czekają na nią bez trwogi.
Jak na autorkę liryczną przystało, podmiot wiersza do „ludzi dolin i rzek” wielokrotnie apeluje o miłosne i baśniowe wymiary egzystencji: „Kochajcie (…), Kochajcie (…); „Albowiem tylko miłość zwycięży,/ tylko baśń jest wam dana (…)”. Jednak większe szanse na ulepszenie świata przez tych ludzi widzę właśnie w ich stabilności i odporności na bajki. Dobrze, że poetka czasem potrafi docenić w świecie także pozaliteracki potencjał:
[…]
Ludzie mocnych rąk, nóg, co wpierają się w ziemię,
bądźcie olbrzymi pomiędzy doliną a niebem.
Elżbieta Juszczak, Pasterze dolin, Wydawnictwo Polimer, Koszalin 2022, ss. 74.