Po co pan Bóg zesłał tego coronawirusa?
Bo jeśliby zesłał Diabeł, to pan Bóg by sobie z tym poradził. Ten wirus zabrał mi syna. A ja męczę się w dubelt[i], raz o niego, że cierpiał i tak młodo pomar, drugi raz za siebie, że tego dożyłam, a nawet trzeci raz, bo cierpię w samotności większej, niż najwyższa góra. Ale kto zrozumie mój ból?
Mam 91 lat, Co to znaczy mam? Nic nie mam. Lata, to czas, o on jest taki, że jeszcze nikt go w garść nie ucapił. Furko[ii] przez człowieka, niczym woda przez rzeszoto. Wypłucze młodość, urodę, zdrowie, radość i taki wypasiony rzuca się na nowo narodzone dziecię. Ono krzyczy, broni się jak może, wierzga nóżkami, rzuca rączkami we wszystkie strony, ale na nic to. Silny i chciwy czas, jak nienażarta bestia już siedzi w maleństwie i zaczyna ssać, aż wysuszy jego życie ze wszystkiego, nawet z nadziei i na nowo… A żyć z tą bestią w środku nie jest łatwo. Walisz głową w mur, a czas ani na moment się nie zatrzyma, wyjesz z bólu, a on jak głuchy się zachowuje, cieszysz się nieraz, a on nawet w takiej chwili idzie jak nigdy nic. Każdy musi się nauczyć żyć z tym niewidzialnym a nieproszonym lokatorem. I tak się przędzie nić tego świata, ale jak każda nić, musi mieć koniec, tak i koniec świata nastąpi.
Przed wojną mieszkał u moich rodziców jako lokator, nauczyciel szkoły elementarnej. Nauczył mnie czytać, a potem pisać. Sześć lat miałam, a już stawiałam koślawe litery. Nauczyłby mnie więcej, ale miałam pod opieką dwadzieścia gęsi, które były zawsze głodne. Dwa lata w szkole były najcudowniejszymi dniami w moim życiu. Dobrze czytałam na głos dla całej klasy, wszystkie dzieci mi zazdrościły. Bardziej chyba ich rodzice to dostrzegali, bo swoje dzieci przyrównywali do mnie i nie mogli zrozumieć swoich pociech, które ledwo dukały. Liczyć umiałam sama z siebie, a właściwie nauczyłam się na gęsiach. Raz jedną zgubiłam i mama krzyczała: – Liczyć trzeba. To się nauczyłam sama. Z bibuły robiłam cudeńka i to ta robótka tak mnie wciągnęła, że gęś wyparowała z pastwiska jak kamfora. Drugi raz nie mogłam czegoś takiego rodzicom wykręcić. Kilka razy dziennie je liczyłam. A potem pan nauczyciel pokazał mi kredki. Dwie ukradłam. Przyznałam się, ale najpierw kłamałam. Nauczyciel mi wybaczył, ale ojciec – nie. Dwa mocne uderzenia pasem pozostawiły na moich plecach pręgi dwa razy dłuższe niż kredki. Z czasem pręgi znikły, ale mnie ten pas wyrył na stałe pręgi w mózgu. Pod koniec wojny głód wysyłał obie moje ręce, nogi i oczy po cudze jedzenie, ale się powstrzymałam. Dziś wiem, że źle zrobiłam. Nie chciałabym, aby moje dzieci tak cierpiały z głodu, nawet za cenę czystego sumienia. Nauczyciela zabrali Niemcy i wywieźli w nieznane. Dbam, jak tylko mogę, o jego pusty grób. Ktoś po wojnie zrobił metalowy krzyż i napisał na tabliczce, że zginął w 42. w nieznanym miejscu. W czas wojenny nic się nie nauczyłam, bo nie było szkoły. O, nieprawda, nauczyłam się strachu, głodu, roboty ponad moje siły i czekania na cud. Ojca postrzelili Niemcy za pomoc jakimś partyzantom, ale podobno nie tym co potrzeba pomagał, bo po wojnie chcieli go Polacy za to zamknąć do więzienia. Siedział trzy miesiące w areszcie. Może to jego kalectwo tutaj zadziałało? Jakaż kara może być gorsza od takiego kalectwa? Niedomagał do śmierci. Matka orała, siała, wyrzucała gnój, kosiła, a on z tą sztywną, krótszą nogą i krzywymi plecami kuśtykał i klął. Bardzo klął. Do śmierci nie przestał chromać[iii] i kląć. Do lekarzy nie szedł, chyba nie szedł, nie wiem, chyba nie miał za co, a z plugawieniem sobie nie poradził. Nie chciał, czy nie umiał? Tak mało wiem o moim ojcu. Widziałam jego chore ciało, ale o jego duszy nic nie wiedziałam. Śmierdział machorką i bimbrem. Uciekałam od niego, a on mnie nie powstrzymywał. Wieczny sprzeka[iv]. Wszystko źle i nie tak. Kto to wytrzyma? Moja matka i siostra wytrzymały, ja nie. Kto takiego człowieka zrozumie? Miejmy nadzieję jednak w Bogu.
Wojna i chory ojciec, który w dodatku się ukrywał. W szopie we młynie. Mielcuch[v] do opatrywał. Najbrzydszy człowiek na świecie. Brzydszego w swoim życiu nie widziałam. Twarz miał taką słoninową, ale z takimi dziurami, jakby ją podstawił kurze do dziobania, a ta z całą zajadłością kurzą waliłaby dziobem miejsce w miejsce. Plecy garbate, ręce długie jak u małpy. I jeszcze ta łysina w kratę. Jakieś gołe placki obok kępek włosów, kłaków właściwie, bez koloru, wiecznie umączonych. Ale serce widać u niego wtedy było dobre, bo wypielęgnował ojca. A zima wtedy była sroga. W 43 ojciec wrócił do domu. Najpierw pod ukradkiem przychodził, a później przeprowadził się na stałe. Ciągle jednak pod strachem, nocował to tu, to tam. Wystraszony kaleka… Klął wtedy strasznie. Miałam 14 lat i chciałam jak najszybciej uciec z domu. Gdziekolwiek, byle nie słyszeć plugawych słów ojca i nie widzieć wiecznie dźwigającej coś – mamy, czerwonej na twarzy z wysiłku, z palcami podobnymi pazurom jakiegoś drapieżnego zwierzęcia, brzydkiego zwierzęcia. To zwierzę nosiłam w sobie, to znaczy jego obraz, bo takiego chyba nie ma. Zwierzę odpoczywa, wygładzi pióra, wyliże sierść, a moja matka chyba wtedy nie odpoczywała. Może spała, ale tego nie widziałam. Do późnej nocy coś robiła i wcześnie rano już była w oborze, albo stajni. Zawsze była potrzeba chwycić coś na pazur[vi]. To worek z czymś tam, to pełny koszyk, to snopek, to wiadro z wodą, to drąg w lesie, to pług na furę… Starsza siostra robiła się bardzo szybko podobna do mamy. Ja się buntowałam. W książkach Sienkiewicza były takie piękne kobiety, ładnie ubrane, uwielbiane przez rycerzy, a tu moja mama w jakichś szmatach, spocona i te ręce… Pazurzaste, brudne i wielkie łapy.
Chciałam sama sobie wystarczać. Łatwo powiedzieć. Gotować umiałam, co prawda proste potrawy, ale skąd wziąć wiktuały? Posłać łóżko umiałam, ale gdzie ten kąt na to łóżko? Dziewczyna w tym wieku ma tylko swoje ciało, i niestety tylko ciało. Umysł i myśl dopiero bałykuje[vii]. A może rozum dopiero siedzi i „kosia” łapkami do ludzi? Bo i kiedy u takiej dziewczyny ma się wykształcić rozum? Ja chyba tylko to umiałam. Poszłam za pierwszym chłopakiem, który mnie chciał. Szymek… Miał trzydzieści lat i swoją chałupę. Przed wojną nie zdążył się ożenić, bo jakaś tam dziewczyna, ta jego wybranka, nie miała pola. Matka jego zmarła w czterdziestym pierwszym na bolenie w brzuchu. Został sam. Mnie przyjął z morgą pola, nawet niecałą, spłachetek[viii] prawie, do tego sapowaty[ix].Szesnastoletnia dziewczyna i ślub, bo brzuch pod nosem, i za dwa miesiące bliźniaczki. Babcia moja miała bliźniaki i na mnie to przeszło. Do tego dwie córki. Na miesiąc przed zakończeniem wojny rozwrzeszczanym dziewczynkom codziennie moja matka przynosiła dwa litry mleka. Szymkowa krowa jeszcze się nie wycieliła. Za rok znowu dziewczynka zakwiliła w kołysce. Do tego krowa, nasza żywicielka padła. Paskudnik*** ją dopadł. Leżała taka odęta z kulasami wyprężonymi w górę na polu z koniczyną. Kto tam wtedy słyszał o trokarze? Po latach widziałam dopiero, jak taki jeden przebił tym narzędziem słabiznę krowią i wiatry wypuścił. Do dziś widok wzdętej Kaliny mam w oczach, bo ten obrazek znaczył dla nas jedno – głód. I wtedy ten mój kuśtykający ojciec przyprowadził do nas swoją jedyną krowę. Czy to była miłość? Ja tego słowa do ojca nie umiałam przylepić. To była powinność. Tak się powinno zrobić. Bez słowa wprowadził ją do naszej obory i powiedział, że przypilnuje wycielenia, a cielaczka po odchowaniu zabierze. Przychodził co dzień i przynosił w kance siemię. „Po palcu” nauczył cielaczka pić to siemię, bo przecież mleko podkradaliśmy dla dzieci. Jedyne ciepłe słowa, jakie słyszałam u ojca były skierowane do tego cielaczka. Tu, w moich młodych latach, jałóweczka była dobrze odbierana, bo będzie kiedyś krowa i mleko i nowe cielaczki. Na moje trzy córki mówił bardzo pogardliwie – „dziurawce”. Do mojego Szymka powiedział, że obaj mają taki sam los, bo dziurawce się rodzą. Za rok z kawałkiem urodziła się Julia – następny dziurawiec. Jeszcze nie skończyłam dwudziestu lat, a już miałam czworo dzieci, cztery córki: Jadzię, Janinę, Justynę i Julię. Ojciec skwitował to jednym słowem – „plaga”. Wtedy mój mąż Szymek obraził się na ojca i nazwał go krzywulcem, a mój ojciec tak się rozzłościł, że nazwał go galaretą i kazał sobie oddać spulchniacz[x] i radło. Na szczęście po tygodniu zmienił zdanie. Szymek, mój mąż, prawie normalny był. Wiedział, że chleb jest z pracy i pracował, ale tu pomysłu jakiegoś trzeba było, zaradności ponad chęć do pracy, a tego nie miał w sobie, a nauczyć nie miał go kto. Prawie sierota, wychowany bez ojca. Bachor. Matka miała go w panieństwie. Podobno w dzieciństwie wkręcił mu się do ucha skorek, a może i wlazł głębiej, w głowę, bo co jakiś czas Szymek bez powodu tą głową potrząsał, stąd przezywali go galareta. Ten skorek w uchu to podobno był za karę, że jego matka źle się prowadziła w młodości, bo wina matki na dziecko przechodzi. To nie dzisiejsze czasy, w których to samotna matka jest nawet poważana i opieka jej się od państwa należy. Wtedy taka kobieta była tylko pogardzana i dziecko było przezywane, a nawet poniewierane.
Kto wymyślił obowiązkowe dostawy i do tego z hektara? Krzywdą mojej rodziny go obarczam i naszym ciężkim losem to pieczętuję. Przez te dostawy znielubiłam miasto. To smok milionogłowy, który by tylko chlał i żarł. Miasto nawet nie widzi, że z żarcia jest gówno, bo to gówno woda spod d… spłukuje i wychlusta do rur. Smród jedynie jest, ale i on sporo mniejszy od wiejskiego wychodka. Smród w wiejskim wychodku gromadzi się cały rok i wzrasta w siłę. Co będę tłumaczyć i tak nikt nie zrozumie. Moje dzieci nie widziały mięsa, tylko świnie widziały, a miejskie dzieci świni nie widziały, a mięso miały. Ledwo obsługiwaliśmy te dostawy. Ratunkiem był las. Jagód, jeżyn nigdy nam nie brakowało, grzybów też. Dwie beczki kapusty kisiliśmy, z ziemniakami było różnie… Bywaliśmy głodni, ale nie głodowaliśmy. Było czym zapchać kiszki. Mieliśmy zawsze zapas kaszy jaglanej, mleko przeważnie było, a więc ser, maślanka i masło. Z masłem nie było tak wesoło. Szło na miejski targ. My maślankę, miasto masło. Dziewczynki rosły w tym niedostatku radosne i wesołe. O, jak one się bawiły, co one nie wymyślały, jak śpiewały, pląsały, a te kółeczka, pociągi… Wszystko same z siebie. Nikt ich nie bawił. Patyki i gałganki stanowiły dla nich nieprzebrany materiał do pomysłów tak dziwnych, że nigdzie tego nie przeczytasz, bo to znikło razem z ich dzieciństwem. Nie mam ani jednego zdjęcia z tego ich dzieciństwa, tyle, co w sercu, a ono ledwo pika. Czy broiły? Pewnie, że broiły. Raz do roku jest u nas Odpust. Nalepiłam takich glinianych kogucików, wypalałam je w piekarniku, malowałam im kolorowe pióra… Glik [xi] miałam do tego. Co roku sprzedałam z pięćdziesiąt. Co roku, coś się za to kupiło do domu. Poskładałam je w pudełka, i wsunęłam pod łóżko.. Poszłam do młocki, a moje dziewczynki chciały te koguciki nauczyć fruwać. Frygały[xii] nimi z okna. Po przyjściu pod dom zobaczyłam kupę gruzu. Cały zarobek na nic, bo odpust za parę dni, więc nie zdążyłam zrobić następnych. Innym razem moje chłopaki nabroiły. Zaczęli ganiać z psem. Pies zaczął szaleć. Ściągnął poszwę z płotu. Podarli ją w tych wygłupach na wstążki. A przecież nie miałam obłóczek[xiii] na zmianę. Spali chyba ze dwa miesiące pod czerwonym wsypem, aż mama przyniosła swoją, a sobie uszyła z kawałków niepoprzecieranych prześcieradeł.
Ojciec. Pomagał nam w sposób – no, dziwny, niespodziewany, a dziś widzę to jako wielką obowiązkowość, poświęcenie nawet. Nigdy z nami nie rozmawiał, nie bawił się z wnuczkami, ale skądś wiedział, że skończyła nam się mąka i przydźwigał na tych krzywych plecach dziesięć kilo, a na drugi dzień znowu dziesięć kilo. Podzielił na dwa woreczki, bo tyle by nie udźwignął. Innym razem zapłacił za nas podatek, bo nawet na to nie mogliśmy wyrobić w tym polu. Jednej zimy uszył dla mnie pięć fartuchów ze starych koszul. Tyły i góry rękawów nie były zniszczone , więc sprytnie wykroił i zszył – ręcznie. Jeden mam do dziś, jest uszyty z poniemieckiej koszuli. Mocny materiał, do dziś służy. Jak to jest, ludzie mrą, a szmata zostaje po nich na lata? Człowieka zabiją, a koszula przetrwa. Skąd miał tę koszulę? Dla chorej Justysi przyniósł – penicylinę. Nigdy nie dowiedziałam się skąd wziął i ile za nią zapłacił. Umarł niespodziewanie, nawet nie wiedziałam, że bardzo cierpiał. Podobno tak wył, jakby go zmora[xiv] dusiła. Może to te przeszłe wojenne czasy zmorę na rozliczenie przysłały? Nie był u nas ze dwa miesiące, aż miałam żal, że nie wie, że u nas znowu bieda. Szymek studnię pobierał, wał się obluzował i wiadro z mokrym piachem spadło na dół. Korbę trzymałam, i to z całych sił, a wiadro leciało w dół. Szymek przywarł do boku studni, ale wiadro spadło na stopę. Ostra metalowa obręcz mocująca dno wiadra wiaderka odcięła mu cztery palce. Tylko jeden się zachował. Na szczęście duży palec został. Cztery małe amputowano. Następny kaleka. Jeszcze Szymek nie wrócił ze szpitala, a tu pogrzeb. Płakałam bardzo, najmniej chyba po stracie ojca, bardziej nad swoim losem. Matka miała do opieki kalekiego ojca, i mnie to teraz czeka. Czy Szymek też tak będzie klął, tak świat cały mścił, tak ludzi nienawidził? Rozpaczałam czterokroć, bo i za los moich córek. Ja powtórzyłam los matki, czy one powtórzą mój? Płakałam, płakałam, płakałam… Ale w moim życiu i na płacz nie można sobie było pozwolić, bo czasu na frasowanie nie ma za wiele. Zaraz wypadł niespodziewany skweres[xv]. Pomorek na świnie się przypałętał. Na szczęście jeden wieprzek tylko zdechł. Dwa w drugiej obórce przeżyły.
Za rok po śmierci ojca trafił się wyjazd do Francji. Mojego Szymka jakby kto na sto koni wsadził. Ożył. O śmierci ojca i wypadku mojego męża dowiedział się brat ojca – Zygmunt, który w wojnę był na robotach w Niemczech, a po wojnie znalazł się we Francji. Napisał list, że przyśle zaproszenie, że pomoże znaleźć Szymkowi pracę i rodzina się wydźwignie. Proponował nawet bezpłatny pokój u siebie, bo się nie ożenił i mieszka sam. I zaczęło się załatwianie wyjazdu. A ile było kombinacji, załatwiania, papierów takich i siakich. To z gminy, to z powiatu coś potrzebowali, to z województwa… Wtedy to moje pisanie się przydało. Wreszcie dostał paszport i zezwolenie. Pojechał i ślad po nim zaginął, o nie ślad nie zaginął. Zostały nawet dwa ślady.
Za dziewięć miesięcy po jego wyjeździe urodziłam bliźniaki, dwóch chłopców: Janka i Jerzego. Tak chciałam, żeby Szymon dał znak, że żyje, żeby się ucieszył z chłopców. I znowu to moje pisanie… Na policję, do PCK, do samej Warszawy nawet... Odpowiedzieli, że wujek Zygmunt zginął w wypadku, a o moim Szymku nic nie wiadomo. Jakże to tak? Człowiek tak może zginąć? I to w takim zamożnym i prawilnym[xvi] kraju? Nikt nic o nim nie zapisał, nie ma grobu, nie ma żadnego śladu? Tyle listów… Przestałam w końcu pisać, bo znaczki na zagranicę drogie i do tego poczty u nas nie było. Dawałam na znaczek listonoszowi. Może on nie wysyłał? Trzy listy wróciły, a potem dom po bracie ktoś kupił i… koniec pisania.
Siostra wyszła za mąż za wdowca i wyjechała aż pod Wrocław. Tam były PGR-y. Tam została do śmierci. Jej los to żywa historia wariackiego pomysłu na taką gospodarkę. Po upadku PGR zapili się z mężem na śmierć. Trzeba by to opisać. Dobrze chociaż, że dzieci ze sobą nie mieli.
Matka wymyśliła ratunek. Przyjęła nas pod swój dach i razem ciągnęłyśmy ten ludzki, ale jakże nieludzki żywot. Chałupa po Szymku wymagała remontu, a kto i za co miał go robić? Nawet nie zgłosiłam swojej biedy do urzędu, bo taka jedna, co to zrobiła, to płakała aż do śmierci. Też miała szóstkę dzieci. Trzech chłopców zabrali do ochronki, a jej zostawili trzy dziewczynki. Tego moim dzieciom nie chciałam zgotować. A co zgotowałam?
Czy ja jestem rozpustnicą, czy byłam rozpustnicą? W 58. zaczyna do nas zaglądać głód. Hodujemy te świnie na obowiązkowe dostawy. Parujemy w domu ziemniaki w wielkich saganach. Dźwigamy te gary… Obie z mamą umorusane, chłopo-baby młócimy cepami, sadzimy ziemniaki „pod motykę”, bo koń ze starości zdechł. A ludzie się od takiego bliźniego odsuwają, robią się dalecy. Bo nam pomoc była potrzebna od zaraz i to męska pomoc i nie jednorazowa. A która gospodyni zgodzi się na to? Który gospodarz się odważy? Trzy dni odróbki ręcznej za pół dnia pracy gospodarza ze sprzężajem. Harujemy. Na wiosnę poszłam do młynarza pożyczyć mąki, albo zamienić na odróbkę. Młynarzów nie było w domu, obejścia i młyna pilnował ten mielcuch, ten dziobaty chłop który teraz niczym różowo-siny kalafior wyglądał. Ten sam, który uratował w wojnę mojego ojca, ale do mnie serca nie miał. Powiedział, że ma dwa „rękawy” mąki, ale… Chodziłam co miesiąc, zaraz po babskich dniach, żeby dzieci z tego nie było. Wychodziłam obwiązana rękawami z mąką. Pod zapaską ukrywałam ten skarb. Mieliśmy chleba pod dostatkiem. Podpłomyki[xvii] też wychodziły smaczne. Kluski nie za bardzo dobre z tego były, bo mąka była kradziona, często drugiego, albo i trzeciego gatunku. Garść pszennej, potem dwie garście żytniej… Gdy jest chleb i mleko, to głodu nie ma. Warzywniak uzupełniał resztę. Świnie urosły. Jedna została dla nas. Nareszcie słoniny pod dostatkiem. Chłopaki najedzone brykają po podwórku jak źróbki[xviii]. Tylko się cieszyć, ale mnie radość nie była pisana. Najstarsza Jadzia przyszła z kościoła i pyta mnie kto to jest rozwalicha[xix]. Zdrętwiałam. A więc wszyscy wiedzą, plotkują, potępiają, dokuczają dzieciom… Ten chleb odbija mi się czkawką do dzisiaj. Nie lubię słowa – gryśny. Teraz znowu jest taki chleb, z mąki mieszanej, takiej, jak ja przynosiłam w rękawie
I znowu rozpoczęła się honorowa robota. Chłopaki, choć jeszcze mlicoki[xx] hodowali króliki, dziewczyny miały pod opieką drób, gotowanie i sprzątanie, a ja i moja mama obrabiamy oborę i pole. Kupujemy konia. Sprzęty jakie-takie są, trochę po ojcu, trochę po Szymku. Orzemy same, siejemy same, zbieramy same i tak z roku na rok. Grochu piechotnego dwa zagony, kapusty dwa zagony, prosa dwa zagony… Sianie, pielenie, zbieranie, suszenie… Same szyjemy sobie ubiory. Ubiory… Proste spódnice, chustki i fartuchy. Wszystko ręcznie. Dziewczynki tylko mają szyte z metrażu[xxi], chłopcom szyjemy ze starych rzeczy po ojcu i Szymku.
I znowu pojawiła się w mym życiu szkoła, a właściwie nauczycielka. Pomogła bliźniaczkom, Jadzi i Jasiuni w nauce, i zdały do liceum pielęgniarskiego. Za rok Justysia zdała do liceum pedagogicznego. Robimy co możemy, żeby wyradzić, żeby chociaż na internat było. Sołtys nam doradził, żeby sprzedać gospodarkę po Szymku, bo nasze gospodarstwo jest kułackie, przekraczamy limit i nie możemy liczyć na pomoc Państwa. Ale jak sprzedać, gdy porządku nie ma w papierach. Do dziś Szymek nie daje znaku życia, ani nie ma dokumentów jego śmierci. Sołtys mówi, że on wszystko załatwi, jeśli jemu tę ziemię i plac z ruinami budynków sprzedamy. I załatwił. Kupił za bezcen, ale dziewczynki dostały stypendium. Starczyło na opłacenie internatu. Niespodziewanie umiera matka. Z jej śmiercią coś we mnie pękło. Nie umiałam się podnieść. Za dwa lata musiałam, bo Julia skończyła szkołę. Julia nie miała głowy do nauki. Pomógł znowu sołtys. Córka jego mieszkała w Łodzi. Julia opiekowała się jej dziećmi, za to kątem mieszkała u niej i chodziła do wieczorowej szkoły włókienniczej. Wysyłałam przez sołtysa, co mogłam: jaja, kury, ziemniaki. Tam Julia poznała takiego jednego chłopaka i powtórzyła mój los. Jako siedemnastolatka miała już dziecko. Moja Julia to trzecie pokolenie biednej, zaharowanej kobiety. Julia już nie żyje, najmłodsza była, a pierwsza zmarła. Na raka płuc. Dużo paliła. W zeszłym roku zmarła, tak młodo zmarła, miała tylko siedemdziesiąt lat, bez roku. Mnie już blisko do niej. Nie mogłam jej pomóc tu, na ziemi, to może w niebie jej się poświęcę, pomogę, utulę, powiem ciepłe słowo, wytłumaczę się z tych schadzek z mielcuchem. To był mój największy grzech.
Chłopaki poszły na Śląsk. Taki jeden przyjechał do szkoły i namawiał do kopalni. Poszli obaj. Zamieszkali w hotelu robotniczym. Było różnie, bo takie podrostki nie powinny mieć dużo pieniędzy. Co ja im mogłam powiedzieć? Nic. Do nich wtedy mówili koledzy tacy sami, jak oni. Razem szli do kopalni, razem wieczorami pili w hotelu, razem się nurzali w życiu pozbawionym uwag matki i karzącej ręki ojca. Lekceważyli religię i obyczaj. Ale pożenili się i ustatkowali. Tam się urządzili. Jeden, ten młodszy o kila minut Jurek – umarł teraz zarażony tym wirusem. Wnuczek przywlókł do domu to świństwo i nawet o tym nie wiedział. Wnuk nie zachorował, a syn umarł. Ojca i syna zapoznała ze sobą dopiero śmierć, bo przecież Szymek już nie żyje. Miałby dzisiaj 106 lat. Za syna modlę się co dzień, ale za Szymka jeszcze nie mogę. Może Bóg ześle mi tę łaskę, że zmówię za niego „Wieczny odpoczynek”?
Po co mi na koniec mojego życia te cztery złote łańcuszki i cztery szkaplerze? Trzeba napisać skąd je mam. No, jeszcze ich nie mam, ale list jest i znowu trzeba będzie pisać do Francji. Dwa miesiące temu na tego samego wirusa umarł francuski syn Szymka. W jednym czasie umarli bracia, którzy nic o sobie nie wiedzieli. Jego drugi francuski syn po zapisie w testamencie nas odnalazł, mnie odnalazł. Tam też opisana była skrytka z dokumentami. Pisze ten jego francuski syn, że sam jest, jak to teraz modnie się mówi – w szoku. Nie przypuszczał, że ma cztery siostry. O braciach nie wiedział. Po francusku pisze. Taka jedna z urzędu odczytała mi ten list i dokumenta. Wszystko było, i dowód i paszport opis obrączki… Zapłaciłam za to prawie 300 złotych, a dziadowizny[xxii] mam 1320 zł. Dowiedziałam się, że Szymek nie nazywał się tam we Francji Kapusta, tylko Bronisław Klepacz. Kto to jest ten Klepacz? Pani powiedziała, że sądy wszystko wyjaśnią, tylko trzeba założyć sprawę. O, nie! Ja swojego losu nie dam pod ogląd , nie wystawię do publiki, do kamer, do ciekawych ludzkiego nieszczęścia redaktorów. Nie pozwolę, aby dzieci dowiedziały się takiej prawdy o ojcu. Po co komu taka prawda? Cztery łańcuszki… Stchórzył Szymek, wybrał łatwiejsze życie. Jego wybór. Nie rozumiem tylko jednego. Może mnie nie wziął z miłości, może nie chciał tylu dziewczynek, ale jest jeszcze powinność wobec rodziny, dzieci chociaż. Tak, jak mój ojciec to pojmował, tak jak matka rozumiała, tak jak psia suka czuje, jak głupia kaczka doznaje, tak jak bocian porządkuje, tak jak każde boskie stworzenie… Jak każdy zwierz. Widać człowiek, to najgorsze zwierzę.
Do sądu już nie napiszę. Dzieci już dawno po komuniach, bierzmowaniach, po ślubach, rozwodach, drugich ślubach nawet, ale takie rozliczenie chcę zostawić po sobie, taki rachunek sumienia chcę zapisać, skoro mnie pisać nauczyli.
Mieszkaliśmy blisko stawu. Rzeka była też niedaleko, studnia na podwórzu… Żadnemu z moich dzieci nic się nie stało. Chowałam przed nimi noże i zapałki i szłam do swojej roboty. Posłuchane były. Szłam do gadziny[xxiii], stodoły, warzywniaka, albo w pole, a one same w domu… Usikane, usmarkane, pobrudzone, ale się nigdy nie poparzyły, nie skaleczyły poważnie, nic sobie nie złamały, oka nie wybiły… U nas były radosne święta i każdy drobiazg nas cieszył. Raz pod własnoręcznie ozdobioną choinkę położyłam sześć upieczonych pierniczków i trzy pomarańcze. Na pół dzieliły dzieci, ba na sześć nie miałam pieniędzy. A kiedy zorientowały się, że ja i babcia nie mamy takiej niespodzianki, odkrawały po plasterku. Dzieci szkoły pokończyły, zawód zdobyły i weszły w porządek tego świata, tak jak umiały. Błędów w życiu popełniłam dużo, bardzo dużo… Na targu w Częstochowie ukradłam lalkę dla swoich dziewczynek. Ukradłam pod samym okiem Matki Boskiej Częstochowskiej. Śmierci życzyłam Szymkowi, najgorszej choroby mu życzyłam, mściłam nawet… Modlę się do dzisiaj, żeby te i inne grzechy nie podnieść w sobie do takiej hańby, aby mi chęć do życia zabrała, a inne nieszczęścia z losu garbatego nadane, nie podprowadziły do takiej rozpaczy, która człowieka czyni podobną słupowi.
Piszę i myślę, że kiedyś trafi to do tej ładnej i ładnie ubranej pani z telewizji, która powiedziała, że biedy ludzie powinni się wstydzić i wziąć się za robotę. Co to za nauki i u kogo, ta pani pobierała, że nie rozróżnia leni, obiboków, flejtuchów życiowych od ludzi pracowitych. Całe życie rodzina moja pracowała i pracuje. To ci na górze powinni się wstydzić takiego porządku, takich praw, które są ślepe na takie sygnały i głuche na płacz dzieci. I do tej drugiej, takiej ważnej starszej już sędziny też piszę, która to powiedziała, że za dziesięć tysięcy miesięcznie nie da się wyżyć. Niewiele większą kwotę mam na cały rok. I żyję. Za miesiąc, daj Boże, zacznę dziewięćdziesiąty drugi… I choć to życie takie trudne, bardzo lubię żyć. Oby tylko nie było gorzej. I kiść winogron sobie kupię i dwa plasterki szynki… A jak będzie gorzej, to do mojej starej chałupiny przyjmę te dwie panie i nauczę je, jak żyć za tysiąc złotych miesięcznie i cieszyć się każdym dniem. One nawet nie wiedzą, jakie w tym luksusie są nieszczęśliwe. Prawdziwa radość to dzielenie się, a nie gromadzenie ponad zużycie i potrzeby własne i bliskich. Jeden taki ważny nakradł siedemnaście kamienic, a jedno dziecko miał. Niechby ukradł dwie, dla siebie i dla dziecka, ale tyle? Modlę się za takich, bo to chyba chore jest, a za chorych trzeba się modlić.
- Imiona i inne szczegóły zmieniono
[i] Podwójnie.
[ii] Przelatuje.
[iii] Kuśtykać, kuleć.
[iv] Człowiek wybredny do przesady, złośliwy.
[v] Pomocnik młynarza.
[vi] Uchwycić i podnieść.
[vii] Raczkuje.
[viii] Kawałek pola.
[ix] Grunt błotnisty, mokradło.
[x] Kultywator, sprężynówka
[xi] Zamiłowanie, szczególny dar
[xii] Rzucać
[xiii] Inaczej powłoczka
[xiv] Upiorna zjawa wysysająca krew, albo dusząca człowieka.
[xv] Nagły kłopot.
[xvi] Opartym na prawie.
[xvii] Placek z ciasta pieczony w popielniku, albo na przedzie paleniska, przed ogniem głownym.
[xviii] Źrebaki.
[xix] Kobieta lekkich obyczajów, wiejska rozpustnica.
[xx] Dzieci, ledwie podrostki.
[xxi] Tkanina, materiał na sukienki.
[xxii] Renta
[xxiii] Zwierzęta oborowe: krowy, owce, świnie.