Począwszy bodaj od połowy XIX w. prawie każdy sławny i wielki pisarz prowadził dziennik intymny, który po śmierci autora był publikowany, stając się dodatkowym źródłem informacji dla szerokiej publiki. Niekiedy taka rzecz stawała się prawdziwym dziełem sztuki pisarskiej, zapewniając literatowi jeszcze większy rozgłos i społeczne uznanie. W XX stuleciu owe diariusze zaczęto drukować już za życia ich twórców, co w wypadku wielkich figur było kolejnym dopływem żywej gotówki dla ich wydawców.
Dzienniki np. Goncourtów, Gide’a, Manna, Żeromskiego czy Herlinga-Grudzińskiego zyskały ogromną popularność nie tylko wśród specjalistów od literatury. Pewien mój znajomy uważa nawet, że Dziennik Gombrowicza jest największym dziełem tegoż geniusza. Wydaje się, że obecnie (w dobie Internetu) rola dziennika intymnego, jako wdzięcznego środka autokreacji lub źródła sekretnej wiedzy biograficznej, zmniejszyła się ewidentnie. Jednak nadal spotykam pisarzy (np. Stefan Pastuszewski, Elżbieta Stankiewicz-Daleszyńska, Wojciech Wiercioch), którzy trudzą się prowadzeniem, tak czy inaczej skonstruowanego, diariusza. Sam w młodości też prowadziłem dziennik, ale szybko to irracjonalne zajęcie porzuciłem, uświadomiwszy sobie, że przecież nigdy nie zostanę wielkim artystą ani wziętym pisarzem.
Zatem spore było moje zaskoczenie, kiedy od Stefana Rusina dostałem opasłą książkę, czyli jego Dziennik artysty 1970 – 2020, firmowany przez miejską bibliotekę w Koninie. Najwyraźniej autor postanowił uszczęśliwić (w tradycyjnym stylu) swych sympatyków oraz badaczy literatury regionalnej. Albowiem ta swoista kronika bogatego życia literackiego Konina, Poznania, szerzej – Wielkopolski, ma charakter tyleż intymny, co oficjalny. Jako taka z pewnością zainteresuje cały legion (mniej lub bardziej znanych) literatów, których personalia autor wymienia ze skrupulatnością buchaltera i hojnością dobrego wujka. Łatwiej byłoby mi wskazać tych, których pominął, niż wyliczyć tych wszystkich, których uhonorował. Dotyczy to zarówno pisarzy, jak i redaktorów, publicystów czy krytyków.
Właściwie Stefana Rusina (rocznik 1946) nie trzeba specjalnie przedstawiać, gdyż jest on dobrze znany w kręgach artystyczno-literackich. Wystarczy przypomnieć, że pochodzi z Goliny, mieszka w Koninie, jest poetą, prozaikiem, eseistą i recenzentem. Ma na koncie 30 książek. Publikował w bardzo wielu czasopismach. Ponadto uprawia szeroko rozumianą grafikę i malarstwo; jego dzieła znajdują się w prywatnych kolekcjach, nie tylko w kraju, ale też za granicą (np. Kanada, USA, W. Brytania). Przed laty był głównym animatorem kultury w Koninie i okolicach.
Dziennik artysty to księga, zawierająca wszystkie te elementy składowe, których należało się spodziewać. Zatem mamy tu odnotowane najważniejsze fakty z kariery Rusina, np. debiut poetycki w „Radarze” (1971), pierwszą wystawę autorską (klub „Hutnik” 1974), debiut książkowy (Zamiast wieczoru autorskiego, Iskry 1981). Mamy także względnie dokładne opisy jego wymarzonych podróży zagranicznych, m.in. do Włoch (1987), na Rodos (2003), do Egiptu (2004). Są ponadto niezliczone cytaty taksujące, więc fragmenty listów, recenzji, wstępów, notatek prasowych etc. Nie brakuje, wybranych i wyróżnionych przez artystę, wierszy cudzego autorstwa, czym postanowił okrasić chronologię zapisów. Nierzadko koninianin omawia zawartość książek, które zrobiły na nim duże wrażenie (exemplum: Alchemia słowa Parandowskiego) lub też redaguje krótkie biografie rzeszy wybrańców, od Norwida i Byrona – poprzez np. Lorkę, Hłaskę, Boznańską, Poświatowską, Babińskiego, Rushdiego – po Papuszę, Benkę i Korę. (Co ciekawe, wśród nich pojawił się również wielce kontrowersyjny Eligiusz Niewiadomski). Mamy wreszcie osobiste refleksje na przeróżne tematy, począwszy od tych, które stanowią schedę po starożytnych myślicielach, aż po najwspółcześniejsze, nieznane we wcześniejszych epokach.
Niekiedy notatki ogranicza do jednego lapidarnego zdania: „Pogratulowałem Eugeniuszowi Tkaczyszynowi-Dyckiemu przyznania mu nagrody Nike 2009” (s. 419). Jakby dla przeciwwagi, wplata dość długie historyczne wstawki o charakterze encyklopedycznym (np. działalność żydowskiego ruchu oporu w okupowanej Warszawie), co niewątpliwie wzbogaca narrację o walor edukacyjny. Jednak niecierpliwy czytelnik zapewne uzna to za passusy nazbyt nużące. To tyle na temat struktury formalnej tej księgi, acz pozwolę sobie jeszcze na wypunktowanie drobnej zagadki leksykalnej. Otóż na początku lektury uderzył mnie intrygujący fakt: termin „Afroamerykanie”, (rzekomo) użyty przez młodego pisarza już w 1970 r. (vide s.15). Jakim cudem, skoro wtedy takie słowo nie istniało? (por. Słownik ortograficzny j. polskiego, PWN 1986). Żeby było śmieszniej, w zapisie z 2020 r. nasz artysta posadził wyrażenie „Amerykański Murzyn” (s. 651), pisząc o J. Baldwinie. Czy to nie dziwne?
Dziennik artysty pozwala dostrzec w Rusinie intelektualistę, który hołduje oświeceniowemu racjonalizmowi. To późny, ale pilny uczeń Holbacha, Diderota i Woltera. Jest to szczególnie widoczne w jawnym antyklerykalizmie, którego eskalację można prześledzić, przyglądając się bliżej odnośnym uwagom w poszczególnych rocznikach. Oto typowa szarża libertyna: „Kościół lekceważący u siebie afery pedofilskie nie chce odrodzenia i wolności w ludzkich umysłach. Uzurpuje sobie prawo wpływania na decyzje w najbardziej intymnej sferze ludzkiego życia, jaką jest seksualność” (s. 571). Uważam, że każda religia (islam, buddyzm, chrześcijaństwo etc.) ma naturalne prawo głosić to, co wynika z jej tożsamości. Autor Korsykańskiego lustra sympatyzuje z immoralizmem Nietzschego, wielekroć podkreślając, że miłość erotyczna „nie powinna podlegać kategorii zła i dobra” (s. 546). W takim razie, dlaczego pedofilów karać więzieniem?
Innym wątkiem ideowym, którego rozwój łatwo dostrzec na kartach dziennika, jest postępujący filosemityzm artysty. Jego najbardziej wybujały przejaw to chyba notatka z 2016 r., kiedy to Rusin „wiele godzin spędził w konińskiej filii Poznańskiego Archiwum Państwowego na przeglądaniu archiwalnych ksiąg meldunkowych”. Plonem tego ślęczenia nad zakurzonymi rejestrami było wypisanie prawie stu imion i ponad dwustu nazwisk osób pochodzenia żydowskiego. W kolejności alfabetycznej zostały one wydrukowane na stronach 500 i 501, czyli ocalone od zapomnienia. Skądinąd najbardziej ucieszyła mnie notatka o szkodliwym oddziaływaniu telefonów komórkowych, tabletów czy sieci Wi-Fi na organizm ludzki (por. s. 548) – czemu? Po prostu nikt z moich domowników i znajomych nie trwoży się takimi ostrzeżeniami, korzystając z tych wynalazków bez jakichkolwiek obiekcji. Ale nasz pisarz jest czujny takoż wobec kłamliwych nadużyć medycznych, serwowanych nam przez koncerny farmaceutyczne. Tak trzymać, Panie Stefanie!
Omawianą księgę wyposażono we wkładki z mono- i polichromatycznymi reprodukcjami prac plastycznych. Autor, choć samouk, wypracował sobie warsztat artystyczny na wysokim poziomie. „Staram się pokazywać na obrazach ulubione klimaty, nastroje, emocje, nostalgiczną baśniowość i uzewnętrzniać moje duchowe przeżycia” – notuje w 2014 r. (s. 479). W jego symboliczno-syntetycznych rysunkach i pastelach słychać echa sztuki S. Żechowskiego, którego podziwiał. W kapitalnych portretach wyczuwa się wpływ Wyspiańskiego. Natomiast półabstrakcyjne pejzaże budzą skojarzenia z malarstwem S. Rodzińskiego.
Stefan Rusin zaczął pisać dziennik mając 23 lata. Konsekwentnie prowadził go przez 5 dekad. Dziś może się pochwalić jego eleganckim wydaniem: twarde okładki, szyte arkusze, ekologiczny papier, kolorowe ilustracje. Piękne zwieńczenie półwiecza pracy twórczej. Na pewno wywoła to wiadome ukłucie w sercu niejednego artysty…
– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –
Stefan Rusin Dziennik artysty 1970 – 2020, wyd. Setidawa Miejska Biblioteka Publiczna, Konin 2021, ss. 674