Jako mały, ledwo pięcioletni chłopczyk zapamiętałem taki epizod:
Na przełomie 1946 i 1947 r., późnym wieczorem do naszego domu w Zajączkowie Wielkim wtargnął patrol wojskowy w poszukiwaniu mego ojca, będącego wówczas kasjerem G.S. w Dragaczu koło Grudziądza.
Ojciec w przeczuciu zagrożenia nocował w strzeżonym miejscu pracy, więc patrol ograniczył się tylko do przeszukania mieszkania w obecności mojej matki i trojga dzieci, z których najstarsza moja siostra Krystyna miała już wówczas 17 lat.
Chwilowa konsternacja w oczywisty sposób wywołała mój lament dobiegający z łóżka stojącego w środku pokoju. Jeden z żołnierzy w sposób wielce uspakajający dał mi do „zabawy”… pistolet (!). Tego faktu nie sposób wymazać z pamięci, pomimo że działo się to już tak dawno. W owym czasie obyty już byłem z różnego rodzaju nabojami i resztkami zardzewiałych karabinów. Nad doliną nadwiślańską toczyły się z końcem wojny uporczywe walki i porzuconej broni było tam co nie miara.
Przeszukanie chyba nie było zbytnio dokładne, a próby wytrząśnięcia czegoś z samowara wydało się wręcz zabawne. Żołnierze, co zrozumiałe, szukali po prostu pieniędzy. Otóż ten, bez wątpienia, napad rabunkowy we wspomnieniach mojej matki był wielokrotnie przywoływany, o dziwo…. w formie entuzjastycznej.
Już na wstępie napastnicy oświadczyli, że nie są związani z bolszewikami. Zachowywali się z uprzejmą galanterią, a odchodząc salutowali paniom, wyrażając przy okazji jakieś krzepiące słowa.
Wrażenia mojej matki mogły mieć swoje uzasadnienie w wojennych losach naszej rodziny na Wileńszczyźnie i w jakichś dziwnych w owym czasie nadziejach na interwencję aliantów. Jako uzasadnienie tych opinii przywołam zabawne strofy z epoki:
Truman, Truman rzuć ta bania, bo tu nie do wytrzymania!
lub
Jedna bombka atomowa i wrócimy znów do Lwowa!
II Rzeczypospolita usilnie pragnęła związków z Zachodem i ten mit drzemał w wielu środowiskach, szczególnie wojskowych przed wojną i długo, długo potem. Z perspektywy historycznej iluzje owego czasu wydają się błędem, który nie tylko naraził stolicę Polski na zniszczenie, ale przysporzył Polakom wielu cierpień w latach powojennych.
Zapyta zatem ktoś, czemu miała służyć ta, w oczywisty sposób beznadziejna, walka? Czyżby nie doceniali perfekcyjnego radzieckiego aparatu inwigilacji i terroru?
Odpowiedź nie jest prosta, ale zachodził tu m. in. znamienny czynnik skłaniający byłych żołnierzy do konspiracji. Otóż aparat bezpieki dążył do wygubienia podziemia niepodległościowego, nie respektując głoszonych zasad ujawniania się, a represjami odstraszał i uniemożliwiał powrót do cywilnego życia.
Dla żołnierzy podziemia, a w szczególności dla oficerów, pozostawał wybór pomiędzy zdradą a śmiercią lub okrutnym więzieniem. Przykładem są losy mojego teścia, który jako szeregowy żołnierz AK działał w rejonie od Równego do Hrubieszowa. Człowiek ten ujawnił się w Gostyniu, a aresztowano go w kilka miesięcy później we Wrocławiu. Oto dowód na jedną z przyczyn przedłużania się tej straceńczej walki.
Losy żołnierzy niezłomnych, najczęściej tragiczne, obnażyły ohydę ówczesnego aparatu bezpieczeństwa, a narodowi pozwoliły ohydę tę dostrzec i zrozumieć, aby w końcu po wielu latach mógł zrzucić z siebie to podstępne i wyrafinowane jarzmo. Przywołane nadzieje na związki z Zachodem spełniły się po wielu latach, więc nieodpowiedzialne zwalczanie naszych związków z Unią Europejską i brak szacunku do tych pielęgnowanych przez pokolenia oczekiwań uważam za głęboko nieuczciwe.