Gdy gość dzwoni do drzwi, otwiera mu służąca – ładna, dobrze ubrana, uprzejma dziewczyna, wyszkolona we wszystkich zasadach i zwyczajach panujących w pensjonacie. Spogląda na wchodzącego tak, że dostrzega więcej niż inni.
Zdejmuje z niego palto, a gość odnosi wrażenie, iż nareszcie zdołał dotrzeć do zacisznego miejsca, przybił do brzegu. Dziewczyna odpowiada gościowi takim tonem, że cokolwiek powie, jest to już, bez wątpienia, odpowiedź na pytanie, którego nie da się wyrazić słowami. Nogi wyczuwają, że pod nimi znajdują się dywany i zaczynają po nich stąpać miękko jak na sprężynach. Wokoło, ze ścian bocznego, przytulnie umeblowanego, otwartego pokoju spoglądają fotografie i portrety kobiet z pochylonymi głowami, o nabożnie zamyślonych twarzach i lekko przymglonych, namiętnych oczach. Z tonącego w półmroku korytarza zapada w pamięć jeden obraz, zbyt roznegliżowany – człowiek ma wrażenie, jakby się znalazł w środku miasta, a jednocześnie dziwnie daleko, odizolowany od milionów jego mieszkańców. O pensjonacie myśli sobie: „Przyzwoity, oczywiście… Ale z drugiej strony...”.
I oto staje się jasne, dlaczego pensjonat ulokowano przy tej właśnie berlińskiej alei, gdzie nie jest ani zbyt głośno, ani zbyt cicho. On sam, jak się wydaje, poucza każdego gościa: „Nie zachowuj się ani zbyt głośno, ani zbyt cicho”.
Wszystko, co się zauważa dookoła, napawa pewną nieufnością i jednocześnie wzbudza podejrzenie, że ten dom został urządzony celowo tak, żeby budzić nieufność. Po chwili jednak przychodzi myśl, że pewnie to mylny osąd.
W recepcji do nowego gościa podchodzi najstarsza z trzech pięknych sióstr, Luba – wysoka, zgrabna brunetka. W rzeczywistości wygląda piękniej i młodziej niż na wiszącym na ścianie portrecie. Dziewczyna jest bladawa i zbyt mocno upudrowana. Spogląda na nieznanego przybysza takim wzrokiem, jakby od razu chciała rozstrzygnąć, czy się nada nie tylko na gościa, ale także na bliskiego przyjaciela, na człowieka potrafiącego żyć swobodniej, niż się żyje na świecie… Dopiero po krótkiej pauzie dziewczyna zaczyna z nim rozmawiać. Przymyka oczy i mówi monotonnie, pospiesznie podając cenę, jaką trzeba zapłacić za pokój z wyżywieniem. Kończy z uśmiechem i oboje od razu wiedzą, że nie o cenę tutaj chodzi – to taki zwyczaj rozpoczynający znajomość. Dopiero wtedy dziewczyna podaje mu rękę, znowu się uśmiecha i prosi, by usiadł. Sama zajmuje miejsce obok niego, w jednym z najprzytulniejszych zakątków pokoju, ale od razu się rozmyśla i prowadzi go do innego – jeszcze bardziej przytulnego. Dzwoni, by przyniesiono napoje – właśnie do tego kącika na przysunięty niski stolik.
– Proszę zaczekać, sama zgadnę, co pan woli: herbatę czy kawę.
W tym momencie gość szybko decyduje się na zapłacenie wysokiej ceny za miejsce w pensjonacie. Być może mężczyzna od dzieciństwa przyzwyczajony był pić zarówno herbatę, jak i kawę, ale dziewczyna, uśmiechając się i patrząc mu prosto w oczy, odgaduje nagle:
– Kawę!
Wszystkimi zmysłami odczuwa, że rzeczywiście tak jest, dziwiąc się samemu sobie, iż przez te wszystkie lata był tak głupi i pił herbatę. Czuje się dziwnie wesoło. Zapomina, czy stać go na zapłacenie, z własnych środków, wysokiego czynszu, czy nie, a także – ile ma lat.
Do pokoju wchodzi druga, młodsza siostra Sima – blondynka z krótko, niemal po chłopięcemu przystrzyżonymi włosami. Jest całkowitym przeciwieństwem starszej, brunetki. Jej twarz, jak i cała sylwetka, jest wdzięczna i pociągła. Potrafi się uśmiechać wyłącznie jedną małą fałdką na nosku, i ta uśmiechnięta fałdka zbliża się do nowego pensjonariusza, jeszcze zanim dziewczyna do niego podejdzie. Podając mu rękę patrzy na niego i na starszą siostrę wesołym, łakomym wzrokiem, jakby już wcześniej wiedziała, że tych dwoje: nowy pensjonariusz i Luba, w tym pokoju, spodobają się sobie i od samego początku była o nich zazdrosna... Mężczyzna szybko zaczyna czuć tak, jakby od razu stali się, on i Sima, bardzo bliskimi krewnymi ze strony panny młodej. Mimowolnie zaczyna oceniać, która z sióstr jest ładniejsza: starsza czy młodsza. Przy czym czuje jakiś nieokreślony żal, że tak się pospieszył i przedwcześnie wybrał starszą. Ale nie ma już czasu dłużej się nad tym zastanawiać...
Z sąsiedniego pokoju cały czas słychać cichą, zachwycającą grę na fortepianie. Dochodzące tu dźwięki umierają właśnie z powodu głębokiego uczucia, zbolałego serca, jak z żydowskiej modlitwy za zmarłych El male1, które drżąc z bojaźni, pocieszają się same nowymi nadziejami, nowymi pytaniami: „A co jeśli? A gdyby?”.
Na małym stoliku pojawia się jeszcze likier, a także owoce i metalowy dziadek do orzechów. Na talerzykach piętrzą się skórki od pomarańczy i skorupki po migdałach. Panuje świąteczny nastrój, jak w chol haMoed2.
Teraz dźwięki fortepianu milkną. Nadchodzi trzecia siostra – młodziutka, gibka, o dziewczęcej budowie ciała, którą widziałoby się w roli tancerki. Zatrzymuje się w drzwiach z założonymi na głowie rękoma i z taką miną, jakby się miała zaraz przeciągnąć, ale jednocześnie wie, że choćby zrobiła to wiele razy – będzie to dla niej wciąż za mało. Najmłodsza nie jest ani brunetką, ani blondynką, stanowi jakby mieszankę obu sióstr. Z jej oczu przeziera ukryta za delikatną mgiełką namiętność Luby, a zarazem wesoła przekora Simy.
– Julia?! – odzywają się do niej chórem starsze siostry, patrząc zdziwionymi oczami na swoją pupilkę. – Dlaczego nie podejdziesz bliżej, Julio?!
Teraz pensjonariusz unosi wzrok i z zachwytem spogląda na najmłodszą dziewczynę, widząc w niej także swoją ulubienicę. Zastanawiając się, która z całej trójki jest najpiękniejsza, znowu odczuwa jakiś nieokreślony żal, że zbyt pochopnie spodobały mu się dwie starsze. W każdym razie nie ma przecież noża na gardle – ma jeszcze czas na decyzję. W tej chwili obie starsze siostry czują, że nadszedł czas zaprowadzić gościa do jego pokoju. Tak czy owak pensjonariusz sprawia wrażenie oszołomionego – podobnie jak się bywa oszołomionym pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Każdy pokój, który mu pokażą, natychmiast mu się spodoba. Tak czy inaczej, prześpi szczęśliwą, ekscytującą noc, pełną zmąconych myśli o wszystkich trzech siostrach naraz oraz o tej jedynej – wyjątkowej; czuł, że nie ma noża na gardle, będzie mógł przecież pozostać w pensjonacie długo, będzie więc miał czas na podjecie decyzji.
------------------------
Starsze siostry, Luba i Sima, wyglądają, jakby były ni to wdowami, ni to porzuconymi żonami. Kilka lat temu, jadąc z Rosji, gdzieś w Rydze i w Białymstoku, zgubiły swoich mężów. Ale wygląda na to, że nie ubolewają specjalnie z tego powodu.
Listy, które pisały stąd do małżonków, na początku były bardzo długie i pełne tęsknoty, z czasem krótkie i chłodne, a jeszcze później słały już tylko kartki pocztowe, kolorowe, twarde widokówki – z serdecznymi, czułymi pozdrowieniami. Tyle że widokówki z pozdrowieniami i z bardzo serdecznymi życzeniami wysyłały także do różnych innych młodych mężczyzn – byłych i przyszłych pensjonariuszy. Widokówki te już tak dawno zmieszały się z pocztówkami pisanymi do mężów, że splątały się też uczucia, z jakimi je pisały.
Mężowie chcieli do nich przyjechać. Obie siostry zaczęły wtedy znowu pisać do nich długie listy, dając w nich do zrozumienia, że byłoby lepiej, gdyby nie ruszali się z miejsca i zostali tam, gdzie są. Przeczuwały, że jeśli mężowie by do nich wrócili, pensjonat wkrótce stałby się zwyczajny i pospolity jak wszystkie inne – natychmiast przestałyby rosnąć ich konta, które założyły na swoje nazwiska w dwóch różnych bankach. Obaj mężczyźni poczuli się wtedy głęboko urażeni i w ogóle przestali pisać. W ten sposób to nie one, siostry, pozostały w końcu na wieki trochę owdowiałe, a trochę porzucone. Częściowo owdowiali, częściowo porzuceni zostali mężowie, których zgubiły w drodze z Rosji, gdzieś w Rydze czy w Białymstoku.
A jednak pewnego bardzo wczesnego poranka, kiedy cały pensjonat jeszcze spał, zdarzyło się coś, co śmiertelnie wystraszyło obie siostry. Do frontowych drzwi zadzwonił ktoś bezczelnie i natarczywie, jak gospodarz. Służąca otworzyła frontowe drzwi i, jak gdyby przejmując impet owego dzwoniącego do drzwi człowieka, wpadła do ciemnych sypialni sióstr i zaczęła coś pleść o kimś, kto właśnie przyjechał z Białegostoku i prosto z pociągu z bagażami zjawił się tutaj...
– Prosto z pociągu?... Z bagażami?...
Siostry, w koszulach nocnych, wyskoczyły z łóżek, dygocąc ze strachu. Ale przybyszem okazał się zupełnie nieznany białostocczanin – młody człowiek, który tylko przywiózł pozdrowienie i je przekazał. Obcy, nikogo tu nie znający, musiał także poprosić o pomoc, co uczynił...
Wówczas siostry szybko posłały młodego człowieka pod inny adres, ledwie się go pozbywszy, same zaś w koszulach nocnych z powrotem położyły się do łóżek, tyle że – nie mogąc już zasnąć – paliły na czczo papierosy i przeklinały:
– Tfu, do diabła z nim!
– Idiota!
– Istny białostocki młodzian.
Przez resztę dnia były blade, czuły się osłabione, jakby potrzebowały odpoczynku w kurorcie. Jakkolwiek poranne przerażenie spowodowane było fałszywym, pustym alarmem, to jednak przekonał je, raz na zawsze, że inaczej być nie mogło, i dopiero teraz są pewne, że żaden z ich mężów nigdy już, bez wątpienia, do nich nie przyjedzie.
Ze względu na pewnego bogatego pensjonariusza Luba i Sima napisały do swojej młodszej siostry, piękniejszej od nich Julii – patrzącej na świat oczami „pełnymi namiętnego, bezbrzeżnego smutku”; mającej ciało, z którego „niewidzialne ręce zrywają ubrania”; poruszającej się z taką tęsknotą za tym, by być tancerką; i grającej na fortepianie omdlewającym, jak El male rachamim, dźwiękiem – żeby do nich dołączyła.
Pensjonariusz, w którego sprawie napisały do Julii, nazywa się Tartakower.
Zajmuje trzy pokoje i sam jeden płaci dużo większy czynsz, niż trzech innych bogatych gości razem wziętych. Ma sparaliżowane nogi. Dlatego drzwi pomiędzy jego trzema pokojami, umeblowanymi z przepychem, są zawsze szeroko otwarte. Podłogi wyłożono bardzo miękkimi dywanami i Tartakower – jeśli potrzebuje – sam porusza się tam wózkiem – fotelem na kółkach. Na pierwszy rzut oka to przystojny przybysz z Kaukazu, albo Tatar lub Pers. Do tego jeszcze stale nosi małą czarną czapeczkę, jarmułkę, leczy się tu u profesorów, twierdzących, że jego przypadek wcale nie jest beznadziejny, ale – co najważniejsze – za wszelką cenę musi unikać jakichkolwiek emocji, zachowywać absolutny spokój. W pokojach siostry stworzyły mu taki nastrój, aby życie ze sparaliżowanymi nogami zdało się niemal jakimś szczególnym rodzajem przyjemności, której nie każdy człowiek jest godzien. Chodzą wokół niego na paluszkach, i jest w ich krokach jedyny w swoim rodzaju, serdeczny rytm – jak w muzyce. Julia przez kilka godzin dziennie gra na fortepianie i czyta mu uspokajające książki, czyniąc to z ogromną tęsknotą w głosie, podczas gdy on siedzi w łatwo poruszającym się fotelu na kółkach z zamkniętym oczami i przykrytymi nogami. Aksamitny tembr jej głosu uspokaja go o wiele bardziej niż treść książek, które mu czyta. Od czasu do czasu powoli otwiera czarne, perskie zaspane oczy i widzi Julię gładzącą miękki pled na jego kolanach, a wtedy wydaje się, że wszystko zostało już dawno ustalone i postanowione – że kiedy tylko odzyska zdrowie, poślubi ją. Dlatego od dawna wierzy, że wszystko, co posiada Julia, należy do niego – nawet okazałe futro, które wkłada, gdy wychodzi – jak i w to, iż dziewczyna jest bardzo biedna i nic nie ma.
Ale inni pensjonariusze myślą zupełnie inaczej. W jednym z największych i najekskluzywniejszych pokojów mieszka stały gość, który nazywa się Mojżesz Lewenberg, ale dla ładnego brzmienia mówi się do niego krotko: panie Mozesie.
Nosi kruczoczarną brodę i jest na czarno ubranym bogaczem – „odcina kupony” i wiecznie, ze znawstwem zajada przeróżne odmiany pomarańczy: z Mesyny, z Jaffy i wszelkie włoskie odmiany tych owoców. Zawsze pachnie od niego, od jego czarnych ubrań i wszystkiego, co się znajduje w jego bogato urządzonym pokoju, skórką pomarańczową. Jego binokle są zawieszone na szerokiej tasiemce – tak czarnej jak jego broda. A ze wszystkich jego ruchów da się rozpoznać, że w starej ojczyźnie, w Rosji, gdzie na zawsze zostawił rodzinę, był pobożnym człowiekiem. Jest pierwszym pensjonariuszem, który zamieszkał u sióstr, i z pewnością wolno mu – z niedojedzoną pomarańczą w ręce – często przystawać w lekko uchylonych drzwiach na korytarzu i przyglądać się z zachwytem wszystkiemu, co się dzieje w pensjonacie.
Do jego obszernego apartamentu przychodzi z wizytami jego sąsiad, doktor Bremen – pensjonariusz zajmujący pokój z lewej strony – bardzo wysoki, łysiejący blondyn, który napisał dysertację z nauk ekonomicznych i który o mało nie został profesorem, jednak ostatecznie jest tylko dyrektorem w średniej wielkości banku i trwoni całe swoje ograniczone wynagrodzenie na wysoki, comiesięczny czynsz w kosztownym przybytku trzech sióstr. Wysoki, łysiejący blondyn, doktor Bremen, jest wciąż zakatarzony i wydaje się, że nie leczy się wyłącznie dlatego, iż po opłaceniu pobytu w pensjonacie z miesięcznej gaży nie zostaje mu już ani grosza na nic.
U siebie w pokoju pan Mozes śmieje się do niego perlistym, piskliwym i „gumowym” głosem, szydząc ze wszystkich pensjonariuszy, którzy gdy tu się znajdą, uważają, że dostali się prosto do raju... raju Mahometa!
Pan Mozes obiera jabłko ze skórki z takim odświętnym entuzjazmem, jakby chciał je natychmiast w całości zanieść ukochanej, tylko że gdy owoc został już kompletnie obrany, kroi go na cząstki i wkłada je do ust z tym samym odświętnym entuzjazmem:
– Ech, mówię panu – śmieje się przy tym swoim piskliwym, miękkim głosem. – To zwyczajna pomyłka.
Mówi bardzo powoli, ponieważ jest człowiekiem „odcinającym kupony” i ma dużo czasu.
– Ta cała kalkulacja to pomyłka... oszustwo. Żebym był taki zdrowy, jak wiem, o czym mówię. Wie pan, co mam na myśli? Nikt nic tu od sióstr nie dostaje... Proszę mnie posłuchać, coś panu opowiem. Otóż uważam, że cała ta historia to kłamstwo... Prawdopodobnie siostry nie są nawet siostrami. He, he, he! Żebyśmy tak zdrowi byli – jak to, że coś tu nie gra. To jest wszystko tak pomyślane, aby wprowadzić wszystkich w błąd. Jestem tu pierwszym pensjonariuszem i cały czas mam oczy szeroko otwarte. Umiem wyczuć pismo nosem, ooo, umiem... He, he, he. Czym się pan martwi? Kiedy coś mówię, to wiem, co mówię... He, he, he! Ten cały interes jest sprytnie obmyślony, tak aby pan sądził, że ja mam jakieś korzyści z tych sióstr... i odwrotnie, ja powinienem myśleć, że to pan coś od nich otrzymuje... Rozumie pan, co się tu dzieje? To jest po prostu złodziejstwo... Opróżnia się nam kieszenie. He, he, he!... O, tu, gdzie teraz pan mieszka, wcześniej pokój ten zajmował pewien bogaty Grek. Kiedy się tutaj wprowadziłem, on już tu był. Wieczorami siostry przychodziły do niego do pokoju i wyprawiały takie rzeczy, że zrywałem się na równe nogi, wyskakiwałem z łóżka. Stojąc w samej koszuli, podsłuchiwałem tak długo, jak to trwało – a trwało wiele godzin. I dopiero później się dowiedziałem, że Greka nie było w domu. He, he, he... Gdzieś wyjechał na cały tydzień, nie było go i już... Cicho, sza, opowiem panu inną historię, jeszcze jedną. Widział pan już nowego pensjonariusza? Tego młodzieńca, Lipszyca, on jest studentem z Rumunii. Zakochał się już w siostrach, we wszystkich trzech naraz... He, he, he…Widział pan? Snuje się, jak oczadziały. Bogaci rodzice przysyłają mu dość dużo pieniędzy, ale to mu nie wystarcza na opłacenie cotygodniowego czynszu. Za każdym razem wysyła do domu telegramy, grożąc, że się targnie na życia, jeśli nie dostanie pieniędzy…
Wysoki, łysiejący blondyn, doktor Bremen patrzy w zadumaniu, jak odświętnie uskrzydlony pan Mozesa wkłada do ust obrane kawałki jabłka. Podciąga w zamyśleniu zakatarzonym nosem i wydaje się, że przelicza wszystkie swoje wynagrodzenia, jakie do tej pory wpadły siostrom w ręce. Obaj nastawiają uszu i chłoną wszystko, nawet najmniejszy szelest dochodzący z sąsiednich pokojów.
– Rozumie pan, czy nie? – pan Mozes bardzo pilnie wpatruje się w kolejną pomarańczę, biorąc ją do ręki. – Cóż mogę panu powiedzieć? Wszystko tu jest bardzo cwanie pomyślane…Trzy siostry, pięciu pensjonariuszy – bądź tu mądry: Kto, co?… Kto z kim? He, he, he!…Idź, spróbuj dotrzeć do sedna tego wszystkiego, skoro się milutko gawędzi z każdym osobno i ze wszystkimi razem… A ten koszt tutaj!… Trochę pieniędzy się trwoni, oto koszt!… Zanim się zorientujesz co i jak, to tymczasem pozbywasz się tych paru groszy. A wie pan, co panu powiem? Mam zupełnie inne podejrzenie…
Najpierw pan Mozes podchodzi do drzwi i nasłuchuje. Następnie odwraca się w kierunku stojącego doktora Bremena. Dzisiaj wieczorem ma mu do opowiedzenia coś nowego. Wspinając się na palce, szepcze wprost do ucha doktora Bremena:
– Sądzę, że odkryłem, i to jest wielce prawdopodobne, iż ich mężowie przebywają tutaj, w Berlinie, ale się ukrywają. Rozumie pan, czy nie? Kładą nas spać, a same wychodzą i spędzają noce z mężami…
Teraz jest już późno. Dwaj pensjonariusze żegnają się i bardzo smutni kładą się spać, ale ze skrywaną nadzieją, że może…a jednak…się mylą. Obaj kalkulują, ile pieniędzy niepotrzebnie wydali do tej pory na pobyt w pensjonacie, zastanawiając się, który wcześniej, który później coś z tym zrobi:
– Ten koszt!… Trochę roztrwoniliśmy, oto koszt?!
Z jidysz przełożył i przypisami opatrzył Mariusz Lubyk
1 Hebr., El male rachamim (Boże, pełen miłosierdzia), pierwsze słowa, a także nazwa indywidualnej modlitwy
za duszę zmarłych.
2 Hebr., powszednie dni czasu świątecznego, środkowe dni (półświąteczne) Pesach oraz Sukot. Obchodzi się je
mniej uroczyście niż pierwsze i ostatnie dni, ponadto podczas chol haMoed praca jest dozwolona.
(Opowiadanie ukazało się w Geklibene werk, t. VI, Wełt-ojs, wełt-ajn, Wilno 1929.)