III
Jest około siódmej wieczorem. Aby nie spotkać po drodze znajomych, starsza siostra przeprawia się na drugi brzeg rzeki stateczkiem prawie zupełnie sama. Pola ma na sobie ubiegłoroczny dopasowany kostium oraz letni biały kapelusz z filcu – taki ubiór jest niczym dopust boży, gdy trzeba w okresie egzaminów przejść ulicą. Pola czuje się tak, jakby szła teraz na randkę, na którą jeszcze żadna inna dziewczyna na świecie nigdy wcześniej się nie wybrała – rendez-vous, które trzeba przeżyć, tak jak trzeba przebrnąć przez egzaminy. W każdym razie myślami jest gdzie indziej i sama nie wie, czy to powód do zadowolenia, czy nie. Na dole, od strony miasta, skąd odpływa stateczek, ruszają za nią miejskie, wieczorne cienie. Na wzgórzach w promieniach zachodzącego słońca płoną klasztorne wieże. Wydaje się, że wszędzie wokoło, nad rzeką, noc lub niewidzialna katarynka gra pospiesznie ostatnią tkliwą, wiosenną melodię; melodia jest już zmęczona. Oto znużona miesza się z falami muzyki orkiestrowej, dochodzącej z drugiego brzegu, z wielkiego parku klubu sportowego.
Wysiadając z promu i stawiając pierwszy krok na zielonej trawie parku, Pola rozgląda się roztargniona dookoła, świadoma, że przez cały dzień nie zajrzała do książki. Zdaje się jej, że się spóźniła. Orkiestra najwyraźniej gra już od dłuższego czasu. Pola się rozgląda. Bardzo niewiele osób kręci się po parku, a na pierwszej ławce po prawej stronie obok muszli koncertowej nikt jeszcze nie siedzi. Teraz żałuje, że przybyła tak wcześnie. Aby nie rzucać się w oczy, siada przy jednym ze stolików niedaleko bufetu. Zamawia coś. Siedząc tam, zapomina o wszystkim. Czuje dziwny spokój, jak gdyby przyjechała do kurortu, gdzie nikt jej nie zna. Zmęczona całomiesięczną, długą nauką zaczyna raptem odczuwać otaczającą ją wiosnę, świeżą zieleń drzew, jest jakaś inna, nowa. Różnobarwne kwiaty na klombach, czyste płyty kamienne pod stopami, schludne białe obrusy na okrągłych, małych stoliczkach – wydaje się jej, że tego wszystkiego jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Chciałoby się tak siedzieć i odpoczywać, bez ruchu, długo. Niestety przy pierwszej ławce po prawej stronie obok muszli koncertowej pojawił się jakiś nieznajomy, młody brunet, choć niezbyt wysoki ani silny, to jednak urodziwy. Długie, czarne niczym atrament włosy opadają mu na ramiona, wyślizgując się spod kapelusza o szerokim rondzie, płaszcz pospiesznie przerzucony przez prawe ramię. Jest dziwnie zadowolony i porusza się osobliwie radośnie, co świadczyłoby o tym, że ma wyjątkowo dobroduszne usposobienie, jest łagodny i ogólnie szczęśliwy. Z daleka jego czarne brwi wyglądają jakby były zrośnięte. Pierwsza myśl, jaka się pojawia na widok tego mężczyzny, to że jest on dużo piękniejszy od innych. I teraz Pola znowu przypomina sobie o swoich lekko umorusanych ustach... Potem, nagle, bardzo szybko uzmysławia sobie, że to bez wątpienia on – mężczyzna, w którym zakochała się Mura. Pola się uśmiecha, jak to się czyni u nich w domu, kiedy ktoś przewraca kałamarz:
– Ma dobry gust ta smarkula, Mura...
Uśmiech znika z jej twarzy. Nie pasuje do sytuacji, w jakiej ona, starsza siostra, się znajduje.
Później sobie przypomniała, że podeszła do niego bardzo niepewna siebie, niby spacerując. Był zaskoczony, słysząc, że jest starszą siostrą Mury. Ale po chwili, jako osoba dobroduszna, ucieszył się. Jego radość speszyła ją i naraz odebrało jej mowę.
Już od pierwszych słów pojął, dlaczego tu przyszła. Wyglądał na bardzo silnego fizycznie, a jego zdolność pojmowania wszystkiego w mig wynikała, jak się zdawało, nie z jego inteligencji, lecz z tężyzny fizycznej.
– Słusznie, słusznie – dziwił się sam sobie. – Ma pani całkowitą rację.
Później nagle zupełnie się pogubił i tak głęboko zamyślił, że przechodnie zaczęli zwracać na niego, a także na nią, uwagę.
– Chodźmy – odezwała się po chwili Pola. – Przespacerujemy się trochę.
– Tak, oczywiście – zareagował, jakby się obudził. – Chodźmy.
Ale mimo że oboje ruszają na spacer po alejkach, po czym przysiadają na innej z tamtejszych ławek, nic z tego nie wynika. Trzeba z nim porozmawiać bardziej surowo, zrugać go. Jednak Pola jest sparaliżowana wrażeniem, jakie on na niej wywiera swoimi ruchami, aparycją i jakąś dziwną poczciwością. Wydaje się nawet, że w całą tę historię z Murą wplątał się właściwie przez roztargnienie... Pola spogląda na niego surowo, lecz on tego nie zauważa.
Nagle zaczyna bardzo wiele opowiadać o sobie, o tym, że on, młody malarz, stosunkowo niedawno spędził osiemnaście miesięcy w zamknięciu, na jakimś strychu, i tam namalował obrazy – właśnie te, które eksponowane są obecnie na wystawie w muzeum miejskim. Czy ona to rozumie, czy nie? Wszyscy jego przyjaciele, też malarze, rozmawiali, rozmawiali i rozważali dniem i nocą różne kierunki w malarstwie, a on sobie pomyślał: „Rozmowy, rozmowy… tymczasem ja będę pracował”. Pola właściwie nie rozumie ani słowa. Gotowa pleść jakieś bzdury, lecz on potokiem własnych słów nie dopuszcza jej do głosu.
– Przy okazji – pyta ją, siostrę Mury. – Czy z gadania coś wynika?
Jest artystą, który kocha ludzi... Maluje ludzi, tylko ludzi...
Pola wszystkimi siłami zebrała się w sobie, gotowa do ataku, ale jemu ewidentnie już udało się złapać oddech i znów opowiada, że lubi ludzi...
Teraz patrzy jej, siostrze Mury, prosto w oczy, bo ona mu się w istocie podoba, tak jak wpadła mu w oko, od pierwszego wejrzenia, młodsza, kiedy ją zobaczył wśród innych gimnazjalistek zwiedzających muzeum i oglądających jego obrazy. Uważa, że jej, Poli, oczy są dokładnie takie same jak Mury, tylko trochę bardziej zatroskane. A on, widząc te zatroskane oczy, gotów jest oddać im duszę... Całkowicie, tak aby mu nic nie pozostało. Wtedy, kiedy zobaczył Murę po raz pierwszy, czuł to samo. Wtedy, na wystawie, podeszła do niego z prośbą, aby objaśnił jej treść jednego z obrazów. Zrobił to z wielką przyjemnością, szczęśliwy, że nieznajoma, młoda Mura o takich oczach, interesuje się jedną z prac, którą namalował podczas osiemnastomiesięcznego odosobnienia, zamknięty na strychu. Potem wszystkie jej szkolne koleżanki chciały już wyjść z wystawy, tylko Mura wciąż jeszcze stała z rozdziawioną buzią, ze wzrokiem utkwionym w obraz. Malarz usłyszał ją mówiącą do pozostałych gimnazjalistek: „Zostawcie mnie w spokoju, wracajcie same, chcę tu jeszcze zostać”. Później zaczęto zamykać muzeum i on z Murą opuścili wystawę jako ostatni. W ten sposób, jakby przypadkowo, znaleźli się razem na ulicy. To było akurat tego samego dnia, w którym gazety nie skąpiły mu entuzjastycznych recenzji, a i zainteresowanie zakupem jego płócien znacznie wzrosło. Opowiedział Murze o swoim uwięzieniu na strychu przez osiemnaście miesięcy.
— Nie wytrzymałabym tego! – powiedziała Mura. Po czym przez chwilę się zastanowiła i dodała: – A może jednak dałabym radę.
Wzruszyło go to, nad czym ona się w głębi serca zadumała; gdyby nie ta jej zaduma, nic by się pewnie nie wydarzyło... Był wtedy nawet gotowy się rozpłakać z powodu tego, nad czym się zadumała... A może ową gotowość do łzawego wzruszenia powodowało to, że Mura ma właśnie taką miłą twarz, jaką ma – nie inną... Może odczuwał to w ten sposób, ponieważ jest malarzem... Nie pamięta dokładnie, lecz na to wygląda, że wtedy powiedział Murze bardzo wiele komplementów, choć jednego jest pewny: że gotowy był oddać jej wszystko z tych osiemnastu miesiącu spędzonych na strychu, a także wszystko, co będzie miał ze wszystkich miesięcy, gdyby przyszło mu jeszcze później kiedyś siedzieć w zamknięciu. I wtedy to się zaczęło... Wpadł po same uszy – zakochał się w Murze. A ona w nim. Zapomniał kompletnie o jej i o swoim wieku. To prawda, że Mura ma czternaście lat, ale co z tego? Któż nie wie, że dziewczynki takie jak Mura dojrzewają wcześniej? I muszą się w kimś zakochać, a cóż to za nieszczęście, że to on… był pierwszy? Czy ona, starsza siostra Mury, zażąda teraz od niego, żeby zniknął z miasta tak szybko, jak to możliwe? Dobrze, jest gotów to uczynić... z radością... Sam czuje, że powinien to zrobić. Ale oto ona, starsza siostra Mury, przez cały czas patrzy na niego z takim smutkiem w oczach... Z takim smutkiem...
Przez cały czas, gdy wylewał z siebie ten potok słów, nieprzerwanie, coraz bliżej i bliżej przysuwał się do niej na ławce, na której siedzieli. Najwyraźniej nie zauważyła, że w trakcie rozmowy wziął ją to za jedną, to za drugą rękę i delikatnie głaskał. Wszystko wokół zatopiło się już w wieczornym mroku. Gdzieś z tyłu orkiestra kończyła kilka razy, to znów zaczynała grać, a on wciąż mówił. Często robił pauzy, by złapać oddech, a potem opowiadał dalej, już znużony, bardzo znużony. A jednak jego głos brzmiał, jakby miał nigdy nie przestać.
I nagle, jak gdyby sam się nie spodziewając, błyskawicznie obejmuje Polę swoimi zdrowymi, silnymi ramionami, przyciskając mocno, mocno usta do jej warg. To wszystko dzieje się tak niesamowicie szybko, że ona nie ma szansy pomyśleć, czy powinna się opierać, czy nie. Znalazłszy się niespodziewanie w jego mocnych ramionach, musi spuścić głowę i zamknąć oczy; nie wie, czy chce, żeby ten stan się przedłużał, czy jak najszybciej skończył. Jest jej niezwykle przyjemnie, że gdzieś daleko, na ławce w ciemnej alejce, gdzie się znajduje, dociera niepokojące pianissimo orkiestry, do złudzenia przypominające ostatnią, wzruszającą, wiosenną melodię graną przez cały czas, nieprzerwanie, przez niewidzialną katarynkę...
Kiedy starsza siostra wraca do domu, jest już późna noc. Wszyscy domownicy śpią, a światło pali się tylko w jej małym pokoiku. Mura, z rozczochranymi lokami i małym, rozognionym pryszczem na zaczerwienionej, zapłakanej twarzy, zasnęła na kanapie, czekając na Polę. Starsza siostra stąpa na palcach, aby jej nie obudzić. Lecz Mura podrywa się raptownie i siada na kanapie, wpatrując się w siostrę szeroko otwartymi, dużymi i wystraszonymi oczyma.
– Widziałaś go? – pyta bardzo szybko, jakby do rytmu swego walącego jak młot serca. – No i co?
Pola, nie patrząc na nią, zaczyna ściągać żakiet i odpowiada chłodno:
– Nic. Wyjeżdża... Idź spać, Muro...
Mura ani drgnie. Siedzi na kanapie i gapi się szeroko otwartymi oczami na lampę. Siedzi tak długo. Pola już się rozebrała i bez słowa położyła do łóżka.
– Kiedy wyjeżdża? Co?..., Pola?
Pola zaczyna się irytować.
– Dziś... jutro... To nie ma znaczenia. Powiedziałam, idź spać!
Naraz Murę przerażają te słowa.
– Poleczko, kochanie... – błaga. – Wiesz co? Dziś w nocy będę spać u ciebie.
Pola milczy.
– Proszę, pozwól mi, kochanie.
– No, dobrze, ale pospiesz się i zgaś lampę.
Teraz jest już bardzo późna noc. Mała kanapa okazuje się dla Mury za krótka. Zatem dziewczyna kładzie się na podłodze. Nie śpi. Panuje cisza.
– Wiesz co, Polu? On jest dziwny... Trochę taki wzruszający...
Pola milczy. Po krótkiej ciszy Mura mówi:
– Wiesz co, Polu? On był pierwszy, który zauważył, że moje usta wyglądają jak umorusane. Twoje też, Polu... Twoje usta też wyglądają na umorusane.
– Śpij, śpij! – odpowiada surowo Pola.
Po kolejnej krótkiej ciszy:
– Wiesz co, Pola?... Takiego jak on spotyka się tylko raz... Tylko raz w życiu...
Pola nagle wychodzi z siebie:
– Nie możesz przestać, ty...
Naraz zaczyna Murę atakować takimi ostrymi słowami, których wobec nikogo w tym domu nigdy jeszcze nie używano. Pola sama przeraża się własnym słownictwem. Mura płacze – najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Pola musi wstać z łóżka i ją przeprosić; przytula i całuje Murę tak mocno, jak nigdy nikogo jeszcze wcześniej nie całowała. Ich nagie dłonie splatają ze sobą. Później Pola wraca do łóżka i też zaczyna płakać, najpierw cicho, potem coraz głośniej i głośniej. Na dworze wstaje nowy dzień. Mura siada na łóżku Poli i beszta ją tymi samymi słowami, jakich starsza siostra używała wcześniej wobec niej.
– Ach, ty... mała, niemądra dziewczynko! Och, ty...
Przełożył z jidysz Mariusz Lubyk