Niedawno opisywałam wspomnienia o moim dziadku, ROMUALDZIE BUZKIEWICZU, ojcu mojej mamy i doszłam do wniosku, że powinnam zrobić to samo i odszukać dane o moim drugim dziadku, ojcu mego ojca, WŁADYSLAWIE ŚWIRCZEWSKIM. Z uwagi na to, że dziadek mój i jego przodkowie, pochodzą z terenów dzisiejszej Ukrainy, a dawniej polskich, poszukiwania te są trudne i żmudne.
Na dzień dzisiejszy wiem, że ALEXANDER ŚWIRCZEWSKI był żonaty z TEOFILĄ Z WORONICZÓW i z tego małżeństwa urodził się TEOFIL ŚWIRCZEWSKI w 1851 roku w Żytomierzu.
Teofil był moim pradziadkiem, a jego ojciec posiadał mały majątek, który usytuowany był pomiędzy Żytomierzem a Berdyczowem. I został mu zabrany przez władze rosyjskie po powstaniu styczniowym, a sam pradziadek z małym 14-letnim synem, zostali wygnani do Tombowa, znanego od 1884 roku jako miasto zsyłek Polaków biorących udział w powstaniu. W tymże Tombowie urodził się mój dziadek Władysław.
Cofnijmy się troszkę w czasie, do roku 1850.
Teofil zarządza swoim majątkiem, gdzieś koło Żytomierza, prowadzi aptekę, ale wcale mu się dobrze nie powodzi. Niedaleko, bo tylko 44 km dalej, jest miasteczko chadyskich Żydów, mieszka ich tam około 98-u procent, jest to Berdyczów.
W tym miasteczku pradziadek poznał pewnego Żyda, który mu bardzo finansowo pomagał, a nazywał sie Szlitzer. Taki rodzaj pomocy był wówczas bardzo popularny, mawiano, że każdy szlachcic ma swojego Żyda, co go « gryzie » (oczywiście w pewnym momencie trzeba było Żyda spłacić).
1884 to rok końca powstania styczniowego i okres zemsty Rosjan. Polacy wysiedlani byli do niezamieszkałych części Rosji, na Syberię i na Kaukaz, albo po prostu zabijani. Odbierano im ich majątki, paląc je albo sprzedając Rosjanom. Oczywiste jest, że Żydzi, którzy kilka wieków wcześniej uważali Polskę za raj, zmuszeni byli uciekać. Do Rosji nie mogli, bo tam wiadomym było, co ich czeka. Jedyna droga możliwej ucieczki to było południe, czyli Besarabia.
Mój dziadek, Władysław, urodził się w Tombowie, a później wraz z Teofilem, jego ojcem, znaleźli się na Kaukazie, w Piatigorsku.
W tym czasie Szlitzer, pradziadkowy « bank », schronił się 200 km od granicy polskich wcześniej ziem i osiedlił w chadyskim, żydowskim miasteczku położonym w Besarabii, SULICA.
Odkąd piszę moją książkę « EGO-GRAPHIE », sprawiłam sobie stronę na Facebook-u i śledzę z zaciekawieniem, co dzieje się wśród moich przyjaciół. Trochę też opowiadam o moim pisaniu, zamieszczając fragmenty moich opowieści.
Aż tu pewnego dnia dostaję zapytanie, czy przyjmę do mego grona znajomych PAUL –LOUP SULITZER-a.
Oczom nie wierzę, czytam tysiąc razy to zapytanie i zadaję sobie pytanie:
- Czy to ten prawdziwy pisarz Sulitzer prosi mnie o « bycie jego przyjaciółką na fejsie » ?
- Czy to może być prawda ?
Wiedziałam, że jest mnóstwo fałszywych profili albo takich, które podszywają się pod cudze nazwiska. Nie zastanawiając się długo, zdecydowałam, że zgodzę się na tę przygodę i sprawdzę, co się kryje za tym, bądź co bądź, tajemniczym zaproszeniem.
Po licznych wymianach polubień i innych banalnościach, w końcu przekonałam się, że chodzi o najprawdziwszego autora, który sprzedał 70 000 000 książek na całym świecie, przetłumaczonych na 148 języków.
Byłam w siódmym niebie. Ja skrobi-piórko, co próbuje coś tam napisać, staję się raptem ni stad, ni zowąd « przyjaciółką« Paul LOUP SULITZER-a.
Od słowa do słowa, od jednej rozmowy telefonicznej do drugiej, mówię mu o mojej książce i tym, co chciałam przekazać późniejszym pokoleniom.
I, o dziwo, słyszę.
- Proszę przysłać mi książkę, przeczytam i powiem pani, co o niej myślę.
Z nieba mi spadł ten Sulitzer, myślę sobie, lepszego krytyka moich bazgrołów mieć nie mogę.
Byłam w jakimś takim zawieszeniu emocjonalnym, wszystko mi się zaczęło raptem mieszać w głowie, jakieś dziwne myśli biegły tam i z powrotem, mieszając się z dzisiejszą rzeczywistością, tak bardzo chciałam, aby ktoś uwierzył we mnie i moją książkę. Marzyłam o tym, aby znalazł się ktoś, kto doda mi odwagi i otuchy, aby kontynuować to, co nazwalam EGO–GRAPHIA mego życia. Szukałam poparcia w rodzinie, ale moja kuzynka z Warszawy zbyła mnie
- Nie znoszę nieprawdziwych opowieści, nawet czytać nie będę.
- Nieprawdziwych ?
A wiecie dlaczego nieprawdziwych, bo starałam się opisać moje życiowe przeżycia w sposób trochę pokoloryzowany, aby nie zniechęcić czytelnika moimi « dramatami ».
Zresztą dlatego nie jest to biografia tylko opowieść biograficzna.
Ale że oceni ją sam Paul Loup SULITZER, to nawet przez sekundę nie przebiegło mi przez myśl.
- Jutro idziemy na obiad - słyszę w słuchawce.
Nie zapytał, czy przyjmę zaproszenie na obiad, po prostu: - Idziemy na obiad - zbiło mnie z nóg.
I co ja robie ?Odpowiadam.
- Z wielką przyjemnością – wcale nie biorąc pod uwagę tego, że właśnie jutro mam bardzo ważną konsultację lekarską w sprawie kolejnej operacji mojego serca. Nawet sobie nie zdawałam sprawy z tego, że jak dziecko, podskakuję z radości. Nic się dla mnie nie liczyło, pal sześć moje serce
Wyobrażałam sobie spotkanie « oko w oko », czyli sam na sam. Ale skąd, Sulitzer przyjechał z całą swoją świtą: sekretarzem osobistym, z piękną Supryją - jego agentem i przyjaciółką.
Jesteśmy w piątkę przy ogromnym stole (Covid do tego nas zmuszał), zaczynamy sobie niewinną pogawędkę o wszystkim i o niczym. Paul Loup poprosił, aby się do niego zwracać po imieniu.
Wyobrażacie sobie tę sytuacje: mnie jest trudno powiedzieć jedno słowo, a tu raptem do mojego literackiego idola mam mówić po imieniu.
Na początku jakoś mi to nie chciało przejść przez gardło, na szczęście pomógł mi w tym, jak zwykle, mój nieodłączny Aniołek czyli ANGE, takie nosi imię mój przyjaciel. On nie miał najmniejszego problemu, aby zwracać się do Paul Loup po imieniu. Wręcz odwrotnie, robił to bardzo naturalnie.
W pokonaniu tej psychologicznej bariery pomogła mi również bardzo, dorada, którą wszyscy pożerali z wielką przyjemnością, do której popijaliśmy pyszne, białe winko.
Raptem, ku mojemu własnemu zdumieniu mówię:
- Paul Loup, czy zapoznałeś się już z moją książką ? – słyszę, co mówię i czuję, że płonę ze wstydu, jak ja się zwracam do autora moich ulubionych powieści, a szczególnie « HANNAH » ?
Dwa kieliszki później było mi już dużo łatwiej mówić mu po imieniu. A bariera całkowicie zniknęła, kiedy PaulLoup wziął mnie za rękę i powiedział:
- Ja też jestem polskiego pochodzenia.
Chyba zrobiłam głupią, ze zdziwienia, minę, bo sama słysząc siebie, niedowierzałam własnym uszom.
-Jak to! - krzyczę ze zdziwienia - wszędzie i zawsze pisano, że jesteś rumuńskim Żydem – dodaję.
- No bo w papierach jestem – mówi spokojnie. To znaczy niedokładnie, moi rodzice mieli papiery rumuńskie, bo przyjęli to obywatelstwo po Traktacie Wersalskim, kiedy to na nowo powstało Królestwo Rumuńskie i wszyscy Żydzi, którzy znajdowali się w Besarabii wchodzącej w skład rumuńskiej monarchii, na podstawie decyzji królewskiej, dostali rumuńskie obywatelstwo około 1926 r. Moi rodzice chcąc nie chcąc, stali sie obywatelami rumuńskimi.
Musiałam wyglądać na zaskoczoną, bo Paul Loup kontynuował:
- Nie dziw się, my Żydzi, często nie mieliśmy nazwisk, nazywano nas np. Icek kuśnierz z Berczydla, albo Icek syn Mocka, czasami nasze nazwisko to zniekształcony zawód szlifierz, z tej deformacji stawał się Szlitzer.
I znowu prawie nie spadłam z krzesła, ja skądś znam to słowo Szlitzer!!!
I Berczydło, i znowu w głowie mi się gotuje. A jak mi się w głowie gotuje, to słychać, bo coś mruczę, coś sama do siebie ciągle mówię: ojojoj.
Cały stół zdziwiony obserwuje mnie, zachowując absolutną ciszę.
I raptem, na cale szczęście, Supryia mówi:
- Ojojoj, co to znaczy ?
Wszyscy wybuchliśmy śmiechem. Ja śmiałam się, aby zamaskować moje zakłopotanie, z którego wyzwolił mnie Aniołek:
- Małgosia tak reaguje, jak coś jej się przypomni, ale jeszcze nie jest pewna, że to, co jej się przypomniało jest prawdą.
Towarzystwo było naprawdę miłe, bo nie zwrócono na mnie negatywnej uwagi. Paul Loup zabrał znów głos:
- Magosia, przeczytaliśmy z wielką uwagą twoją książkę – rzekł, a ja na te słowa wstrzymałam oddech.
- To bardzo dobre temoignage (świadectwo) epoki, w której żyłaś, napisany delikatnie, bez narzucania twoich poglądów nikomu, i co ciekawsze, ocena w nim zawarta, nie krytykuje nikogo, ale jednocześnie oddaje wyraźnie i bez equi-voque (dwuznaczności) klimat tamtej epoki.
Mało nie zemdlałam z wrażenia i na wszelki wypadek poprosiłam kelnerkę, tym razem, o szklankę wody, ku zdziwieniu mego otoczenia.
W tym momencie byłam przekonana, że to, co jest najbardziej zaskakujące jest już za mną i będę mogła spokojnie zastanowić się nad tym, jak dalej pokierować moją znajomością z Paul Loup.
Paul Loup, ze swoimi polskimi korzeniami, lubiący moją książkę, rozumiejący jej głębię, zakochany w Polce (to wiedziałam z pism).
To, czego nie wiedziałam, a co zaobserwowałam w czasie naszej rozmowy, to to, że ma on trudności z wymówieniem pewnych słów, że czasami z trudem się wysławia, porusza się niezbyt pewnie. Ale sposób przedstawiania i formułowania myśli ma doskonały i jasny.
Później dowiedziałam się o jego wylewie i o tym, że od siedmiu lat walczy z chorobą, aby powrócić do dawnej formy. I tu stał mi się bardzo bliski, nasze dolegliwości zbliżyły mnie do niego. Zaczęłam go podziwiać za tą silną wolę, która jest niezbędna, aby nie poddać się tej potwornej chorobie. W walce pomaga mu niezłomna Sypryia, dopingując go do ćwiczeń umysłowych i fizycznych i prowadzenia w miarę normalnego trybu życia.
Po tym pierwszym spotkaniu, jakoś tak się stało, że zaprzyjaźniliśmy się naprawdę. Z ikony literatury Paul Loup stał się bliskim mi emocjonalnie człowiekiem, który w mgnieniu oka rozumiał wszystko, co chciałam powiedzieć lub napisać. A prawdę mówiąc, niewielu mam takich rozmówców, którzy wiedzą, co chcę powiedzieć nie dlatego, żebym źle mówiła, ale dlatego, że problemy, które poruszam, są albo nieznane albo niezrozumiale.
Przy tych licznych i jakże ciekawych spotkaniach, dowiedziałam się, że SULITZER urodził się w 1946 roku w Paryżu i był, de facto Francuzem, a jego rodzice urodzili się na początku dwudziestego wieku w Besarabii dzisiejszej Rumunii, do której przybyli z « raju », czyli z Polski.
Osobiście Pau Loup nie brał udziału w walce o wolną Polskę. Był za mały, druga wojna światowa skończyła się przed jego narodzeniem. Ojciec, Jules był dla niego idolem i przykładem. Niestety, tylko dziesięć lat, bo zmarł przedwcześnie, ale tym bardziej, w oczach małego chłopca, urósł do rangi bohatera.
Bohatera, który do ostatnich chwil walczył o swoją polskość ryzykując życie, albowiem w czasie po wybuchu wojny, kiedy już rodzina Sulitzerów była we Francji. Jules nie zwlekając wstąpił do ruchu oporu polsko-francuskiego i od tej pory stał się clandestin (żołnierz podziemia), tu poznał, polskiego pochodzenia Żydówkę, CECILE BRAUNSTEIN (też urodzoną w Rumunii), w której zakochał się na zabój i niedługo po spotkaniu poślubił.
Przy okazji poszukiwań moich przodków często spotykałam się z nazwiskiem Braunstein na kresach polskich. Od tej chwili « polskość » zaczęła rządzić w rodzinie SULITZERÓW. Bardzo szybko zapomniano o tym czasie, kiedy SULITZEROWIE byli Rumunami z konieczności historycznej.
Cecile zapisywała w swoim notesie różne polskie dania, obyczaje, a może to były obyczaje i dania polsko-żydowskie ? Ale czy to ma jakieś znaczenie w tej powojennej sytuacji, kiedy tylu Żydów zginęło w obozach zagłady. Ci, co przetrwali, zapisywali dla późniejszych pokoleń wszystko, co znali z obyczajów własnych, często zmodyfikowanych przez nawyki kraju ojczystego, którym dla nich była Polska, skąd musieli wyjechać na południe do Besarabii.
A jej mąż, JULES, stał się jednym z 2500 szpiegów służących w polskiej sieci F2 i walczącej przeciwko Niemcom.
Notatki CECILE przyczyniły się do powstania książki:
De HENRI MINCZELES « HISTORIA POLSKICH ŻYDOW »
« HISTOIRE DES JUIFS DE POLOGNE ».
Czy to nie dowód polskości rodziny Sulitzerów?
***
Minęły dobre dwa tygodnie, jak raptem w nocy, znalazłam odpowiedź, już wiedziałam, z jakiego powodu bliskie mi było słowo SZLITZER!!!
Szlitzer to był « bank » mojego pradziada!
Czyżby chodziło o tą samą rodzinę? Rodzinę Paul Loup Sulitzera?
Czyżby nasze rodziny znały się? Czyżby… Czyżby...
Nikt mi nie odpowie (na razie) na te pytania.