Od małego dziecka słyszałam ciągle wspomnienia przede wszystkim mojej mamy o Zaleszczykach, gdzie często ze swoimi rodzicami spędzała wakacje nad Dniestrem. Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Zaleszczyki nie były już wtedy Polską. Mama dużo opowiadała o tym, jak dziadek Buzkiewicz, kapitan Polskiej Armii, uratował się przed Niemcami, bo przekroczył most na Dniestrze i znalazł się w Rumunii, tak jak rozkazał naczelny wódz. I dzięki temu mógł zaciągnąć się do armii polskiej, która została utworzona we Francji i służyć pod dowództwem generała Stanisława Maczka.
Mama o Ukrainie mówiła często i dużo, tata jakoś nigdy o niej nie wspominał. Raz kiedyś przypadkiem coś mi mówił o „Kresach”, o których do tej pory nigdy nie słyszałam. Sama sobie „dośpiewałam”, że Kresy to Ukraina, no bo kogo miałam pytać? Mówienie o polskiej Ukrainie nie wchodziło w tamtych czasach w grę.
A mąż mojej siostry stryjecznej, hrabia Skarbek, pochodził z Lwowa, gdzie jego przodkowie założyli wspaniałą fundację: Fundację Skarbków. I to właśnie Ewa stała się moją „nauczycielką” w kwestii Kresów. Ewa dużo wiedziała i mówiła o przedwojennej Ukrainie, lecz mieszka obecnie w Stanach Zjednoczonych.
O tej wówczas polskiej ziemi, jaką była Ukraina, wspominano ciągle i to prawie przy każdej okazji na spotkaniach rodzinnych.
- Wszystko straciliśmy, jak ruscy nas „wyzwolili” - mówiła z przekąsem babcia. - Zobaczcie co oni z nas zrobili! Istnych niewolników tej okupowanej przez nich Polski, gdzie sfałszowali wybory! - babcia nie przebierała w słowach.
- No bo i dlaczego? - pytała i sama sobie odpowiedziała - Ja jestem już stara i nareszcie mogę sobie pozwolić na luksus mówienia tego, co naprawdę myślę.
A mama mówiła, że chciałaby znowu pojechać do Zaleszczyk, bo tam naprawdę było sympatycznie, plaże nad Dniestrem, kąpiele i... melony i figi, jakich w Polsce nie było.
A babcia ciągnie swoje:
- A dlaczego ci parszywi bolszewicy oddzielili naszą Ukrainę od Polski? Dlaczego stała się ich republiką? A dlaczego, a jakim prawem - powtarzała prawie codziennie aż do znudzenia.
Na te jej monotematyczne pytania już nikt nie odpowiadał i chyba nawet ich nie słuchał oprócz mnie, bo mnie jako młodą dziewczynkę bardzo interesowały te jej ciągłe narzekania i wychwalania: - Wiesz tam na Ukrainie było tak pięknie zielono. I ludzie byli jacyś inni i wiesz nasze dusze zawsze nam się po pas kłaniały. O coś nowego babciu - mówię - jakie to znowu dusze? Tak naprawdę myślę sobie, że babci coś się już pomieszało na starość i zaczyna myśleć o tym, co stanie się z jej duszą jak opuści ten świat, ale z tych rozmyślań wyciąga mnie babcia mówiąc:
- To ty dziecko nawet nie masz pojęcia co to są dusze?
- No jak to, próbuję coś tam wtrącić babciu wiem. Przecież ja też mam duszę i ty ją masz.
- Oj, ja nie o takich duszach mówię.
- Ach! Tak, no to ja innych nie znam, odpowiadam.
- Ano właśnie o to mi chodzi, że ty nie znasz i nie poznasz jak człowiek świetnie się czuje, jak mu jego duszę kłaniają się po pas i starają się mówić po polsku:
- Dzień dobry panienko, wiesz ja za to: dzień dobry panienko... oddałabym.
- Hej babciu - przerywam jej zniecierpliwiona. - Na pewno nie chcesz powiedzieć, że oddałabyś swoją duszę! - mówiąc to sama śmieję się z mojego dowcipu opartego na grze słów!
- A żebyś wiedziała!!! - i ciągnie pokrzykując - Jak ja mam powyżej uszu tych zwrotów: obywatelko, towarzyszko, kolego....
- Dobrze, dobrze, ale co to ma wspólnego z duszami, co ci się po pas kłaniają? - pytam już nieźle zaintrygowana.
- Widać, że ty jesteś już z innego świata, moja mała księżniczko - już nieco ciszej mówi babcia, no bo może i ktoś usłyszy - dusze to byli nasi „mużiki”, a mużik to chłop ukraiński, co do nas należał.
- Jak to należał? - własnym uszom nie wierzę, że babcia może gadać takie rzeczy.
- Już tak dawno mamy za sobą te feudalne czasy! I chłopi zostali wyzwoleni z tych dziwnych dla mnie więzów już dawno i to nawet przez samego cara.
- A tak to dawniej było, kupowało się wieś razem z jej duszami, czyli po twojemu chłopami, co w niej mieszkali.
- Acha i ci chłopi ci się po pas kłaniali - powtarzam już tak dla upewnienia się, że dobrze zrozumiałam, co babcia chciała mi powiedzieć.
- A no właśnie i tak pięknie mówili: panienko, a nie jakaś tam towarzyszko! Ja nie jestem towarzyszką nikogo, odkąd dziadek zmarł, a na pewno już nie tych, co zniszczyli nasza wolną Polskę.
- Nawet nie wyobrażasz sobie, jak bardzo chciałabym, aby tamte czasy wróciły.
Po tych słowach babcia rozmarzyła się i zasnęła.
Siedziałam sobie troszkę zadumana, no bo jak rozumieć te wspomnienia babcine, byłam trochę skołowana, bo w szkole zupełnie co innego mi mówiono.
Zamknęłam oczy przed którymi przewijały się obrazy rzeki Dniestr i jej plaże na których wyobrażam sobie mamę z babcia opalającą się na białym ślicznym piasku wcinając melony. A co to takiego?
To była pierwsza część wspomnień babci z jej życia na Ukrainie. Ta część „szczęśliwa”, kiedy była już żonata z dziadkiem Bużkiewiczem.
Wiele lat później, jak już trochę podrosłam, babcia wróciła do swoich wspomnień i to przy okazji takiego jednego przeżycia dotyczącego mojej skromnej osoby.
Były moje imieniny, 10 czerwca, chyba 1949 roku, rok po śmierci dziadka żołnierza służącego u kapitana Maczka, który jako kapitan oddziału saperów w pociągach pancernych bronił brytyjskich wybrzeży przed niemieckimi rakietami balistycznymi V1 i V2.
Na tych moich imieninach usiadł na jabłoni w ogródku mały Moshe i grał na skrzypcach. Był naszym sąsiadem. Mieszkał w kamienicy u Minta, którą wybudował mój drugi dziadek Swirczewski, który był architektem.
Na imieniny przyniósł mi zrobione przez jego mamę lody! To były naprawdę pyszne lody!
Ale plotkarki z Saskiej Kępy zaraz zauważyły ten „przepych”, no bo kto w tamtych czasach miał do dyspozycji jajka, mleko, śmietankę i do tego wanilię. Aby zrobić lody, o lód się nie martwiło, bo w zimie staw w parku zamarzał i cięto go na kawałki do przechowania do lata.
Też zapytałam Moshe:
- Skąd masz te pyszności?
Odpowiedział mi po prostu:
- To ty nie wiesz, jak przystało na dobrego Żyda się handluje...
Wymknęło mi się małe hum... bo nic nie rozumiałam.
- Małgoś, ja zajmuję się czarnym rynkiem, jeżdżę gdzie się da po Polsce i kupuje co się da. Hum....
No i pewnego dnia Moshe nie wrócił z takiej służbowej wyprawy. Zginął, został zabity przez bandy UPA w pociągu, który jechał do Krakowa nie wiem skąd.
Bandy UPA podobno składały się z Ukraińców.
Wtenczas mówiło się o „drugim pogromie”.
Pędzę do babci i pytam:
- Babcia, co to takiego pogrom?
I tu babcia rozpłakała się potwornie, nie mogła pohamować łez i „kwiczała”:
- Oh, moje dziecko, po co chcesz to wiedzieć. Oh, moje dziecko, to potworne okrucieństwo. Oh, moje dziecko lepiej nie pytaj... etc.
Tego dnia nic się nie dowiedziałam.
Minęło wiele tygodni jak babcia wróciła to tego tematu.
- Moje dziecko. Długo zastanawiałam się jak opowiedzieć ci to, co ja przeżyłam. Widzisz, ja sama nie wiele rozumiem z tego, co mi się przydarzyło, kto był przyczyną tych okrutnych zbrodni. Jedni mówią coś tam, inni zaprzeczają i mówią coś całkiem innego i sprzecznego. Dzisiaj to już mi nie zależy na zrozumieniu faktów, ja tylko mogę powiedzieć w jaki sposób te zaznane na Ukrainie okrucieństwa zmieniły moje życie.
- Ach babciu, ja nie chciałam cię zakłopotać, ja tylko chcę zrozumieć, co to jest pogrom - wtrącam zawstydzona i smutna.
- Nie wiem czy potrafię tak na poczekaniu dać ci definicję tego przerażającego zjawiska. Mówię zjawiska, bo z normalnych ludzi robią się raptem mordercy w imię jakiś tam niewyraźnych argumentów, zabijają bez sądu zabijają bezprawnie kogo chcą! - tutaj babcia westchnęła i mówi dalej:
- Jestem naocznym świadkiem tych zbrodni, może nie wszystkich, ale na pewno jednej z nich.
- Coś takiego - wtrącam nieproszona.
- To ty widziałaś, jak zabijali? Kto zbijał kogo i dlaczego i po co i co na to państwo - mówię podniecona, to była wojna?
- Małgosia, daj spokój, nie, nie było żadnej wojny w powszechnym rozumieniu tego słowa, żadne państwo nie walczyło przeciwko sobie, to była wojna domowa, część ludności przeciwko innej części.
Po chwili przerwy babcia ciągnie:
- Aby cię nie zamęczać w skrócie: Jestem jedyną osobą z mojej rodziny, która uszła z życiem. Wszyscy moi bracia, a było ich 12, rozstali zabici. Widziałam to na własne oczy i nawet jeden z nich krzyknął w moją stronę: uciekaj, schowaj się w snopku zboża. Co zrobiłam no i zostałam szczęśliwą twoją babcią, to był pogrom na ziemiach polsko-ukraińskich.
Tym razem zatkało mnie na dobre, nie wyszło z ust moich ani jedno słowo, przytuliłam się do babci jak najmocniej mogłam i razem płakałyśmy.
Chcąc nie chcąc Ukraina była obecna i przewijała się przez całe moje życie.
Tata nie wtrącał się w te nasze zwierzenia i wspomnienia, a jak dzisiaj wiem miał do tego jak największe prawo, bo jego rodzina zadomowiła się na Ukrainie już w 1703 roku. Kupując od szlachciców Kisielów dobra należące wcześniej do rodziny Woroniczów, z którą nasza rodzina Swirczewskich powiązana była kilkakrotnie „po kądzieli”, tak Swirczewscy poślubiali panny z domu Woronicz. Możemy nawet powiedzieć śmiało, że jesteśmy krewnymi wspaniałego Woronicza Arcybiskupa Polski, jak również poety. A wiem to dopiero od niedawna. Moi przodkowie Swirczewscy i mój pradziadek Teofil urodzili się na Ukrainie; dziadek i ojciec nie, bo urodzili się w Rosji carskiej, dziadek w Tammowie, a tatuś w Piatigorsku, gdzie dziadek pracował. Ja i moje rodzeństwo jesteśmy pierwszym pokoleniem urodzonym w Polsce.
Dziadek Władysław, jako dobry patriota, zaraz po utworzeniu się Państwa Polskiego w 1918 roku chciał wrócić do Polski, ale nie mógł, bo w Rosji, w której mieszkał była rewolucja. Ta straszna rewolucja październikowa, ale jak tylko Polska podstawiła pociągi w 1923 roku do przewiezienia Polaków mieszkających po za Polską zaraz cala rodzina Swirczewskich do Polski wróciła, pozostawiając tym razem dobrowolnie majątek i doskonale zarobki dyrektora wszystkich miast uzdrowiskowych na Kaukazie. I stąd ostatnie pokolenie urodziło się już na polskiej, ojczystej ziemi.
Jak mam odpowiedzieć na pytanie, co łączy mnie z Ukrainą?
Łączy mnie od 300 lat historia całej mojej rodziny. Łączą mnie łzy mojej rodziny, jej niespełnione nadzieje i piękne wspomnienia.
W połowie dziewiętnastego wieku już po potwierdzeniu przez władze carskie, że Swirczewscy, w tym też dziadek Teofil, są polskimi szlachcicami, rodzina rozdzieliła się. Jedni zostali na kisielenskiej ziemi, aby się o nią troszczyć i są tam do dnia dzisiejszego, a Teofil mój pradziad urodził się w Żytomierzu, gdzie jego ojciec objął dość wysokie stanowisko jako urzędnik. Mam zdjęcia grobu Mari Swirczewskiej, która umarła w 2003 roku, co potwierdza, że rodzina moja wierna jest ukraińskiej ziemi.
Niechcący porównałam zdjęcie mojego dziadka, który zmarł w 1945 roku w Pruszkowie koło Warszawy ze zdjęciem Mikołaja, który zmarł w 1985 roku w rodzinnym Bezewie na Kisielszczyznie koło Żytomierza i o dziwo są do siebie podobni jak dwie krople wody…
Odkąd zrozumiałam, że część mojej osoby jest „ukraińską” drżę, martwię się; nie śpię po nocach. Śledzę co dzieje się w tych wojennych czasach na ziemi moich przodków.
I tak sobie rozmyślam, jakie życie jest dziwne: ani wojska carskie ani bolszewicy, nie mówiąc już o strasznym głodzie i pogromach, nie dali rady zniweczyć mojego rodzinnego gniazda!
Tym bardziej nie uda się to Putinowi, który zniknie, zanim ONI znikną.
Na zdjęciu: Grób rodzinny autorki artykułu. Opisywany w tekście dziadek przedstawiony jest na zdjęciu jako mężczyzna noszący wąsy.