„Romania” w wielu językach uznających rdzeń „Roma” za podstawę cywilizacji bez obiekcji ją właśnie przyznają krajowi, któremu nasz język nadał nie wiedzieć czemu brzmienie „Rumunia”, które proponuję pozostawić subiektywnie polskiemu - przyznajmy nostra culpa: zerowemu - postrzeganiu liczbowo drugiego po Rzeczpospolitej wschodniego filaru UE, pozostawiając Romanię jej bardziej obiektywnemu istnieniu i opisowi.
Dodatkowo imieniem utożsamiam swoją osobę z tym rdzeniem. Jest w centrum starego Bukaresztu plac Romana, czyli rzymska w gramatycznym rodzaju żeńskim rumuńskiego „placu” (nb. przez tamtejszych ówczesnych przyjaciół ironicznie przemianowany na plac Wyborskiego). Przypomina się anglojęzyczna autobiografia Polańskiego Roman by Roman, tytułem uszlachetniający opowieść z osobistym wsadem obserwacji i refleksji, w moim przypadku siedemdziesięciolatka Romana roman o Romanii. Imiona w rzymskim kontekście mówią jeszcze coś istotnego: w żadnej onomastyce nie ma takiego nasycenia Traian’ami, Ovidiu’szami itd., jak w rumuńskiej; sam nie zliczyłbym znajomych i przyjaciół nie tylko o tym imieniu, ale też dumie cezarów i/lub wrażliwości poetów. Oczywiście liczbowo ustępują cesarsko-bizantyjskiej parze quasi powszechnych imion Constantin / Elena (Ileana, itd. w malowniczych zdrobnieniach), co tym bardziej na co dzień wyrasta z legendarnie historycznej Dacji na pograniczu imperiów i fundamentów naszej (naszych?) cywilizacji.
W 1994 roku na jedno z ówcześnie licznych europejskich spotkań ludzi kultury i nauki przyleciałem do Poznania z tegoż Bukaresztu z kilkoma tuzami - paniami i panami, nb. z bizantyjskich (!) „herbowych” rodów, polszczyzną mówiąc, wątek sam w sobie wart osobnego tekstu - biegle anglo- i frankojęzycznymi. Wojewoda Łęcki, znajomy turysta, ba! filar turystyki, zabrał mnie do dzikiego „miasteczka” cygańskiego na obrzeżach solidnej metropolii. Podaruję szczegóły, którym niebawem poświęcę więcej pogłębionej zadumy co do ówczesnej rodzimej mody medialnej na ujemne rankingi ku dołowi stawki spychającej równanie Rom = Rumun. Uważny Czytelnik zauważy jeszcze jeden istotny rdzeń Rom, tym razem ujemnie ciążący na tzw. wizerunku Państwa (idem, jak w przypadku „się”) rumuńskiego do tego stopnia, iż oficjalnym protestem MSZ próbowano nie dopuścić do międzynarodowego funkcjonowania początkowego ROM dla oznaczenia ich Państwa i obywatelskiej tożsamości np. w paszportach. Będzie czym się dzielić, jak widać.
Bo rozpiętość między milionami cygańskimi z ponad sześćdziesięciu plemion, a tysiącami arystokracji ducha, to jedna z wielu różnorodności nieporównywalnego z żadnym innym bogactwa. Oto przykład. W krajowej Konferencji Episkopatu rumuńscy biskupi są w większości tylko dzięki siedmiogrodzkim... grekokatolikom, bo „rzymscy” są - poza mołdawskim i wołoskim - transylwańskimi Węgrami i banackim szwabskim Niemcem. Przy tych ostatnich należałoby co prędzej dodać: oni też w swoistej rywalizacji narodowo-wyznaniowej z biskupem kalwińskim (Węgrzy) lub luterańskim (Sasi). Pikanterii owej mozaice dodała bieżąca polityka, gdy przeciwko nieuczciwym akcjom biskupów dominującej Cerkwi prawosławnej na prezydenta Państwa wybrano potomka saskich luteran, samorządowego primara Hermannstadt (Sibiu, Seben), ożenionego z... grekokatoliczką. Już gorzej być nie mogło... Użyłem pewnej solidnej struktury - powiedzmy: federalnej - z charakterystyczną geografią historycznych prowincji i dominujących tam językowych mniejszości, aby wstępnie zapowiedzieć sezam i klucz do jego skarbów.
Trzymając ów klucz w polskiej garści nie można nie zadać pytania o nasze powiązania i wszelkie „Doświadczyńskie” - więc dydaktyczne - przypadki historyczne. Oczywiście poza perfidią wspomnianych idiotycznych medialnie podtrzymywanych skojarzeń lat 90-tych. Ambasada RP w Bukareszcie, w 1939 roku historycznie podmiotowa wrześniowym zamachem stanu i zarazem ówczesny skrawek wolnej Drugiej Najjaśniejszej (??) dla tysięcy uprzywilejowanych uchodźców, poznała po 89-ym wolność manifestowania w dwóch ulicznych protestach. Pierwszy w 92-im „w obronie rumuńskiej Transylwanii” rzekomo zagrożonej przez zmowę węgiersko-polską, co wyczytano i nagłaśniano na podstawie efemerycznego warszawskiego pisma „Sens”. Nomen omen bezsens owych manipulacji towarzyszył przygotowaniom do trójkąta wyszehradzkiego, z wielu powodów niepokojącego rumuński MSZ. Ostatni, po zagłodzeniu na śmierć „byle Królika”, bukowińskiego Rumuna vel Cygana w krakowskim więzieniu Montelupich, po dymisji ministra S.Z. i odwołaniu ambasadora i całej obsady ambasady w Warszawie. W obu, podobnie jak w mediach, skandowano refren: my wam tyle dobra w 39-ym, co wy nam teraz?! Więc osobnej wrześniowej refleksji pozostawmy preteksty i konteksty najbardziej dramatycznego exodusu Państwa z ambicjami... mocarstwowymi. Jako dyplomatyczny reprezentant tejże ciągłości mojego Państwa nie zaoszczędzę wówczas PT. Czytelnikom gorzkich myśli. Bowiem, podobnie jak miły Akantowi inflancki kierunek polskiej obecności w europrzestrzeni, któremu neo (mocarstwowi?) politycy nadali miano „trójmorze” („truj-może”?), południowo-wschodnie rubieże UE ciążące ku Morzy Czarnemu domagają się więcej uwagi, nawet wnikliwszej uważności. Co będzie do udowodnienia ( c.b.d.o.).
Czas zatem na wstępnie obiecane uzupełnienia, osobno „wakacyjne”, osobno językowe (się, Państwo oraz pisownia brzmień rumuńskich itd.). Pierwsze banalnie odsyła pokolenie dziadków nad wspomniane Czarne z jego Konstancami, Mamajami i Eforiami. Im też przynależy niejeden akapit. Tu i teraz w kontekście bydgoskim w mieszkanku mojej ponad 90-letniej siostry na Bartodziejach z rodowej (z Inowrocławia) biblioteczki do porannej lektury wyciągnąłem tomisko (prawie 650 stron) Dzienników (tom drugi, 1886/7) Żeromskiego, wydanych przez Czytelnika w... 1954 roku, apogeum stalinizmu a la polonaise. Dedykacja (z pieczątki) Bydgoskich Okręgowych Zakładów Zbożowych „PZZ” Oddział Powiatowy Inowrocław głosi: ob. za wkład pracy w realizowaniu socj. współzawodnictwa pracy o przedterminowe złożenie bilansu za III kwartał 1954 r. Zostawmy wybrzydzanie na..., bądź wyśmiewanie tzw. nowomowy, której poświęciłem osobne teksty. W tej dziedzinie i tak bardziej uciążliwe bywało rumuńskie doświadczanie stalinizmu, gdzie np. w latach 70/80-tych każda praca magisterska musiała wstępem nawiązywać do... wiadomo kogo i czego. Dlaczego o tym piszę?
Niewyobrażalna - dzisiaj (!) bardziej niż wtedy (?) - przepaść między „bilansem za kwartał” (abstrahując od meritum „winien/ma”) w mini przedsiębiorstwie państwowym, a książkową nagrodą - bogactwem żeromszczyzny i dziedzictwem żeremiad sprzed pół wieku odzwierciedlałaby przepaść między polskim a rumuńskim (bo to nas interesuje) doświadczeniem prawdziwych i pozornych sprzeczności półwiecza bolszewickiego i szerzej, XX wieku. Także w kontekście eufemistycznie międzynarodowym, któremu Mołdawianie i Wołosi zawdzięczają samo zaistnienie - ledwo ponad 150 lat temu - nazwy i Państwa. Czego jednym z ostatnich dowodów byłyby choćby inwestycje w odzyskanej (?) Dobrudży między deltą Dunaju a aktualną granicą z Bułgarią. A gdy już tam zagościmy najpierw wielki turecki sąsiad upomni się o swoje (?), więc także grecki o swoje (?!), itd.
Znów „się”. Jak w tym ostatnim zdaniu, odnosiłoby do tureckiego podmiotu i... albo rumuńskiego, albo domniemanego „międzynarodowego” accusativu, nibybiernika, a jednak aktora. Najpierw magicznym (?) ćwiczeniem w pigułce jednego dźwięku najpierw sie-zaprzecza (o! właśnie...) upowszechnionej praktyce językowej oralnego spłaszczania teatralnych, jakoby przesadnych artykulacji nosowych (i nie tylko; przecież Polak prawie wszystko ubezdźwięcznia!) na rzecz czegoś/kogoś godnego uwypuklenia, wybrzmienia. A dużą literą ortografia nadaje szczególny walor podmiotowego desygnatu, tu - bez wskazywania na gramatyczną osobę. Wyspiańskiego Stań się u krakowskich franciszkanów nadaje stworzeniu - czyli się - całą moc wszechwładnego Stworzyciela na jedynym takim witrażu dominującym i prześwietlającym całą przestrzeń sacrum. W moim idiolekcie każde Się ma takie aspiracje, w odróżnieniu od wszelkiego sie gramatycznie banalnej bezrefleksyjnej zwrotności.
Co TO ma wspólnego z Romanią, a raczej z Romyniją i jej językiem urzędowym i mitycznym zarazem? Pozbawiona „ogonka” wymowy nosowej innymi znakami. Fonetyka rumuńska namnożyła brzmień zapisanych jednym „a”; spośród nich ten „z daszkiem”, odpowiednik polskiego „y”, odróżnia romańską Romanię od swojskiej Romyniji właśnie. Więc dla zrozumienia karpackiej i zakarpackiej oryginalnej inności trzeba uważniej nastawić uszu. Powinna nam tu pomagać odpowiednia wykładnia form zapisu fonetycznego.
Dam inny przykład, charakterystyczny z wielu powodów. Gdy TO piszę, patrzę na lipcową stronę kalendarza szczególnego: na jego okładce TOMA ARNAUTOIU 1921 - 1959 (czyt. arnełcoju, drugie „ã” zbliżone do zamkniętego „e”, „ţ” Się wymawia „c” ) i zdjęcie zgrabnego oficera z podpisem: „w stulecie urodzin - album kalendarz” - Córka, córka z każdego powodu nadzwyczajna, o czym za chwilę. Stronę wypełnia skan pisma z 18 lipca 1959 roku Trybunału Wojskowego do więzienia Jilava (czyt. żilawa, nb. jednego z Zgromadzenia Narodowego próśb o łaskę” 16 skazanych na śmierć bojowników ugrupowania Tomasza, jednego z ostatnich spośród minimum 18 karpackich oddziałów zupełnie nieznanego zbrojnego ruchu oporu przeciw rodzimym bolszewikom („Wyklętych” wedle nieszczęsnej polskiej neotradycji (?); nb. Na wrześniowym gdyńskim festiwalu Arka, kilka lat temu prezentowano film - dokument rumuńskiej TV, jeden z ponad setki o Nich). Pisała o nim KARTA, pisałem o tym w Rzeczpospolitej dodatku historycznym, ale na pewno powrócę na łamach Akantu. Urodzona w karpackiej grocie Joanna Raluka (w spolszczeniu) po zaaresztowaniu matki i ojca trafiła do sierocińca, potem do adopcji, by poznać swoją prawdziwą tożsamość w latach 90-tych i odtąd przez dwie dekady odtwarzała i dokumentowała losy jednego z bohaterów zbrojnej rumuńskiej niezgody na lata 50-te, m.in. na „socj. współzawodnictwo pracy o przedterminowe złożenie kwartalnego bilansu”.
Jak już podkreślałem, będzie co czytać.