Tamtego dnia definitywnie, również dzięki Rumunom, współautorzy zamachu Stanu z ambasady RP w Bukareszcie uratowali konstytucyjną ciągłość Państwa, którego internowana prezydencka głowa, Ignacy Mościcki, zdołał - powiedzmy - pełnoprawnie przekazać funkcję następcy na terytorium Francji.
Zdanie to powinno „w ramce” towarzyszyć każdemu tekstowi, zwłaszcza podręcznikowemu o tamtym Wrześniu na równi z datami 1, 3 i 17, przy okazji akcentując przy tej ostatniej nie „ich napad”, ale naszą ucieczkę = naszego Państwa opuszczenie jego obywateli i terytorium przekroczeniem - przez prawie wszystko, co Państwo stanowiło - ówczesnej galicyjskiej granicy między Pokuciem Hucułów a Bukowiną wielu nacji. Wielokrotne użycie Państwa z (koniecznie!) dużej litery kieruje uwagę na jego pierwotny dramat od 18 do 30 września, gdy nominalna Rzeczpospolita udawała istnienie na terytorium Królestwa Rumunii. Udawała?? Ambasada przy alei Alexandru była nadal skrawkiem wolnej Rzplitej, więc jej nadal pełnomocny (!) reprezentant Roger hr. Raczyński i współpracownicy mogli swobodnie - jak wyżej podkreślono, również dzięki Rumunom - współorganizować z Francją zamach Stanu na rzecz tamże gen. Sikorskiego i, skrótowo mówiąc, antysanacyjnego uchodźstwa politycznego.
Przed tym samym okazałym budynkiem ambasady (nieruchomości RP, nb. sąsiadującej przez ogrodzenie z rumuńskim MSZ) dwie manifestacje po 1990 roku skandowały refren my Wam w 39-ym, a co Wy nam teraz!? Później dopiszę dwa zdanka o powodzie manifestacji, teraz istotne byłoby świadectwo powszechnego przekonania o „wojennym” nadzwyczajnym geście (w jakimś stopniu za tzw. polskie złoto, gros załadowane na statek w Konstancy, a częściowo do skarbca banku w Bukareszcie) gościnności rumuńskich rodzin - i władz! - przyjmujących hasłowe sto tysięcy „polskich Panów”. Czy potwierdziliby to domniemani beneficjenci? Premier Kwiatkowski? Dyrygent Rowicki? Giedroyc, Tuwim, Miłosz...? Niejeden absolwent liceum w Krajowej i politechniki w Timiszoarze? Setki podoficerów z obozu w Tyrgu Żyju, z których pogrzebano ledwo kilkunastu, po tyfusie? W 1994 roku uczczenie dopiero 55-tej rocznicy tamtego uchodźstwa na niewyobrażalną skalę, najpierw w najbardziej znaczących miejscach w Rumunii, potem w warszawskiej siedzibie Pamięci nieocenionej KARTY świadczyłoby o emocjonalnej więzi zachowanej mimo półwiecza krypto bolszewickiego zarazem milczenia i zakłamania. Indagowany o patronat rumuński marszałek Senatu (Gherman, nomen omen) skrzywił się jedynie na słowo lager = obóz przejęty w j. rumuńskim w jego oczywistej konotacji.
Wśród pogrzebanych, na bukaresztańskim Belu - Józef Beck, ledwo 50-latek, „Pan polski”, mimo woli współwinny „wielkiej emigracji 1939”. Zbyt często stając nad jego pustym grobem (w 91-ym amb. Zygmunt Komorowski przewiózł prochy do Warszawy) przyjmowałem dla samego siebie kolejny wariant alternatywnej historii przez kolejnego wieszcza opatrzonej apostrofą „o roku ów!”. Między frenezją lokalnych oklasków 5 maja za „honor...”, a rozległością międzynarodowego wstydu po 17 września za... dyshonor tylko w jednostkach górnolotna polskość skonfrontowana np. z przyziemną rumuńskością odbyła wystarczająco głębokie rekolekcje nawrócenia. Np. w ręce z Sienkiewiczem, noblistą w Rumunii, najbardziej tłumaczonym i czytanym, w tym trylogią z „Panem Wołodyjowskim” na czele, esencja polskości do lat 78/80, tj. papiestwa Karola Wojtyły oraz planetarnego fenomenu Lecha Wałęsy i „Solidarności”.
Pogrzebano też prawdziwą (acz nie jedyną) ofiarę polskiego dramatu - premiera Armanda Calinescu, czołowego polityka lat 30-tych, we wrześniu zamordowanego przez bojówkę Horii Sima, bezwzględnie ambitnego lidera prohitlerowskiego ruchu „faszystowskiego”. Dostał nawet uliczkę w polskiej stolicy, za ambasadą Rumunii. Tamto morderstwo polityczne nie wprost kwestionowało miękkie przyczynianie się - przez Państwo wojennie neutralne - do ułatwiania ciągłości sojuszniczego Państwa zamiast jej bądź jego radykalnego unicestwienia - jak przez 123 lata i wiek XIX t. zw. zaborów - przez dwóch tych samych sąsiadów, bez wypowiedzenia wojny zajmujących sto procent bezpańskiego (?) terytorium Rzplitej. Odtworzeniem (wrześniowej?) racji Stanu (z dużej litery!) osobno Państwa polskiego, osobno Królestwa Rumunii wypadnie się - choćby skrótowo - zająć pod koniec (bądź co bądź) eseju, tutaj nawiązując do powodu wyżej wspomnianej pierwszej manifestacji, medialnie spowodowanej rzekomym odbieraniem - przez Polskę!? - Transylwanii na rzecz Węgrów, co jakoby głosiło efemeryczne warszawskie pismo „Sens”, czego bezsens byłby uwikłany w porozumienie wyszehradzkie, do którego bez szans aspirowało nie tak rumuńskie MSZ, jak jego nadto ambitny - i młody - minister; Siedmiogród, wojenno-wersalska zdobycz Rumunii, częściowo odebrana dla Horthy’ego przez Hitlera, po wojnie przywrócona, byłby filarem rzeczonej racji Stanu. Natomiast w akapicie niezawinionych ofiar należałoby teraz nawiązać do powodu drugiej manifestacji: zgonu niejakiego Crulic’a ergo Krulika, zagłodzonego na śmierć w krakowskim więzieniu Montelupich domniemanego sprawcy nieistotnej kradzieży, dymisji bukaresztańskiego ministra S. Z. i odwołania dyplomatów warszawskich z ambasadorem Byrtaszem na czele, dodajmy - nadzwyczaj zasłużonym na każdym polu współdziałania rumuńsko-polskiego. Aż się narzuca refleksja o byłym (?) honorze w kraju, w którym (rechocząc?) kibicowano umieraniu obywatela Unii Europejskiej, potem doszło być może do dymisji... szeregowego pracownika więziennictwa.
Dzisiejszym turystom należałoby podpowiedzieć - poza grobami - dwa adresy celu podróży, o których prawdopodobnie nie mówią standardowe przewodniki: karpacko urokliwy Bicaz i Craiova, prawie naddunajska. Tamże w 1994 roku ze śp. Andrzejem Przewoźnikiem, niedocenianym strażnikiem Pamięci, powiesiliśmy dwie tablice dla uczczenia itinerarium prezydenta Mościckiego, uosobienia Rzplitej. Dzisiejsza siedziba gminy Bicaz w sercu Karpat przyjmowała Prezydenta w myśliwskim pałacyku króla Karola i tam właśnie we Wrześniu jeździł - trzysta km.! - amb. Raczyński lub radca Poniński - dla wymuszenia dymisji i nominacji następcy. Po tym akcie byłego Prezydenta przewieziono do Krajowej, do królewskiego pałacu „Mihail”, skąd właśnie zabrano marszałka Rydza Śmigłego do Dragoslavele, letniej rezydencji prawosławnego patriarchy Bukaresztu w południowych Karpatach, a skąd uciekł do Warszawy. Dzisiejsze bogate w zbiory Muzeum Sztuki z odpowiednim szacunkiem zachowuje pamięć o prezydenckim apartamencie na piętrze a swoistym zamknięciem - i rewanżem? - historii sprzed lat 55-ciu było tamże wielkie przyjęcie dla rumuńskiej Polonii (w tym tej po 39-tym) z udziałem marszałka Stelmachowskiego na czele Wspólnoty Polskiej. Oczywiście poza nimi jest jeszcze wiele miejsc uzdrowiskowo urokliwie karpackich (i, niestety, miejsc internowania, choćby Slanic Moldova dla rządu, Baile Herculane dla generalicji), nie mówiąc o wielu adresach min. Becka, przenoszonego i pilnowanego na granicy nękania.
Obiecaną refleksję o osobnej, nie tylko „wrześniowej” racji Stanu raz jeszcze przyjdzie zacząć od płk. Becka, przez ponad dekadę (zbyt młodego, moim zdaniem) partnera europejskich i nie tylko europejskich wygów dyplomacji, także rumuńskiej. Jakże go na początku lat 90-tych przypominał min. Nastase (!?), zwłaszcza wobec naszego super Skubiego, niekwestionowanego m. in. przez wprawnych rumuńskich absolwentów osławionego moskiewskiego MGiMO, europejsko uznanego filara nowej polityki dyplomatycznej, pierwszego świeckiego grobu w podziemiu wilanowskiej świątyni Opatrzności i jednego z kilku mężów Stanu, jakich uznałby interrex i zarazem współpatron kopuły tejże Opatrzności, już błogosławiony kardynał prymas. Żenujące zabiegi i podchody ambitnego Rumuna zbyt dotkliwie uzmysławiały pozoranckie role dyplomacji min. Becka, m. in. wobec Titulescu (było nie było - na czele Ligi Narodów) i Gafencu. Odejściu ministra („awansowi” na ichniego marszałka Sejmu) towarzyszył prasowy wywiad, którego tytuł na tyle bulwersował dyplomatów, iż pytali o co/ o kogo chodzi: W Polsce ktoś nas nie lubi... jeszcze Ostatnie zaakcentowane ynke przemieniały frustracje polityka w niebawem realne dziedziny współpracy. Inną osobową referencją byłby marszałek Antonescu. Poza tym, że alter ego naszego Piłsudskiego (nb. najbardziej z Polaków życzliwego dla Rumunii, gdzie, poza swoją Litwą, naprawdę lubił jeździć) jeden z niewielu ówczesnych uprzywilejowanych partnerów Hitlera, który pozytywnie i skutecznie uzyskiwał co chciał - coś za coś - dla swojego Państwa aż do śmierci i tegoż Państwa najpierw moskiewskiego, potem własnego wariantu komunistycznego z nieszczęsnym królem Michałem udekorowanym - przed wymuszoną abdykacją - orderem Lenina, bodaj jako jedyna koronowana głowa. Biurko, na którym podpisywał abdykację stoi do dzisiaj w jednym z pałaców królewskich. Tak też można opowiadać tamtą „wojnę”.
Gdy Polak mówi wojna, to chodzi o 39-45, mniej więcej. Dla Rumuna data owa, to „wojna” cudzysłowem opatrzona, bo gdyby nie setki, potem może i tysiące Polaków pod oknami, nie wiedzieliby, że gdzieś tam... Jak my dzisiaj, mimo potęgi obrazka 24/24 i 7/7, gdzieś tam, w Sudanie, Birmie, Gazie, itd. Bo ich i nie tylko ich wojna, to było 14 -18, chlubne wojskowe i dyplomatyczne potwierdzenie Państwa wymyślonego pół wieku wcześniej. Wedle projektu wolnomularzy? Liberałowie Się dogadają. Jakie to ma znaczenie... Królestwo Bismarcka dla Hohenzollerna pozbawionego rodowego Sigmaringen? Cóż z tego... Prawosławie warte mszy, pardon, liturgii. I tak też wolno snuć osnowę.
Prawie 90-letni lekarz obozowy chroniący internowanych podoficerów przed tyfusem dumnie skanduje jedyne zapamiętane echo tamtej polszczyzny sprzed pół wieku: jaki stolec?! Samo życie. Po Polakach, których resztki nie uciekinierów przekazano do oflagów, zamknięto tam komunistów, w tym młodego Czauszesku. Może inny, ale też tyfus. A pół wieku później delegacja górniczej „S” robiła w złej sławy zagłębiu Żyju europejskie szkolenia związkowców węgla brunatnego, tych politycznie nie skorumpowanych. Też ciągłość, oby nastąpiła: c.d.n.