Archiwum

Janusz Gryz - Na przystanku

0 Dislike0
Gwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywnaGwiazdka nieaktywna
 

Pochylony nad rogami kierownicy, sapiąc i wzdychając Roszewski wpierał nogi
w czarne mięso asfaltu. Poły drelichowej bluzy kołysały się nieruchomo. Za lasem plącząc słowa pośpiesznie przemawiał pociąg. Samotność przystanku zaczęła mi doskwierać. Na widok Roszewskiego złożyłem ręce.
- Szanowny panie Leszku! – mój głos był pochlebnie miękki przez co nakłaniał do rozmowy.
- Dobry, dobry – westchnął rowerzysta opadając na ławkę.
    Krwawe smugi zmierzchu zagęszczały się nad fioletowym polem. Różowe światło umierało wydając ostatnie tchnienie. W sękatych palcach zabłysła niedzisiejsza lufka.
Z siwego oparu patrzyła na mnie twarz o niewykwintnych jakby wyciosanych nożem rysach. Chłopskie pokolenia wyciosały ją. Ciosał ją pańszczyźniany pot, głód przednówka i znój niewesołego życia. Rosowski był stary. Często powtarzał się i mylił. Nie zwracałem na to uwagi. Opowiadał o swej pracy w straży pożarnej, o akcjach i samochodach, których marki znałem tylko ze słyszenia. Słowa powszednie budowały przede mną obrazy brukowanych kocimi łbami dróg, chłopskich furmanek, całych wypraw do najbliższego miasta. Potem z ekipą wiertaczy wędrował po Polsce. Spał w barakach. Dużo pił. Pieniądze przez znajomych przesyłał żonie. Dzieci rosły bez niego. Syn i córka miały go za gościa. Żona umarła. Dzieci poszły na swoje i Roszewski został sam.
    Mieszkał na wsi. Wąska piaszczysta droga zbiegała ze wzniesienia w brzezinę w kuliste gniazda żarnowca. Solidne poniemieckie budynki stały nad jarem wśród potężnych dębowych pni. Zdumiewający porządek w obejściu. W ciemnym warsztacie sprawne przedwojenne maszyny: strugarka, piła i tokarnia. Na pordzewiałych belkach leżał spękany strop. W małych oknach połyskiwały szybki. Odwiedziłem go kiedyś. Siedzieliśmy w kuchni przy stole nakrytym ceratą. Jadł wtedy chleb z białym salcesonem. Bezzębe jego usta zapadały się. Nad fajansowym kubkiem z herbatą unosiła się para. Chorował na nogi. Tydzień temu powrócił. W tym czasie córka z zięciem odmalowali mieszkanie. Pachniało jeszcze  farbą. Lśniło wyszorowane do czysta linoleum. Skarżył się na wysokie ceny leków i na sąsiadów z wioski, którzy wiedząc, że pojechał ciągnikiem do sklepu podkradali mu narzędzia. Przytakiwałem przebierając zebrane grzyby. Z niskiej ściany przypatrywała mi się manierystyczna twarz Matki Boskiej.
    Na pomarańczowej szczebelkowej ławce ustawiliśmy zdjęte z gałązek plastikowe kubki. Wódka była ciepła i rozmowa nabrała rozpędu. Szafirowe chabry, liliowe kąkole
i żółty świerzop kwitną wśród żyta. Wyrasta z nich słup telefoniczny. W związanych drutem porcelanowych izolatorach odbija się zabłąkany świerzop. Zarosła trawą ścieżka wiła się
w zbożu, to ginąc to pojawiając się na ukwieconych pagórkach. Zapomniana ścieżka, po której kicały zające.
    Zza węgła wzniesienia wąską brzozową drogą posuwa się lekko widoczna kobieca postać. To matka Zdzicha Wolskiego przegięta na rowerze idzie do sąsiadki. Jej trzęsąca się głowa w kraciastej chustce ugrzęzła w głuchocie. Zatraciła się w świecie niemym do granic ciszy. I ta głuchota ogranicza jej widzenie. Nie dostrzega nas. Nie widzi. Nie patrzy na boki. Patrzy przed siebie w przyszłość. Zapewne w tym wieku patrzy się już tylko w przeszłość – jak koło, które się zamyka. Przelatują mi przez głowę te myśli przynależne do innego porządku, nie do tego przystankowego. Odpycham je od siebie. Zapominam o nich natychmiast. Podnoszę kubek zagryzając źdźbło trawy.
    Pajęczyna powiewa nad przypiętymi do drewnianej sztangi kartkami. Maszynowy druk zaprasza na zabawę taneczną w świetlicy wiejskiej. Kusi obficie zaopatrzonym bufetem. Rozdaje potrzebującym w godzinach urzędowania żółty ser, mąkę, kaszę, makaron i mleko. Wrośnięty w siebie jak byt w niebyt doznaje przypadkowości tego miejsca i czasu. Przypadkowość Roszewskiego. Mojego towarzysza.
    Zamglony księżyc w jarmułce przeczesał wodorosty nieba. Poruszone wiatrem osinowe pręty zaszorowały o przystanek. Myszołów przepłynął cicho nad zdziczałym sadem, nad zrujnowaną poniemiecką chałupą, która połyskuje biało wśród gałęzi ściana dalekiego klasztoru.
    Roszewski wzdycha. Przysypia. Czkawka wstrząsa jego krępym ciałem. Zaczyna opowiadać pełną powtórzeń i nielogiczności niekończącą się historię, w której nieżyjący magazynier geesu o nazwisku Wołosiuk obiecywał załatwić mu materiały budowlane na remont domu. Obiecywał, ale nie załatwił. Sprawa się przeciągała. Szły dni deszczowe. Woda chlupotała w sieni. Włochate łapy grzyba zza mebli obrastały okienne ramy. A to, a tamto. Ciągle nieprzewidziane okoliczności. Magazynier wykręcał się bokiem. Nie było rady. Należało przemówić do ręki. Sprzedał krowę. Pili potem trzy dni śpiąc na workach pomiędzy regałami załadowanymi reglamentowanym towarem.
    Ciemność osuwała się na nas coraz bardziej. Za Grabową płonęły dalekie wsie. Woń ziół jest czysta i mocna jak spirytus. Nasze myśli skradały się wokół wysychającej butelki jak lis na przyczajonych łapach i wybawił je dopiero odległy, rytmiczny i kroczny jego zaśpiew. Przez mroczne lochy lasu przebijał się wysłużonym starem Zdzichu Wolski. Wreszcie żółte  reflektory ominęły pola. Pobiegły w przód po przerastanym trawą asfalcie i jaskrawe ich snopy wyłuskały przystanek. Trzęsąc się jak w febrze samochód załomotał czerwonymi blachami, zatrzeszczał skrzynią ładowną i wybrukowane na szrocie opony sunąc zatrzymały się. Owiała nas tłusta chmura przepalanego oleju i ropnych spalin, dychawiczny silnik stęknął i ucichł. – błogosławieństwo szoferskie wiejskiej ferajnie! – ryknął Zdzichu wytaczając się z szoferki. Z udekorowanymi dziewczęcymi pośladkami reklamówki wyjął płaty śledziowe
w oleju, pomidory, ogórki, butelkę wódki i paczkę ekstra mocnych. Jego grzmiący zaraźliwy uśmiech obijał się o porysowane ściany. Przecinał ciemność kawalkadą chrypliwych słów pełnych ordynarnego humoru i zawadiackiej wesołości.
    Zdzicha przepełniał głód szczęśliwej rodziny w tym domu i wieczorów na własnym podwórku. Wszystkie swoje myśli i siły skoncentrował na tym celu. Za polem marchwi, obok którego biegł szutrowy trakt na opadającym stoku piętrzył się rozgardiasz budowy. Stały ściany z pustaków. Wznosiła się na nich uwieńczona wiechą kratownica krokwi. Do swoich planów Zdzichu potrzebował kobiety i jego wzrok padł na żonę kolegi po fachu. Była to wysoka blondynka o szeroko rozstawionych popielatych oczach. O piersiach mamki i o biodrach budzących grzeszne myśli. Wyjął zza pazuchy owinięty w papier pakunek. Kupon śliskiego materiału przelał się nam przez palce. Zdzichu zmierzał drogą drobnych upominków i wszystko wskazywało na to, że jest to droga we właściwym kierunku.
    Gdzieś blisko rozlegał się porozumiewawczy gwizd i z mroku wyłoniła się przygnębiająca postać Naczelnika Państwa jak nazywano Laskę. Wąskie ramiona zwierały się nad zapadniętą klatką piersiową. Wyrznięty w twardym drewnie orzeszek jego głowy kołysał się na kurczęcej szyi i poplamiona, strzępiąca się na ramionach marynarka okrywała to wychudłe ciało pełne żarliwej wiary i niestrudzonej pasji dowodzenia. Ten żołnierz Armii Krajowej, jeniec stalagu, prześladowany i więziony przez komunistów znalazł sobie na starość boga w osobie Józefa Piłsudskiego. W jego oddalonym o trzysta metrów schowanym w łąkach w pełnej brzezinie czworaku, w kuchni nad stołem wisiał w asyście rolniczego kalendarza i dożynkowego plakatu z wyobrażeniem dorodnej roześmianej żniwiarki podpisany ludowym dystychem:
    Plon niesiony plon w nasz rodzinny dom,
    Żeby lepiej plonowało, ze sto korcy z kopy dało.
portret Marszałka w czeczotowej marynarce. Poniżej na parapecie na białej szydełkowej serwetce tkwiło brązowe popiersie Komendanta.
    Był to człowiek z innej epoki, który patriotyzm stawiał na pierwszym miejscu. Jego namiętne pełne patosu filipiki budziły bezgraniczne zdumienie słuchaczy. Kozia jego bródka podrygiwała badając niebo, kiedy uniósłszy ręce w geście skargi pomstował na prywatę współczesnych polityków i na ich zdradziecką obojętność wobec spraw ojczyzny.
- Wstyd panowie – krzyczał przed sklepem. – Gnuśniejecie. Heroiczne czyny waszych przodków są dla was tylko pustym dźwiękiem i nic nie znaczącą nudną opowieścią traktowaną z przymrużeniem oka trzęsących się kościanych dziadków. Wstyd panowie! – krztusił się – Zaprzepaszczacie dzieło pokoleń. Swą sytą i pozbawioną ideałów egzystencją wymierzacie im bolesny policzek! –
    Słuchacze odwracali się plecami i odchodzili mrucząc coś o starczym zdziecinnieniu.
    Na nieszczęście wspominałem mu kiedyś o moich przodkach walczących podczas wojny polsko-bolszewickiej. Słuchał z napiętą uwagą. Śledził moje wargi jak kot przebiegającą mysz. Zadygotał nawet na wieść o dziadku Stanisławie, chłopie ze wsi Ruda pod Mińskiem Mazowieckim, dowódcy szwadronu w 1. Pułku Szwoleżerów, który miał honor raz jeden rozmawiać z Piłsudskim. Potem lekkomyślnie napomknąłem o sławnym zagonie na Korostień i też zostałem za to ukarany. Kleszcze jego długich palców wpiły się
w moje ramię. Patrzył mi w oczy z przenikliwą drapieżnością szaleńca i wyłuszczył
w piętrzących i napierających na siebie słowach cel misji, jaką dla mnie przeznaczył. Oto miałem zostać jego duchowym sukcesorem. Heroldem macierzystej historiozofii. Co ja się
z nim namęczyłem. W końcu zacząłem go unikać.  Nużyły mnie te nabożne wzdychania i ta niekończąca się litania pełnych poświęcenia czynów. Unikałem Laski. Mój świat wyglądał inaczej. Nie starczało w nim miejsca na fanatyzm, choćby pełen szlachetnych idei. Byłem dzieckiem swojego czasu, któremu hedonizm mieszał się z próżnością. W wódce topiłem metafizyczne lęki i jedynie ciało kobiety mogło wzbudzić falę uniesienia.
    Laska postawił na ławce swoją pozszywaną szpagatem polśniewającą teczkę, której zwodnicza siła zdolna była unieść człowieka w pozaziemskie obszary. Wygłosił on krótki wykład o pobycie Piłsudskiego w 1925 roku w Druskiennikach. Roszewski przegapił tę mowę, gdyż spał przytulony do ściany śniąc o zdrowych nogach. Tylko ja i Zdzichu
w milczeniu zwiesiliśmy głowy, by niezwłocznie po jej zakończeniu wypić pod upowszechnienie oświaty i nawodnienie Uzbekistanu.
    Złote niczym oczy przewrotnych Chinek gwiazdy mrugały do nas porozumiewawczo, a my nie przeczuwaliśmy nadchodzącej śmierci, która stała opodal w ciemności przysłuchując się naszym krzykom. Wszechświat wyścielony był drżącym światłem. Za lasem pociąg turkotał niefrasobliwie jak dziecięca zabawka. Noc dawała upust naszym pragnieniom. Śmierć czekała cierpliwie i tylko rachowała w pamięci. Za osiem miesięcy miał umrzeć Zdzichu, za rok Roszewski a za półtora Laska. I tylko ja miałem przeżyć. Gardłowaliśmy
i słuchaliśmy milknąc nagle jak wiatr skacze wśród gałęzi z dala od ludzkich siedzib na przystanku muśniętym pędzlem księżycowej poświaty.

Wydawca: Towarzystwo Inicjatyw Kulturalnych - akant.org
We use cookies

Na naszej stronie internetowej używamy plików cookie. Niektóre z nich są niezbędne dla funkcjonowania strony, inne pomagają nam w ulepszaniu tej strony i doświadczeń użytkownika (Tracking Cookies). Możesz sam zdecydować, czy chcesz zezwolić na pliki cookie. Należy pamiętać, że w przypadku odrzucenia, nie wszystkie funkcje strony mogą być dostępne.