14 lutego przypada 70. Rocznica Armii Krajowej. Oczywiście będziemy ją obchodzić przez cały rok, ale warto współczesnemu czytelnikowi przybliżyć choćby kilka z kart jej bogatej historii. Przypomnijmy: AK powołana została rozkazem Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych gen. Władysław Sikorskiego 14 lutego 1942 roku. Powstała z przemianowania Związku Walki Zbrojnej, którego korzenie sięgają początków II wojny światowej i opierają się na strukturach Służby Zwycięstwu Polski (27.IX.1939).
To zakonspirowana struktura zbrojna polskiego podziemia działająca pod okupacją niemiecką i sowiecką w granicach sprzed 1 września 1939 r., a także poza nimi. To najsilniejsza i najlepiej zorganizowana armia podziemna spośród działających w czasach II wojny światowej w całej Europie.
Rozwiązana została 19 stycznia 1945 r., ale w oparciu o jej wcześniejsze struktury powstało powojenne podziemie zbrojne przeciwstawiające się nowemu komunistycznemu ładowi społecznemu narzuconemu przez Sowietów. Zarówno za czasy wojny, w tym sojusz z Zachodem na rzecz utrzymania kapitalistycznych stosunków społecznych, jak i za walkę o utrzymanie Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej oraz późniejsze przeciwstawienie się komunistycznemu ładowi społecznemu żołnierze AK ponieśli najwyższe ofiary. Ich przywódców wyłapano i skazano na śmierć, a żołnierzy, którzy zachowali życie zesłano do łagrów sowieckich.
W grupie jednej z największych formacji AK-owskich, działających na Kresach Wschodnich, znalazł się legendarna V Brygada AK, równie legendarnego dowódcy "Łupaszki".
Kto ty jesteś? Polak mały.
W połowie lutego 1944 roku, przemieszczając się w kierunku Podgrodzia, licząca około 500 osób V Brygada AK maszerowała obok wsi Ryteń. Szwadron porucznika Rymszy „Maksa" zamykał kolumnę.
Każda kresowa wieś na początku i końcu swych zabudowań miała ustawione krzyże, wokół których znajdowały się malutkie, ogrodzone drewnianym płotkiem ogródki kwiatowe, pielęgnowane skrzętnie przez gospodynie należące do parafialnego kółka różańcowego.
Podjeżdżając konno do stojącego przy drodze krzyża, „Maks" spotkał przy nim „Łupaszkę". Komendant miał przy sobie trzech trzynasto, czternastoletnich chłopców, którzy stojąc w zwartej grupce, wpatrywali się w maszerującą kolumnę wojsk. Partyzanci prezentowali się okazale, byli dość dobrze ubrani i uzbrojeni. Zresztą, już sam widok wojska, robił na chłopcach niemałe wrażenie. Komendant wyraźnie oczekiwał na niego.
– „Maks", przekaż dowodzenie „Akacji". Niech poprowadzi szwadron do miejsca zakwaterowania we wsi Koreniaty – rozkazał, jednocześnie wyjaśniając: - Ty zostaniesz w Ryteniu, zarządziłem w swojej kwaterze odprawę dowódców.
Po przekazaniu dyspozycji swojemu zastępcy, Rymsza zabrał ze sobą luzaka „Bojara" i konno podjechali do kwatery komendanta, gdzie oczekiwali już: „Rakoczy", „Kitek", „Mścisław" i dwaj przyboczni komendanta: „Oran" i „Orszak". Chwilę później przyszedł „Łupaszka". Komendant miał przy sobie tych samych trzech urwisów, z którymi wcześniej stał koło krzyża. Chłopcy powiedzieli „Dzień dobry" i kierowani dłońmi „Łupaszki" przemaszerowali przez cały pokój do kuchni, gdzie oddani zostali pod opiekę gospodarzy. Z ich wyglądu, a przede wszystkim ubioru, można było zorientować się, że pochodzą z miasta.
Gdy drzwi do kuchni zamknęły się, komendant z niewesołą miną przemówił.
– Panowie, nie mam tym razem dla was żadnych rozkazów. Zebrałem was w innej sprawie. Pomóżcie mi wybrnąć z trudnej sytuacji. – Głos jego drżał, a w oczach zakręciły się łzy, jakby stało się coś tragicznego. Wszyscy byli zaskoczeni, gdyż znając go, nigdy przedtem nie spotkali się z sytuacją, w której ich komendant czułby się bezradny.
– Chcę, żebyście pomogli mi w sytuacji, której sam rozwiązać nie potrafię. Widzieliście tych malców, których ze sobą przyprowadziłem? Otóż wyobraźcie sobie, że musicie po jednym z tych chłopców wziąć do siebie, do oddziału. – Dowódcy spojrzeli po sobie ze zdziwieniem.
– Tak – potwierdził komendant. – W charakterze partyzanta. A dlaczego, to wam zaraz powiem.
Byłem w Ryteniu, gdy podeszło do mnie tych trzech łobuzów. – Jak nam się zdaje, to pan jest tutaj najstarszy z partyzantów – zwrócili się do mnie. Zaśmiałem się i pytam: A jeśli tak, to co byście ode mnie chcieli?
– My chcemy, żeby pan przyjął nas do partyzantki – wyrecytowali zgodnie. Popatrzyłem na nich zdziwiony i... pochwaliłem ich odwagę. Bardzo ładnie – mówię. – Rośniecie na prawdziwych patriotów. Ale do partyzantki przyjąć was nie mogę. Czy widzieliście kiedyś wśród partyzantów chłopców, którzy powinni jeszcze chodzić do szkoły? Radzę, żebyście najpierw zgłosili się do harcerstwa.
– W harcerstwie już byliśmy – oświadczyli poruszeni. Zaskoczony tą postawą próbowałem jak ojciec przekonać ich, by wrócili do szkoły.
– Musicie wrócić do rodzinnych domów. Jak przyjdzie czas, to kto wie, może weźmiemy was do swoich szeregów. Skąd pochodzicie, gdzie mieszkają wasze rodziny? – zapytałem. Chłopcy posmutnieli. Okazało się, że cała trójka pochodzi z rodzin wojskowych. Ich ojcowie zamordowani zostali w Katyniu, a matki pracują w szpitalu u Niemców, jako pracownice fizyczne: sprzątaczki, praczki... Wszyscy trzej przywędrowali z Wilna.
– Czy to był wasz pomysł, żeby starać się do partyzantki, czy ktoś tak wam poradził? – próbowałem dociec. Powiedzieli mi, że zaczęli myśleć o tym wówczas, gdy dowiedzieli się o śmierci swoich ojców. Rozmawiając z rówieśnikami, zasłyszeli informacje, że gdzieś w terenie tworzą się polskie oddziały partyzanckie. W niedługim czasie skontaktowali się z partyzantami. Wyobraźcie sobie, ktoś wtedy powiedział im – zapewne na odczepnego – że do partyzantki bez broni nie przyjmują. I wiecie, co oni zrobili? Zdobyli broń. Upatrzyli sobie na uboczu miasta mały zakład fryzjerski, gdzie chodzili się golić Niemcy, przyczaili się wieczorem i wówczas, gdy dwóch Niemców siedziało na fotelach przed lustrami, a ich broń przytroczona do pasów wisiała na wieszakach, wpadli do zakładu, chwycili za pasy z bronią i czmychnęli w ciemności, każdy w innym kierunku. Kiedy wybiegli za nimi fryzjerzy z brzytwami i namydleni Niemcy, po chłopakach nie było już śladu.
Opowieść ta wzbudziła na chwilę wesołość podkomendnych „Łupaszki". Komendant, zachowując jednak powagę, mówił dalej. Kiedy zebrali się w umówionym miejscu, radość ich nie miała końca. Zdobyli broń. Dwa nowe „Parabellum" z pasami. Teraz nie pozostało im nic innego, jak dowiedzieć się, gdzie przebywają partyzanci i spróbować szczęścia raz jeszcze.
Po przeprowadzeniu wywiadu, ustalili kierunek marszu, gdzie spodziewali się spotkać partyzantów i... opuścili rodziny... a wraz z nimi – „Łupaszka" wzruszył się – kochane Wilno... by złożyć swe dziecięce jeszcze życie na ołtarzu wolności Ojczyzny. By pomścić śmierć swoich ojców. Powrotu do Wilna nie brali pod uwagę, tłumacząc mi, że jeśli wpadną w ręce Niemców, to oni rozstrzelają ich matki, a do tego przecież dopuścić nie mogą.
Ostatecznie zadałem im pytanie: - I cóż wy zrobicie, jak ja was do partyzantki nie przyjmę? Jeden z nich – najśmielszy – odpowiedział: Jak pan mnie do partyzantki nie przyjmie, to ja nie mam innego wyjścia, powieszę się na najbliższym drzewie, a pan będzie miał na sumieniu moje życie.
I w tym momencie, przed takim argumentem – podkreślił „Łupaszka" – skapitulowałem. Wziąłem chłopaka na ręce i tuląc do siebie mówiłem: Ty mój Polaku, mój patrioto... – Nie mogłem powstrzymać się od łez. – Co ci do głowy strzeliło? Wy przestańcie tak myśleć. Przed wami całe życie. Wezmę, przyjmę całą trójkę, tylko... musicie pozbyć się tak tragicznych myśli. Chłopcy płakali ze szczęścia, a ja z nimi. Wyobraźcie sobie, co ja przeżywałem, patrząc na te polskie dzieci, przyszłość polskiego narodu, na te pacholęta patrzące mi natarczywie w oczy błagalnymi niebieskimi oczkami, wychowane w patriotycznym duchu na zasadach katechizmu dziecka polskiego: „Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały..."
Zrozumcie mnie, nie miałem sumienia im odmówić. Musicie mi pomóc. Nie chciałem ryzykować śmiercią tak wartościowych kandydatów na obywateli polskich. By ich uratować dla przyszłości, musiałem złożyć obietnicę przyjęcia do oddziału. Co wy panowie na to? – „Łupaszka" stał przed nimi i... płakał. Oni, wysłuchawszy tej przemowy, także byli wzruszeni. W pokoju zapanowało milczenie, które w końcu zdecydował się przerwać „Rakoczy".
– A może by ich wykorzystać w charakterze łączników i pod jakimś pozorem wysłać do Wilna? Tam, jak wpadną w ręce rodziny, być może zastanowią się i zrezygnują z partyzantki?
– Miałbym takiego partyzanta wozić przytroczonego do siodła, żeby mi się nie zgubił? – zażartował „Maks". Jego koledzy zaczęli się śmiać, ciężka atmosfera, jaka narosła wokół sprawy chłopców, zaczęła powoli rozpływać się. Po krótkiej dyskusji wszyscy poparli propozycję „Rakoczego".
– Nie takiego rozwiązania oczekiwałem – przyznał się „Łupaszka". – To jest salomonowe rozwiązanie, ale zgadzam się. Niech jadą do Wilna, zobaczymy.
Zaraz „Oran" przygotował list do znajdującego się w Wilnie adiutanta „Łupaszki" – „Ronina" i po wręczeniu chłopcom listu, skierowano ich do Wilna. Oczywiście przed wyjściem najpierw nakarmiono ich solidnie, a sam komendant przeprowadził z nimi długą, pouczającą rozmowę. Odeszli zadowoleni z pierwszego powierzonego im zadania i z nadzieją dołączenia po powrocie do oddziału partyzanckiego. Oficerowie odetchnęli, pozbywając się obowiązku przyjęcia na siebie opieki nad tak ofiarnymi, lecz przecież jednak kłopotliwymi partyzantami.
Tydzień później z zamiarem kilkudniowego postoju, zatrzymali się w Sużanach. „Maks" ze swoim szwadronem zatrzymał się w odległości około 2-3 kilometrów od kwatery „Łupaszki". Komendant zarządził szkolenie w plutonach, partyzanci doskonalili się w musztrze i terenoznawstwie. Po obiedzie przybył konno goniec od komendanta z poleceniem, by Rymsza zaraz zameldował się u niego w Sużanach.
Podjeżdżając pod kwaterę „Łupaszki", mógł domyślić się o co chodzi. Koło domu na ławeczce siedziało tych samych trzech urwisów, których przed tygodniem wysłali do Wilna.
Zostawiając z końmi „Bojara", zameldował się u komendanta. Po przywitaniu się z nim, komendant rozłożył ręce.
– Nie ma innego wyjścia „Maks", musisz jednego zabrać pod swoją opiekę.
Chłopcy dotarli do Wilna i po uzyskaniu potwierdzenia doręczenia meldunku „Roninowi", z dumą zameldowali się u komendanta. Jak okazało się, nie było to łatwe, gdyż nie przewidując, że powrócą, nie podali im, gdzie mają ich szukać po powrocie. Chłopcy przybyli w miejsce, z którego zostali odesłani. Widząc, że partyzantów tam już nie ma, prowadzili wywiad i natrafiając na członka ich organizacji, który, mimo zaskoczenia tym, iż sytuacja zmusza partyzantów do korzystania z tak nietypowych łączników, podał im kierunek, w którym udała się Brygada. Z Ryteni do Sużan było około 30-tu kilometrów. W części odległość tę chłopcy przepłynęli z biegiem rzeki Wilii łódką skradzioną gospodarzowi.
Żal im jednak było gospodarza, który wciąż szedł brzegiem za nimi, i postanowili zwrócić mu łódź. Żeby jednak nie dostać od niego w skórę, nakazali mu zatrzymać się na wysokim brzegu, tak, by był widoczny z daleka, a sami podpłynęli do zarośli, w których po pozostawieniu łodzi na brzegu, mogli się przed nim ukryć. Dalszą drogę do Sużan odbyli pieszo, wykorzystując przygodnych informatorów i wiadomości z terenoznawstwa, jakie zdobyli w harcerstwie. Gdy zameldowali się u „Łupaszki", ten nie miał już innego wyjścia, jak tylko powierzyć ich opiece swych podkomendnych.
W dworku w Sużanach, gdzie znajdowała się kwatera „Łupaszki", przywołano mu wszystkich trzech chłopców do pokoju. Wyrażając dla nich pochwałę za sprawne dostarczenie meldunku, „Maks" ustawił ich według wzrostu i zapytał: Który z was chce służyć w moim plutonie? – Wystąpił najniższy wzrostem, blondynek z niebieskimi oczkami. Licho odziany, ale odważny i uśmiechnięty.
– Jak się nazywasz? – zapytał Antoni.
– Rajmund Drozd – odpowiedział. Chłopiec był śmiały, rozgarnięty, typowe dziecko wileńskiej ulicy. Miał 13 lat. Później „Maks" skierował go do „Orana", by mu nadano pseudonim. Szybko wrócił i oznajmił, że będzie się nazywał „Mikrus".
Drugiego chłopca zabrał od komendanta „Rakoczy". Nadano mu pseudonim "Zajączek". Pseudonimu trzeciego, który trafił do „Pancernego", Rymsza nie zapamiętał.
Po uzgodnieniu z komendantem, którego chłopaka zabiera, „Maks" wyszedł z nim na podwórze i skierował się w stronę koni.
– Mamy nowego partyzanta – zażartował do „Bojara".
– Większego już nie było? – zaśmiał się luzak. „Maks" wsiadł na konia, Rajmunda jedną ręką podniósł z ziemi za kołnierz i posadził na siodło przed siebie. Ruszając w stronę miejsca postoju swojego szwadronu, zastanawiał się, jak to przyjmą jego żołnierze. Jak ma im powiedzieć, że to jest partyzant trzeciego szwadronu?
Podjeżdżając do miejsca, gdzie stała część oddziału konnego, spotkał „Akację" z kilkoma partyzantami, zajętych szkoleniem.
– A cóż to za malucha dowódca nam wiezie? – zażartował Janek.
– Nowy partyzant, nie widzicie? – z uśmiechem wyjaśnił „Maks". „Akacja" – jak zwykle w dobrym humorze – żartował nadal.
– Do partyzantki? To dawaj nam go do kawalerii.
– Koni się nie boisz? – „Maks" zapytał chłopca.
– Nie.
– A chcesz do oddziału konnego? – Chłopak bez namysłu odpowiedział, że tak. Gdy zdejmował go z konia, „Akacja" osłupiał; nie dowierzając No cóż, słowo się rzekło. Jego zastępca zachował się jak prawdziwy dżentelmen. Zorientowawszy się w mig, że dowódca nie żartował, powitał „Mikrusa" w oddziale.
– Na cześć nowego partyzanta hip, hip, hura! – zawołał.
– Hura! Hura! Hura! – odpowiedzieli żołnierze. Kiedy chłopcu nadano pseudonim i przyszedł, by to powiedzieć, „Maks" zauważył, że ma on przy sobie jakiś stary pistolet niemiecki i kompas. Od „Łupaszki" zabrał przecież „Mikrusa" z „Parabellum"? Obejrzał chłopakowi pistolet i widząc, że jest to „zabawka" – miał złamaną iglicę – zapytał.
– „Mikrus", a gdzie twoje zdobyczne „Parabellum"? – „Mikrus" wyjaśnił, że zamienił pistolet z jednym z partyzantów.
– Pamiętasz z którym?
– Tak, panie „Maks" – odpowiedział.
– Ładnie – pochwalił go. - Widzę, że z ciebie będzie prawdziwy partyzant. A teraz idź, odszukaj tego, który zamienił się z tobą i powiedz, że „Maks" nie zgodził się na tę wymianę. Partyzantowi nie wolno wykorzystywać niewiedzy innych. Ten pistolet, który ci dali, jest zepsuty.
Gdy „Mikrus" powrócił ze swoim „Parabellum", „Maks" wrócił na kwaterę. Rano następnego dnia, już w nowym ubranku, na małym koniku „Mikrus" ćwiczył na podwórzu jazdę konną w siodle. Jego instruktorem był „Akacja". Janek, a także sanitariuszka „Aldona", otoczyli chłopaka serdeczną opieką. Pod ich okiem „Mikrus" szybko zapoznał się z partyzanckim życiem i w krótkim czasie stał się ulubieńcem całego plutonu.
Mimo młodego wieku chłopiec był wspaniałym żołnierzem. Odpornym i wytrzymałym na trudy życia partyzanckiego, które do końca znosił bez skarg i narzekań. Jako żołnierz spełniał każde polecenie wzorowo. Wykorzystywany był w charakterze gońca-łącznika. Wyróżniał się inteligencją, sprytem, a także odwagą i łobuzerską fantazją. Łączył w sobie zalety: kuloodporny, nieprzemakalny i niezamrażalny. Taki był „Mikrus".
Wróciwszy na kwaterę, całą historię z „Mikrusem" Antoni opowiedział majorowi „Sulimie". Jego bliski znajomy z konspiracji w rejonie świrskim – major Stefan Świechowski „Sulima", od dwóch tygodni odbywał w Brygadzie praktykę dowódczą. Major akceptował decyzję „Łupaszki" i pochwalił jego stosunek do patriotyzmu oraz ludzi, którzy kierują się nim.
Na najcięższej wobec Polaków sowieckiej zdradzie, jaką był Katyń, wychowało się wielu późniejszych patriotów, wśród których był także „Mikrus".
- Jan Stanisław Smalewski
- "Świat Inflant" 2012
Jan Stanisław Smalewski - Z kart historii nieznanej:
0
0