Spojrzałam na zegarek.; Przyspieszyłam kroku. Autobus PKS powinien nadjechać za pięć minut. Mam szczęście - pomyślałam uradowana - nie będę musiała iść pieszo aż do następnego przystanku, gdzie była stacja benzynowa i warsztat, który prowadził mój wujek. Nudziłam się na wsi jak mops. Dawniej, kiedy byłam małą dziewczynką i przyjeżdżałam tu na wakacje, bawiłam się w piasku przed domem albo chodziłam z ciotką nad rzekę. Ale teraz, gdy mama/emnaście lat... Nic się tutaj nie działo. Było gorąco i sennie. Jeżeli tylko udało mi się wyrwać spod kurateli ciotki, wymykałam się z domu i pod pretekstem odwiedzenia wujka Leona szłam albo jechałam na stację benzynową. To była jedyna atrakcja w tej dziurze.
Siadałam na ławce przed stacją i obserwowałam zatrzymujące się samochody. Nie było ich zbyt wiele, Wysiadłam z autobusu i podeszłam do stacji. Poczułam znajomy zapach benzyny. Nikogo w pobliżu nie było. Drzwi kiosku, w którym wujek trzymał smary i oleje do sprzedania, były zamknięte. Poszłam na tył warsztatu. Tutaj zauważyłam, że wujek leży pod jakimś samochodem. Widziałam tylko jego stopy. Miał na nogach wielkie, ciężkie buciory, cale w smarze.
- Przyszłam cię odwiedzić - powiedziałam głośno. Wujek wytoczył się sped samochodu.
- Ciotka w domu? - zapytał. Uśmiechnęłam się znacząco.
- Pewnie znowu polazła na bajki - powiedział ni to ze złością, ni to z rezygnacją. - Skorzystałaś z tego
- dodał.
Nic więcej nie powiedział. Wstał i wszedł do wnętrza warsztatu.
Wróciłam przed stację i usiadłam na ławce. Dzień był gorący. Popijałam colę i patrzyłam na drogę.
Ziewnęłam. Rozglądałam się dookoła, szukając dla oczu jakiegoś punktu zaczepienia. Po drugiej stronie drogi ciągnęły się porośnięte zaroślami nieużytki, całkiem nieciekawy widok. Wpatrywałam się bezmyślnie. Czas płynął powoli.
Wtedy usłyszałam podjeżdżający samochód. Odwróciłam głowę w tę stronę, mercedes był białego koloru. Wstałam, poszłam do warsztatu, żeby zawołać wujka.
Mężczyzna poprosił, żeby nalać mu benzyny do pełna, a sam wysiadł i rozprostował plecy.
Wujek bez słowa napełnił bak, pobrał pieniądze, mruknął pod nosem podziękowanie i ociężale wrócił do
warsztatu. Mężczyzna spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
Liczyłam na to, że może jeszcze zjawi się na stacji ktoś ciekawszy. Ale dzisiaj nie zanosiło się na to. W ubiegłym tygodniu zatrzymał się samochód, w którym było trzech młodych chłopaków i trzy dziewczyny. Samochód był pięcioosobowy, ale im to nie przeszkadzało. Na stacji się wygłupiali, żartowali i popijali piwo z puszek. Jeden z chłopaków cały czas mi się przyglądał. Odniosłam wrażenie, że mu się spodobałam - on mnie też, ale nie zagadnął mnie. Nie zrobił tego chyba dlatego, że był z dziewczyną. Szkoda.
Dochodziła siódma wieczór. Stacja była otwarta do dziewiątej. Nie miałam już ochoty dłużej tu siedzieć. Zdecydowałam się wrócić do domu sama. więc powiedziałam mu, że odchodzę.
- Powiedz ciotce, że będę trochę później. Muszę skończyć tę robotę - rzucił za mną, gdy byłam już w drzwiach warsztatu.
Szlam skrajem drogi po asfalcie, ponieważ na poboczu były kamienie i rosło zielsko. Choć zbliżał się wieczór, nadal było gorąco. Sama nie wiem dlaczego, ale z jakiegoś powodu odczuwałam złość. Może dlatego, że moja najlepsza przyjaciółka - Jola, siedziała sobie teraz w kawiarni, w mieście ze swoim chłopakiem i zajadała się Jodami. Pomyślałam z wściekłością, że gdyby teraz ktoś przejeżdżał samo-chodem z krakowską rejestracją, to podniosłabym rękę i pojechała autostopem do Krakowa i niech diabli porwą tę wiochę!
I wtedy usłyszałam nadjeżdżający samochód. Spojrzałam przez ramię. Jechał bardzo wolno. Siedział w nim ten sam mężczyzna w białej koszuli, który brał na stacji benzynę.
Zdziwiłam się. Przecież on dużo wcześniej wyjechał ze stacji, a jedzie za mną dopiero teraz. "Musiał się gdzieś zatrzymać" - pomyślałam.
Facet wychylił przez otwarte okno głowę w moją stronę i zapylał:
- Jeżeli chcesz, mogę cię podwieźć do domu'.'Wsiadaj!
- Dziękuję - odpowiedziałam.
- Szkoda takich nóg. Zawiozę cię pod dom. Nie ma sprawy. Wsiadaj!
- Nie, nie potrzeba, jestem już blisko domu.
Byłam zmieszana i nic chciałam na niego patrzeć. Ludzie przejeżdżający samochodami nic myślą o podwiezieniu. Nikt nie zwolni, żeby ci U) zaproponować. Trzeba zatrzymywać samochody i prosić, żeby cię ktoś podwiózł. 'Ten tacci jest chyba rąbnięty albo coś kombinuje"... - pomyślałam. Czułam się bardzo dziwnie. Próbowałam patrzeć na pola, ale naprawdę nie było na co.
- Przecież jest gorąco. Szkoda się tak męczyć - powiedział mężczyzna.
- Już mówiłam, że dziękuję...
Ciągle jechalrównolegle do mnie, bardzo wolno. Wyglądało to trochę dziwnie. Starałam się nie patrzeć na niego.
- Nie widzę w pobliżu żadnego domu.
-Tam wyżej - odpowiedziałam mu, robiąc znaczący ruch głową. Zaczęłam się śmiać. Sama nie wiem dlaczego.
- Bujasz.
- Stąd nie można go zobaczyć - powiedziałam ze śmiechem. -Wiesz, że kiedyś się uśmiechasz, jesteś bardzo ładna.
Zwracał na mnie uwagę w taki sposób, że to mnie coraz bardziej rozśmieszało. Zauważyłam już wcześniej, że mężczyźni rzucają na mnie spojrzenia. Nic wiedziałam, co sądzić o tych spojrzeniach. Obejmowały niby moją twarz, ale właściwie były skierowane na piersi i nogi... Wydawało mi się wtedy, że jestem przedmiotem, na który można patrzeć i który mają ochotę dotykać...
- Chętnie się przespaceruję - powiedział niespodziewanie. Jego głos brzmiał naturalnie i pogodnie - Znowu mnie rozśmieszyło"to przespaceruję,'
Zjechał na pobocze, zatrzymał samochód i wysiadł. Szłam dalej, nie oglądając się za siebie. Usłyszałam jego przyspieszone kroki. Po chwili zrównał się ze mną.
Zadowolona jesicś, że lu mieszkasz?
- Nie - ucięłam krótko.
Przyspieszyłam kroku, żeby iść przed nim. Byłam zażenowana, że ten obcy mężczyzna idzie za mną. On natychmiast mnie dogonił.
- Nie powiedziałaś mi, jak ci na imię - odezwał się miękko. - Byłoby mi milo, gdybym je znał.
- Co panu z tego przyjdzie? Może mam na imię Kunegunda albo Hermenegilda - zaśmiałam się.
- Nie żartuj - powiedział łagodnie.
Miał ładnie opaloną twarz, a jego usta nie przestawały się układać w miękki uśmiech. Mój ojciec ani wujkowie nie zadawali sobie trudu, żeby się uśmiechać do mnie w ten sposób. A w ogóle mało na mnie patrzyli. Czasem patrzyli na mnie obcy mężczyźni, kiedy czekałam na przystanku tramwajowym, ale ich spojrzenia i uśmiechy były bardzo krótkie.
Gdy doszłam do wąskiej ścieżki, która była widoczna między wysokimi pagórkami po drugiej stronie rowu, za ogrodzeniem z drutu kolczastego, powiedziałam:
- No, to do widzenia. Ja idę tędy. -Tędy, dokąd?
- To skrót do mojego domu. Podszedł do mnie.
- No więc, do widzenia - powtórzyłam.
- W zimie chyba tędy nie da się przejść? - zapytał.
- Nie wiem. W zimie tu nie mieszkam.
Nim się uśmiechnął, dostrzegłam zdziwienie na jego twarzy.
Przeskoczyłam rów. Pomachałam mu ręką na pożegnanie, a polem pochyliłam się nisko, żeby przedostać się na drugą stronę, pod przeciągniętym drutem kolczastym. Miałam pecha. Zaczepiłam o niego spódniczką. "Cholera!..." - mruknęłam ze złością. Uklękłam, odwróciłam się i próbowałam ją odczepić. Wtedy usłyszałam głos mężczyzny:
- Poczekaj, pomogę ci!
PrzŁskoczył rów i podszedł do mnie. Tak mnie to zaskoczyło, że zaniemówiłam i znieruchomiałam z rękami opartymi o ziemię. Byłam czerwona jak burak. Nic mogłam wydusić z siebie żadnego słowa. Zaczepiona o drut spódniczka odsłaniała moje uda i pośladki.
Mężczyzna pochylił się i zaczął powoli ściągać brzeg spódniczki z ostrego końca. W pewnym momencie odczułam na udzie jakby przypadkowe muśnięcie jego dłoni. Dziwny dreszcze przebiegł mi po ciele.
- Już po krzyku - powiedział - możesz wstać.
- Dziękuję - .szepnęłam.
Tymczasem on podszedł do najbliższego drewnianego słupka, tło którego przymocowany był drut, oparł na nim dłonie, uniósł się na rękach i przeskoczył na drugą stronę.
- Pójdę z tobą kawałek, żeby ci się coś znowu nic przytrafiło - powiedział swobodnie. Nie wiedziałam, co mam mu odpowiedzieć.
-Tam dalej nie ma już żadnych drutów - wykrztusiłam.
- Zawsze tędy chodzisz? - zapytał, pomijając moje poprzednie słowa.
- Zawsze, ale nigdy mi się nic takiego nie przytrafiło.
Odwróciłam się i ruszyłam szybko pod górę. Ścieżka stawała się coraz bardziej stroma i kamienista, a polem prowadziła między wystającymi głazami. Mężczyzna podążał za mną. Po paru minutach obejrzałam się.
- Dlaczego tak pędzisz? - zapytał.
Nie odpowiedziałam. Dostrzegłam kątem oka, że postawił nogę na ruchomym wielkim kamieniu, który przez wszystkich idących tędy był omijany. Wiedziałam, co się stanic, i rzeczywiście kamień się przesunął. Trochę ziemi i drobnych kamyków poleciało w dół, a on upadł ciężko na kolana.
- Szlag by to... - zaklął pod nosem.
Kiedy tak klęczał z rękami wspartymi o ziemię, wyglądał śmiesznie. Podniósł się, łapiąc rękami za wystające głazy. Wytarł ubrudzone ręce o spodnie. Teraz widać było na nich ciemne plamy brudu. Wyglądał zabawnie. Nie miałam zamiaru się śmiać, ale nie mogłam się powstrzymać. Patrzył na mnie.
- Z czego się śmiejesz? Ze mnie? - zapytał dziwnym głosem. - Poczekaj na mnie! Szybko zaczął się wspinać w górę. Jego twarz była jakaś napięta.
Odwróciłam się i zaczęłam wchodzić wyżej. Drobne kamienie odrywały się od podłoża i leciały w dół. Oddychałam tak szybko, że zaczęłam się zastanawiać, co się ze mną dzieje. W dole za mną postępował mężczyzna, wpatrzony w moje nogi. Słyszałam jego ciężki oddech.
Po chwili znalazłam się na malutkiej, poziomej platformie, porośniętej kępkami wysuszonej trawy. Można było tu stanąć i utrzymać równowagę. Zatrzymałam się, żeby nabrać powietrza. Mężczyzna w tym czasie dotarł do mnie. Sapał z wysiłku.
- Jesteś jak dzika koza.,. Masz silne nogi... - powiedział świszczącym głosem, stając naprzeciw mnie. - Ale i tak cię dogoniłem...
Stał tuż przy mnie, wpatrzony w moją twarz.
Nagle wyciągnął do mnie ręce. Zauważyłam, że był bardzo blady. Patrzył na mnie, ale zdawał się widzieć coś fnnego. Wyraz jego oczu był jakiś dziwny, a język poruszał się po brzegach wysuszonych warg. Powiedział coś do mnie szeptem, ale nie zrozumiałam. Zaczęłam się bać.
Serce zaczęło mi bić nierównym, nerwowym rytmem. Nagle jakby odezwała się we mnie inna osoba,kiera trąca mnie łokciem i mówi: "Zrób to! Zrób to!"
Kiedy mężczyzna zbliżył swoje ręce do moich, kopnęłam go w kolano. Zachwiał się pod niespo-dziewanym uderzeniem, tracąc równowagę, próbował złapać za gałązki rosnącego obok krzewu, ale wymknęły mu się z rąk. Zsuwał się z platformy ciężko, na rozłożonych szeroko nogach, ale natrafił na wystające z boku głazy. Wtedy się zatrzymał. Po chwili zaczął mozolnie wspinać się na rękach i na kolanach. Wyglądał okropnie. Lewa dłoń mu krwawiła. Gdy znalazł się na krawędzi platformy, rzuciłam mu w twarz ze złością:
- Wracaj na dół, bo cię znowu kopnę!
- Nie rób tego - prosił.
- Odczep się ode mnie! - wrzasnęłam.
- Pozwól mi wejść i odpocząć. Słabo mi...
"Udaje atak serca, żeby mnie dopaść" - pomyślałam.
- Nie ma głupich. Będziesz miał nauczkę ria przyszłość - odpowiedziałam Sok/e.
Zdawało mi się, że coś charczał, ale nie zwracałam już na niego uwagi. Pospiesznie zaczęłam wspinać się na szczyt wzniesienia. Gdy się na nim znalazłam, nie oglądając się za siebie, pędziłam ile sił w nogach w stronę domu.