Dzienniki, pamiętniki czy wspomnienia nie pojawiają się często. Kiedy powieść czy opowiadanie można napisać nawet w tydzień, na spisanie własnych przeżyć w dzienniku trzeba tyle czasu, ile dzieli ich pierwsze słowo od ostatniego. Ponadto wspomnienia oraz pamiętniki można pisać poza aktualnym czasem i trzeba tylko dobrej pamięci i wyczulonego obiektywizmu, natomiast z dziennikiem to się nie uda, nawet gdyby miało się doskonałą pamięć i jak najbardziej chciałoby się być obiektywnym, chyba że kolejne dni, bo nie musi to być przecież codziennie, systematycznie nagrywano i wtenczas z dziennika mówionego mógłby powstać pisany, ale zawsze byłaby to wypowiedź subiektywna, jedyna w swoim rodzaju. Bowiem niemożliwe jest bezduszne przekazywanie zdarzeń w „dzienniku pisanym nocą”. Na pewno to lepsze i wygodniejsze, kiedy nie zawsze starcza czasu i jest się zarzuconym lawiną codziennych spraw, a przy tym jeszcze komórki nie dają spokoju, tylko że trzeba do tego systematyczności i silnej woli. Są jednak tacy, którzy umieją nad tym wszystkim zapanować i na koń-cu dnia znaleźć czas, by to jeszcze opisać. Do nich można zaliczyć Profesora Józefa Banaszaka, które-go dziennik spisywany przez dwadzieścia lat, bo od 1 stycznia 1989 do 2 maja 2009, trzeba w obecnym czasie uznać za rzeczywisty ewenement. Bo komu dzisiaj, zaplątanemu w codzienności spraw i szalonym tempie życia, chciałoby się zabrać za niemal codzienne wszystkiego spisywanie. Może poza Banaszakiem jeszcze tacy są, pisząc swoje dzienniki do szuflady, chociaż mojej osobie takie przypadki nie są znam. Bowiem co innego ze swoją pisaniną się kryć i liczyć na odpowiedni czas, kiedy będzie można to wszystko wydać, a co innego mieć odwagę i uczynić to bez oglądania się za siebie i wokół i swoje codzienne obserwacje i przemyślenia opublikować, i to nie na emeryturze czy wydając ostatnie tchnienie, ale w pełni życia i nie u schyłku zawodowej pracy.
Może nie zabrałbym się za lekturę tej spaśnej księgi, liczącej blisko osiemset stron, gdyby nie jej tytuł: „Wybrałem Bydgoszcz”, tytuł podobnie osobisty i podany uczciwie jak treść każdego dziennika, w którym dla dobra sprawy nie można wybierać z codziennych zdarzeń co smakowitszych ką-sków, ale spisywać je, mówiąc kolokwialnie, jak lecą. Nie zdecydowałbym się na lekturę tego dziennika, gdyby nie osobisty sentyment do tego miasta, miasta, w którym niegdyś studiowałem i tyle razy w nim bywałem, że nawet myślałem w nim zamieszkać. Bo trzeba wiedzieć, że Bydgoszcz ma swego ducha, który przyjaźnie do tego miasta nastraja. To zresztą nie tylko moje zdanie i przekonanie, ale także innych, którzy o wiele lepiej na mieście się znali, jak chociażby Stanisława Przybyszewskiego, który z Gdańska myślał przenieść się do Bydgoszczy, czy Adama Grzymały-Siedleckiego, który w niej zamieszkał, czy Jerzego Sulimy-Kamińskiego (1928-2002), autora trzytomowej sagi „Most Królowej Jadwigi” (1981-1988), opowiadającej dzieje tego miasta i jego mieszkańców od międzywojnia do powojnia... , a wreszcie Józefa Banaszaka, który rezygnując z Poznania też trafił do Bydgoszczy.
Na tę księgę „dziennikami” z lat 1989-2009 wypełnioną, którą można po prostu zwać dziennikiem, trafiłem przypadkiem, a ponieważ było to bodaj jesienią roku 2012, więc zagoniony unijną biurokracją i ministerialnymi nakazami, które nauce niczego nie ułatwiają, skończyłem ją czytać zimą roku następnego i dopiero pod koniec lata tego roku zdecydowałem się o niej napisać. Gdyby było to kilka miesięcy po jej wydaniu w roku 2011, można by to traktować jako recenzję, ale ponieważ kry-tyczne uwagi nie cierpią przestojów, więc po dwóch latach trzeba to zwać jedynie przemyśleniami wywołanymi lekturą tego dziennika czy może lepiej impresją na jego temat. Za ten dziennik, niepotrzebnie mający w podtytule liczbę mnogą, zabrałem się bez szczególnego przekonania, nie wierząc, że w ogóle przez niego przebrnę i sądząc, że jego treść będzie nadto męcząca i nie obudzi specjalnego zainteresowania. Wszak jego autorem jest profesorem entomologii, konkretnie zajmującym pszczoła-mi, co dla mnie zdało się być nadto odległe, chociaż z pszczołami miałem w dzieciństwie niemal w każdy słoneczny dzień lata codzienny kontakt, pilnując ich, aby rojąc się, nie uciekły. W tym dzienni-ku jednak było to coś, co zmuszało do jego lektury i nie pozwoliło jej nie ukończyć.
Ponieważ najpierw Józef Banaszak pracował w Poznaniu, a dopiero od w września 1989 roku w bydgoskiej Uczelni, wtenczas jeszcze będącej WSP, a dzisiaj mającej już status Uniwersytetu, więc stawało się to coraz bardziej interesujące; tym bardziej dla tego, który w uczelni przepracował kilkadziesiąt lat – w tamtych i obecnych czasach. Gdyby jednak było tu tylko o tym, można by się rychło zniechęcić, ale Józef Banaszak to również poeta i pisać umie nie tylko naukowym stylem, więc lektura tego dziennika wciągała i stawała się coraz to bardziej interesująca. Niemożebne spamiętanie tego wszystkiego i tym bardziej opisanie, co tutaj mamy, bo przecież codziennych wieści z dwudziestu lat podaje się tu multum. Niemniej aura tych czasów, kiedy dawne spierało się z nowym, znane z nieznanym, w pamięci pozostaje. Pozostaje też wiadomy mozół upartej naukowej pracy, przeplatanej i przerywanej co raz społecznym działaniem dla bydgoskiej Alma Mater. Oczywiście, nie braknie tu wieści o naukowych i turystycznych wojażach Profesora, pisanych w tych dwudziestu latach i wydawanych corocznie książkach oraz o życiu rodzinnym. Jest tego tak wiele, ze wprost trudno uwierzyć, by mógł tego dokonać jeden człowiek. Tak jednak w życiu już jest, że nie zdajemy sobie nawet sprawy, ile różnych spraw każdego dnia załatwiamy, które gdyby chciało się spisywać, zebrałoby się tego też wiele, chociaż może nie tyle, bo nie każdego egzystencja jest tak dynamiczna i twórcza.
We wstępnym słowie autor zdradza, że „pisanie dziennika jest nałogiem”, i to prawda! Trzeba tylko do tego się zmusić, a potem już wchodzi to w krew. Tylko że nie każdemu udałoby się spisać tak wiele z całego dnia, kiedy tutaj czasem jest tego strona lub więcej. To jednak już kwestia wielości codziennych zdarzeń i zarazem wprawa, jeżeli Banaszak we wstępie się przyznaje, że pisze już swój dziennik od 1975 roku, a więc w 2010 byłoby to 35 lat. To jednak nie powinno być tutaj tak ważne, jak ta metodologia prowadzenia dziennika wstępnym słowem tu opowiedziana, metodologia, którą warto w tym miejscu podać, a z której się dowiadujemy, że „Dziennik pisany jest na gorąco, najczęściej w końcu dnia, z chęci utrwalenia wydarzeń, które w tym czasie zdają się ważne, dla rozładowania nagromadzonych emocji, ale też do zanotowania refleksji i myśli”.
To wszystko prawda, podobnie jak i to, że najlepiej pisać dziennik „dla siebie, bez myśli o potencjalnym czytelniku”, bo wtenczas dziennik „z natury swej jest najbardziej szczerym przekazem”. Dlatego Iwaszkiewicz mówiąc o dziennikach, uważał, że to „listy do samego siebie” i takie było też zapewne zdanie Gombrowicza, prowadzącego podobne zapiski, Józefa Czapskiego w „Wyrwanych kartkach” czy Mrożka i innych. Oczywiście, ich dzienniki i wspomnienia się ukazały albo bardzo późno, albo nie za ich żywota. Tu natomiast stało się inaczej. Swoje dzienne zapiski z minionych dwudziestu lat Banaszak wydał w najlepszym okresie swego życia, zarówno mentalnego jak fizycznego. I na to trzeba było rzeczywiście odwagi! Oczywiście, zdawał sobie sprawę, że to „zadanie ryzykowne”, ale uznał, że powinien podjąć taką decyzję. Uczynił tak wobec czasu, tego czasu, który w życiu zna-czy przecież najwięcej i dlatego powinno się go pisać wielką literą. A ponieważ w tym dzienniku wszystko dzieje się akurat podczas „przełomu wieków, przemian ustrojowych w kraju i Europie Wschodniej, nasze(go) przejście ze strefy wpływów Związku Sowieckiego do Europy Zachodniej, Unii Europejskiej”, więc to tym bardziej godne uwagi. Wszak gdyby edycja tego dziennika zaistniała dziesięć czy dwadzieścia lat później, to wszystko okazałoby się nazbyt odległe i skazane jedynie na bezsilną refleksję, tymczasem podane na gorąco, wzmacnia apetyt niczym podane w odpowiedniej porze danie.
Dziennik ma najwięcej wspólnego z autentyzmem i rzeczywistością. Dlatego słusznie nazywa Banaszak swoje zapiski „surowcem, które niesie życie” i dokumentem zdarzeń, w którym przyszło mu uczestniczyć. Poza szczególnymi przemianami w Polsce i Europie, dla Bydgoszczy był czas powstania Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego. Wobec tego tym bardziej trzeba było o tym opowiedzieć. Oczy-wiście, nie wszystko, co tutaj mamy, może się każdemu podobać, ale czy kiedykolwiek było inaczej? Co prawda istnieje coś takiego jak autocenzura, tylko że w dzienniku powinno być jej jak najmniej. W przeciwnym wypadku pisanie dziennika traci sens i jego treść gubi swą autentyczność. Podobnie z emocjami, które w dzienniku ożywiają słowo, przydając mu rumieńców i nie czyniąc go wycyzelowanym. Tym bardziej że w dzienniku „jak w lustrze” uwidaczniają się sprawy dnia codziennego. Tylko że w lustrzanym odbiciu trzeba być przygotowanym na wszystko, i to zarówno ze strony autora, jak odbiorców. Dlatego dzienniki często publikuje się u schyłku życia lub ukazują się po nim. Jeżeli na-tomiast autor decyduje się na to w pełni życia, to trzeba z jego strony rzeczywiście odwagi, zaś ze strony odbiorców rzeczywiście zrozumienia, o co oczywiście najtrudniej.
Co prawda o Poznaniu mamy tu niewiele, zaś o Bydgoszczy najwięcej, i jak już to powiedziano, szczególnie o jej Alma Mater, o której takiej kronikarskiej opowieści dotąd nie napisano. Bo jak to w naukowym i osobistym życiu bywa, mówi się tu o przyjaźniach, mniejszych lub większych kłopotach, dokonaniach w pracy naukowej i społecznej, planach na przyszłość, funkcjach, stanowiskach, osiągnięciach, potknięciach, animozjach i wielu innych sprawach, które tworzą wielobarwny witraż dwudziestoletniego żywota poznańskiego Profesora, badającego pracowite życie pszczół i podobnie aktywnie żyjącego w tym mieście nad Brdą, gdzie także piszącemu te słowa przyszło niegdyś przeżyć kilka lat i też sentyment do tego miasta pozostał.
J. Banaszak, Wybrałem Bydgoszcz. Dzienniki 1989-2009, Bydgoszcz 2011, ss. 781.
- Tadeusz Linkner
- "Akant" 2013, nr 12
Tadeusz Linkner - WYBRAŁ BYDGOSZCZ!
0
0