W portfelu dość cicho, w pokoju-, do którego po pracy- podobnie jak w sakiewce. Żeby jeszcze jedzenie kusiło, wabiło, ciągnęło. Ha! Ale lista obecności w lodówce mocno przerzedzona. Co robić po pracy? Spać? Przebrać się w dresy i przyjaźnić się z panią prezenterką z stacji tej czy owej? Czytać? Co i po raz który?
Myślę, dialogując z wewnętrznym mym krytykiem. Spinam się, bo wiem, że, gdy moja odpowiedź spóźniać się będzie jeszcze dłużej, pan krytyk [ a właściwie we mnie powinna drzemać pani krytyk? Krytyczka? Pani Krytyk wydaje mi się jednak być mało groźną. Zostanę więc przy Krytyku] będzie mądrował się swoim powiedzonkiem: inteligentni ludzie się nie nudzą". Czuję jak głowa i to, co w niej, zaczyna wędrować po wszystkich zakamarkach Warszawy, zaglądać do miejsc, gdzie już kiedyś byłam, gdzie warto było i nie warto. Gdzieby tu, gdzieby tu? Głowię się, a w międzyczasie zielone światło, na przejściu mryga/mruga. Przebiegam, jak inni. Spieszę się z obecnymi na nieruchomym grzbiecie zebry. Choć nie muszę, spieszę się, bo wydaje się być wielce niegrzeczne: zupełnie swobodnie, każdym kolejnym krokiem przedostawać się dokładnie w to samo miejsce, gdzie spieszący się, też przecież dojdą/dobiegną/ dospieszą się skutecznie. Bardziej niż mrugające/mrygające zielone światełko, przynagla mnie wewnętrzny krytyk, co to mnie - już czuję- swoją rozdziawioną gębą, chce pochłonąć. Swoim: „inteligentni ludzie…".I oto jest!
Prorok! Mędrzec! Drogowskaz na nogach. Nie długich, ale ruchomych. Więc jest! Jest moja odpowiedź! Mam Cię krytyku! Teraz patrz! I ja patrzę! Gdzie pójdzie, ja za nią. Kobieta: niewysoka, włosy pod czapką, płaszcz krótki: szaro-zielony. Buty: jakby wojskowe. Prorok/ Przewodnik/ Wódz. Dobrze, zgadzam się. Prowadź mnie! Nie znamy się? Nie szkodzi. Ja nie znam Pani twarzy, Pani nie zna mnie. To idziemy. Ja nie wiem gdzie. A Pani nie wie, że ja
z/ za Panią. Ale obiecuję, jeśli będzie sposobność, zamówię kubek herbaty: dla nas obu i przedstawię się.
Skręca w pierwszą ulicę w prawo, zaraz za światłami. Ja za nią. Za mną zebra, co śpi na ulicy i daje się deptać kolejnym przechodniom. Słyszę, że biegną za nami kolejni. Cykliczność spraw. Zielone znów mryga/mruga.
Tabliczka z imieniem ulicy: Tarczyńska. Ochota. Idziemy dalej. Pani zapala papierosa. Dym leci na mnie. Nie szkodzi. Gdzie teraz? Dokąd idziemy- myślę. Wewnętrzny krytyk, milczy, nie mądruje się. Czeka w napięciu, dokąd to. Ledwie oglądam się dookoła, by zobaczyć jak ta Tarczyńska ulepiona, co tu na niej wisi, jakie domy, jacy ludzie, szyldy… Hyc! A Pani przewodniczki, już nie ma!
Zapadła się?! Uciekła! Jednak wyczuła, że idę za nią i uciekła! No, bo gdzie?! A nie! Jednak jest! Wychodzi przed drzwi, koło, których stoję i wyrzuca końcówkę papierosa do popielniczki przed. A więc to tu? A więc to gdzie?
„Obroty rzeczy"- napisane na szybie białym pisakiem.
Kawiarenka? Herbaciarnia? Piwiarnia? Przy stolikach gwar, uściski, nachylanie się do uszka i szepty. Kilka osób przegląda książki[widzę i tych, co spieszyli się ze mną] Białoszewskiego.
Okazuje się, że trafiłam na cykliczne spotkania czytania Mirona Białoszewskiego. Prowadzone przez Hannę Kirchner
-„ Zastanawialiśmy się czy używać dzisiejszego wieczoru mikrofonu. Ale tu jest jak w domu, a w domu nie mówi się przez mikrofon."- rozpoczyna prowadząca, która daje się przez nieodległość mi wąchać.
Jedna pani z drugą ściga się rocznikiem jakiegoś tomiku Białoszewskiego; licytacja trwa. Przerywa rubasznym głosem pierwszy czytający pan, postury kustosza wina i wszelkiej strawy. W trakcie pani prowadząca zmusza przebywających w kawiarenko-piwiarni do przedstawiania się z teraźniejszości i przeszłości. Jedna z pań przedstawia się z przeszłości
[o teraźniejszości cicho- sza]: Należałam do STS-u (studencki teatr satyryczny). Czuję jak moje oczy potężnieją, a wzrok ostrzy się na Pani.
Spotkanie oficjalne dobiega końca, cieszą się na to moje nogi: rozbiegane- grzecznie i niewidocznie pod stolikiem. Podchodzę, czym prędzej do kobiety z przeszłością. Po przedstawieniu się z imienia i nazwiska, lakonicznie opisuję swoją Osieckową chorobę:
-„Szukam śladów Agnieszki Osieckiej, najlepiej śladów żyjących: mam tu na myśli ludzi, co mieli z nią kontakt, a Pani wspomniałam, że z STS-em miała taniec, czy możemy się niebawem spotkać, lub dziś jeszcze porozmawiać?".
Z zaciekawieniem patrzy raz na mnie, raz na pana po( przejściach?) swojej lewej stronie.
-„Myślę, że Pan Henryk będzie bardziej odpowiednim dla pani kandydatem"- odpowiada i ciągnie go za lewą rzęsę swoimi obiema rzęsami.
Nie zwlekam, odpowiadam na zaciekawiony uśmiech pana swoim.
- „Marina Dombrowska"
- „Henryk Malecha"
Wymieniamy się wizytówkami i umawiamy się na za kilka dni.
Za kilka dni mija bardzo szybko i przychodzi nam spijać herbatę, oglądać urywki przedstawień STS-owskich i „Fioletowego księżyca" powołanego przez H. Malechę.
Zdjęcia z gazet i tych prywatnych kolekcji. Rozmowa o czasach wesołych w niewesołych i o Agnieszce, co miewała chwile, gdy zakładała swój kapelusz i wiadomo było, że zaraz pod nim zniknie. I gdzie i po co i z kim nie było dane wiedzieć tym, których zostawiała.
Pan Malecha widząc moje nieprzestające się poruszać słowa i kątem oka niestygnącą wskazówkę zegara, co dobiegła już po raz drugi w ciągu dnia do godziny 11, mówi, że ma coś dla mnie na do widzenia. Zaciekawiam się. Wyjmuje kilka kartek z kserem tekstu, m.in. pocztówkę od Agnieszki.
Dzielę się nią. Zdaje się, że Pan Henryk nie gości zbyt często obcych ludzi, a może komuś byłoby żal, że go w związku z tym ominęło.
Paryż 30.III. 65
Kochany Heniu!
Kiedy zobaczyłam, że w metrze na placu Blanche wisi reklama, na której zając kopie w tyłek kangura, a w śródmieściu jeden b. drogi antykwariat nazywa się „ciężkie czasy", a w teatrze idzie sztuka p.t. „ Ślimaki umierają stojąc"- pomyślałam : Czas napisać do Henia i przesłać mu ucałowania ( wybierz sobie któryś pocałunek z obrazka). Cóż, myślę, że wyślemy tu Stasia (T.) jak skończy 18 lat.
Agnieszka.
Wracając do domu przez opustoszałe ulice, wyjęłam jeszcze jedną z kserówek mi ofiarowanych, której treść niech będzie zakończeniem tego pisania, podobnie jak była zakończeniem tamtego wyjątkowego spotkania:
„Powiedz sobie: ludzie marzą o tym, aby Cię poznać. Pragną Cię, są Ciebie ciekawi. Wprowadzaj ich siłą w swoje sprawy, nawet te, które są dla nich obojętne. Zmuszaj, aby się zainteresowali tym, co Ciebie interesuje. Im więcej będą wiedzieć o Tobie, tym bardziej będziesz im potrzebny"
[ W. Gombrowicz „Dziennik 1953-1956"]