"Hitler i jego klika z pełnym przekonaniem zakładali, że budują państwo, które przetrwa tysiąc lat i nie czynili żadnych przygotowań na wypadek, gdyby spotkała ich klęska" (s.195)
- pisze kanadyjski historyk Perry Biddiscombe, w swojej monumentalnej pracy na temat Werwolfu. Ale nie tylko te dogmatyczne poglądy fuhrera III Rzeszy wyznaczyły obowiązujący stosunek wobec prób prowadzenia wojny partyzanckiej.
"Werwolf jako rodzaj przedłużonego w czasie samobójstwa nie znajdował miejsca w kalkulacjach większości kadry partyjnej" (str. 196)
– czytamy gdzie indziej. Obie te uzupełniające się tezy przybliżą fenomen zjawiska niemieckiego podziemia, ale będą stanowić zaledwie punkt wyjścia na drodze ku jego zrozumieniu.
Armia Krajowa
Nazwa Werwolf (dosł. wilkołak) nawiązywała do tradycji na wpół mitycznych oddziałów partyzanckich z XVII wieku. Lecz sama idea walki powstańczej w dziejach Niemiec nie miała bogatych tradycji. Dlatego też jej podjęcie w warunkach zrujnowanego państwa u schyłku wielkiej wojny lat 1939-1945 nie mogło liczyć na bezwzględnie pozytywny odzew zwykłych Niemców. Ale nie tylko ich. Biddiscombe dokumentuje stanowisko ośrodków decyzyjnych w Niemczech, które nie dopuszczały możliwości kontynuacji zbrojnego oporu wobec przeważających sił aliantów. Historyk ukazuje jednocześnie proces zmiany kursu w tym względzie na przestrzeni ostatnich miesięcy wojny wobec klęsk na frontach.
Wysocy dygnitarze III Rzeszy rozpoczęli prace nad organizacją ruchu oporu przeciw przyszłym okupantom dopiero w 1944 roku. Wcześniejsze działania w tej kwestii były niemożliwe ze względów doktrynalnych, ponieważ:
"[…] rozważanie możliwości prowadzenia wojny partyzanckiej byłoby złamaniem nazistowskiego tabu, jakim objęto przyznanie, że istnieje prawdopodobieństwo utraty dużych połaci terytorium" (str. 183).
Zmiana w podejściu do zagadnienia przyszła wraz z nieuchronnością niepowodzeń militarnych. Na użytek doraźny dokonywano np. translacji klasycznej pracy sowieckiego stratega Drasowa "Partizanskaja wojna, partizanskije diejstwija i diwersija” z roku 1931, zaś Reinchard Gehlen, generał w sztabie generalnym OKH i de facto nieformalny organizator Werwolfu, zlecił przygotowanie obszernego studium nad ewenementem antysowieckiego podziemia, w którym wskazywał jako strukturalny wzór Armię Krajową. W prace badawcze zaangażowano spore siły, a patronami przedsięwzięcia byli wysoko eksponowani działacze reżimu.
Według Otto Skorzennegto nazwę Werwolf zaproponował szef kancelarii NSDAP Martin Bormann, najbliższy współpracownik Hitlera. Organizacja pozostawała pod kontrolą SS. Jej niejasne usytuowanie kolidowało z zadaniami Wermachtu i miast uzupełniać jego zamierzenia, pozostawały z nimi często w jaskrawej sprzeczności. Wiosną 1945 roku Goebbels i Bormann przemodelowali Werwolf, czyniąc zeń narzędzie powszechnej mobilizacji narodu, a w najgorszym przypadku przynajmniej polityczną broń partii. Te działania budziły niechęć i obawy w strukturach armii. Diagnozę taką potwierdziły poniekąd również wywiadowcze źródła alianckie, w których czytamy:
"Nie było lepszego przykładu wewnętrznego chaosu […] niż ruch Werwolfu" (str. 31).
Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, iż do końca działań wojennych ścierały się w łonie aparatu władzy dwie koncepcje wykorzystania organizacji.
„Zapewne najgorszą ze wszystkich rzeczy było przyjęcie przez Prutzmanna (Generalnego Inspektora do zadań specjalnych przy Reichsfuhrerze SS, odpowiedzialnego za koordynację działań Werwolfu – T. M.) sposobu myślenia sformułowanego ponad wiek wcześniej przez Clausewitza, zgodnie z którym wojna partyzancka miała być traktowana wyłącznie jako dodatek do operacji regularnych wojsk. Werwolf był początkowo traktowany jako narzędzie zwiększające zasięg (np. działania na terenach okupowanych), nie zaś jako rozwiązanie przyszłościowe (czy nawet tylko przetrwanie).” (str. 389).
Jednak idea Werwolfu jako zalążka przyszłej konspiracji także była brana pod uwagę. Stworzony niemal ad hoc ruch oporu mógł funkcjonować w miarę sprawnie dzięki właściwej niemieckiemu charakterowi narodowemu żelaznej dyscyplinie. Odpowiednim, z punktu widzenia nazistów, posunięciem było desygnowanie do zadań związanych z logistyką Werwolfu sprawnego organizatora Artura Axmanna. Jego koncepcja przewidywała zachowanie esencji narodu poprzez umieszczenie 35 tys. członków kadry kierowniczej HJ na niedostępnych górskich terenach południowych Niemiec i Czech, skąd, zachowawszy wewnętrzną spójność, mogli nękać wojska okupacyjne. Przewidując, że wojna między Wschodem i Zachodem jest nieunikniona, zakładał on, iż ocalałe siły skupione m.in. w Werwolfie i Hitlerjugend mogą stanowić atut w walce u boku aliantów przeciw dywizjom bolszewickim. Nic dziwnego, że proces dezorientacji w szeregach Werwolfu prowadził niekiedy do sytuacji kuriozalnych. Tak było na Morawach, gdzie Wilkołaki miały nadzieję na amerykańską pomoc dzięki zrzutom spadochronowym. Axmann, podówczas przywódca Hitlerjugend, zorganizował stałe i samo uzupełniające się źródła finansowania Werwolfu. Przekazał ogromne środki finansowe na prowadzenie bieżącej działalności organizacji. Jako "przykrywkę" służyły między innymi instytucje utrzymujące bliskie związki z amerykańskim zarządem wojskowym, przedsiębiorstwo transportowe, oraz... wydawnictwo literatury dziecięcej.
Z punktu widzenia szeregowych członków organizacji, a nawet tych pozostających poza nią, kluczowe znaczenie dla ewentualnego zaangażowania się w ruch zbrojnego podziemia mogły mieć choćby pogłoski o masowej sterylizacji, jakiej najeźdźcy chcieli poddać niemiecką młodzież. Pokutowała także fama o skutkach barbarzyńskiego pochodu Armii Czerwonej na zachód, dokonywanych przez nią gwałtach, terrorze oraz powszechnych grabieżach.
Mimo sporego odzewu, jak na działania podjęte w trybie przyspieszonym, ruch Werwolfu przechodził chaotyczne koleje losu:
"We wschodniej Austrii granica pomiędzy Volkssturmem a Werwolfem była szczególnie rozmyta głównie dlatego, że obydwoma organizacjami dowodził ten sam człowiek […]"
- pisze Boiddiscombe (str. 182). Pierwsza z tych formacji stanowiła rodzaj pospolitego ruszenia. Utworzona została w 1944 roku, a przeznaczona była do obrony terytorialnej, działań pomocniczych i tyłowych.
Wojna „czerwonoskórych Indian”
Czym w swojej istocie był Werwolf? Członkowie tej organizacji zajmowali się szeroko pojętą dywersją. Tę filozofię działania Wilkołaków trafnie oddaje porównanie do wojny „czerwonoskórych Indian”. Werwolf szkolił się w: sztuce posługiwania się alfabetem Morse’a, nawiązywaniu łączności radiowej, rozpoznaniu terenu, technikach zabijania. Członkowie organizacji ćwiczyli musztrę, przeprowadzali forsowne marsze. Pokłosie działań ruchu to m. in. wiele wyroków śmierci wykonanych na działaczach niemieckich deklarujących lojalność władzom okupacyjnym, zabójstwa żołnierzy koalicji antyhitlerowskiej, bieżąca dywersja, niszczenie mienia, które miało wpaść w ręce wroga. Werwolf stosował zasadę spalonej ziemi oraz "zatrutej studni".
„Ponieważ niemieckie bydlęta - stwierdził sowiecki okólnik - nie są w stanie powstrzymać niszczycielskiego naporu zwycięskiej Armii Czerwonej, sięgnęli po najobrzydliwszą, najpodlejszą i najbardziej odrażającą metodę prowadzenia wojny, jaką jest zatruwanie napojów alkoholowych, wody i żywności […]" (str.301)
Nasilenie działań Werwolfu miało swą lokalną specyfikę. Zdarzały się przypadki większej aktywności tak, jak w Tyrolu, gdzie zamachy bombowe i akty sabotażu były dokonywane w latach 50-tych, a nawet 60-tych.
"W północno -zachodnich Niemczech żołnierzy pułku East Ancashire nieustannie zadziwiało to, że w jednej miejscowości niemieccy chłopcy walczyli z fanatyczną zaciekłością, natomiast w pobliskiej wiosce tylko obijali się na ulicach i płaszczyli się i podlizywali, wykonując każdy rozkaz wydawany przez brytyjskiego żołnierza"
- cytuje Biddiscombe angielskie dane. (str. 128)
Nursery
Symptomatycznym okazał się fakt, iż mimo spektakularnych akcji wymierzonych w wojska okupacyjne działalność Werwolfu nie zawsze była przez te ostatnie traktowana poważnie. Zorganizowana na przełomie 1945 i 1946 roku wspólna operacja anglo-amerykańska przeciwko organizację miała kryptonim ‘Nursery’ (Przedszkole)". Tę prawidłowość potwierdził choćby przypadek z Munchen-Gladbach, gdzie Amerykański oficer [...] z zaskoczeniem dowiedział się, że dowódca 20 - osobowego oddziału przeciwpancernego Werwolfu nie wykonał otrzymanych rozkazów, ponieważ matka zakazała mu atakować amerykańskie czołgi" (str.107)
Paradoksalnie dobrym sprzymierzeńcem aliantów na drodze do Berlina była gęsta sieć autostrad przecinająca kraj, dzięki której wojska koalicji antyniemieckiej mogły dokonać inwazji w głąb terytorium relatywnie szybko. Nic dziwnego, iż w związku z tym dochodziło do paradoksalnych przypadków, gdy
"[...] dowództwa amerykańskich 1 i 3 Armii uświadomiły sobie, że więcej walk toczy się na tyłach niż na froncie i odwołały z pierwszej linii pododdziały trzech amerykańskich dywizji i Grupę Kawalerii, aby uporały się z partyzantami w górach Taunus" (str. 151).
Jednakże Amerykanie i Anglicy już w lecie 1945 doszli do wniosku, że jako ogólnokrajowa organizacja Werwolf została nieodwołalnie rozgromiona. Inaczej rzecz się miała w strefie działania sił sowieckich, dla których aktywność organizacji była źródłem utrapienia jeszcze w latach 50 -tych. Wpływ na taki obrót spraw miała choćby tzw. "linia Erenburga" - pisarza, poety, korespondenta wojennego na froncie wschodnim. Nawoływał on pierwotnie do krwawego odwetu i mordowania Niemców, co w naturalny sposób sprawiało, iż obrońcy III Rzeszy zwierali szeregi, a opór przeciw brutalnej pacyfikacji konsekwentnie krzepł. Dopiero odstąpienie przez ZSRR od tej linii skutkowało stopniowym zelżeniem zbrojnego oporu.
Warto zaznaczyć, że społeczeństwo niemieckie nie stanowiło monolitycznego zaplecza dla ruchu oporu. Zmęczone sześcioletnim wysiłkiem zbrojnym niekiedy wręcz występowało przeciw organizatorom działań partyzanckich, czego przykładem była działalność organizacji Antifa. Z kolei:
"[…] kontrolowany przez Sowietów ruch Freie Deutschland (Wolne Niemcy), którego działaczami byli wzięci do niewoli oficerowie Wehrmachtu, już w grudniu 1944 roku rozpoczął działania propagandowe, namawiając niemieckich oficerów, aby nie słuchali rozkazów przejścia do konspiracji" (str. 163).
Stąd też zakładać można, choć Biddiscombe nie przedstawia w tej kwestii konkretnych danych, że struktury Werwolfu oparte były raczej na młodych kadrach. Osobną kategorię członków stanowili zbrodniarze wojenni. Oni jednak zasilali szeregi organizacji nie tyle z wyboru co z konieczności powodowani strachem przed nieuchronnością kary za przestępstwa.
Również odcięcie od naturalnego zaplecza składającego się z miejscowego (głównie na zachodzie Polski), życzliwego Werwolfowi żywiołu niemieckiego sprawiło, iż partyzancka organizacja straciła w terenie grunt pod swoje działania. Temu służyła tzw. Operacja 'Jaskółka' -przeprowadzona w 1946 roku, polegająca na masowym wysiedleniu Niemców z tzw. Ziem Odzyskanych.
Także w szeregach niemieckiego establishmentu nie ustrzeżono się błędów, które w ogólnym rozrachunku położyły się cieniem na losach organizacji. Do takich należało wygłoszone na początku października 1944 radiowe przemówienie Goebbelsa, w którym nazwał on wszystkich niemieckich cywilów pozostających poza obrębem Rzeszy zdrajcami. Nic dziwnego, że taki akt drastycznie osłabił wolę obrony anektowanych terenów.
Apres moi, le deluge
"Hitler przejął hasło Ludwika XIV - Apres moi, le deluge (Po mnie choćby potop)- i uważał swoją osobistą klęskę za kres historii Niemiec"- czytamy w książce "Werwolf. Brunatni pogrobowcy Hitlera" (str. 390). Kluczowy to, choć nie podjęty trop w tej obszernej pracy. Próżno tu bowiem doszukiwać się wyjaśnień stanowiska przywódcy III Rzeszy wobec zjawiska Werwolfu. Ten wątek czeka swego wyjaśnienia choćby w świetle zaangażowania w organizację ruchu co najmniej kilku najbliższych współpracowników Hitlera. Warto dodać, że szef nazistowskiej propagandy Joseph Goebbels osobiście forsował tak spektakularne przedsięwzięcie jak powstanie radia Werwolf. Trudno przypuszczać, by tego typu akcja została podjęta wbrew stanowisku kanclerza III Rzeszy.
Perry Biddiscombe oparł swoje poszukiwania na bardzo okrojonych źródłach pisanych. Nic dziwnego, gdyż
"[...] niemal cała […] dokumentacja została zniszczona w czasie niemieckiego odwrotu w roku 1944 i 1945 , przede wszystkim dlatego, że Niemcy wciąż uważali partyzantkę za nielegalną metodę walki i w związku z tym obawiali się, że jakiekolwiek ocalałe materiały mogą zostać wykorzystane przez wroga w procesach o łamanie zasad wojny" (str. 406).
Bilans
Jaskrawą wadą "Brunatnych pogrobowców Hitlera" jest także zaniechanie poczynienia konkretnego zbilansowania działalności organizacji.
"Ostateczna suma 3000-5500 zabitych czyni z Werwolfu ostatnią kroplę w potopie krwi rozlanej w czasie II wojny światowej […]"
- pisze Biddiscombe, ale te dość mgliste dane stanowią raczej wyjątek niż solidną próbę rekapitulacji zagadnienia (str. 387).
Ciekawie i przekonywująco za to brzmią wnioski autora nad całościową oceną organizacji:
"Rozpatrując sprawę z perspektywy dialektycznej, można dojść do wniosku, że to antyteza Werwolfu nadała nazistowskiemu ruchowi partyzanckiemu największe znaczenie historyczne. Oddziaływanie Werwolfu wynikało nie z odnoszonych sukcesów, ale jedynie z racji jego istnienia. Jako działanie dywersyjne odciągnął alianckie wojska od Berlina- w rezultacie czego stolica wpadła w ręce Sowietów" (str. 382).
Trudno nie oprzeć się w związku z tą konkluzją prostej konstatacji, że największym beneficjentem działalności Werwolfu został Józef Stalin.
Perry Biddiscombe, Werwolf. Brunatni pogrobowcy Hitlera, tłumaczenie Sławomir Kędzierski, Wydawnictwo Czerwone i Czarne, 2013, ss. 528.