"Czy to świadkowie Jehowy?” – pyta przez drzwi, żona jednego ze współpracowników, których po kolei odwiedza Sandra, bohaterka dramatu "Dwa dni, jedna noc". Dumont, prezes firmy "Solwal" zajmującej się produkcją paneli słonecznych, postawił swój personel przed następującym dylematem: albo zagłosują za zwolnieniem Sandry, albo nie dostaną wysokiej premii. Przytłaczająca większość zdecydowała za pierwszą z tych ewentualności. Sandrze, która niedawno przebyła depresję, zarzuca się nieefektywność w pracy. Na skutek namowy jednej z koleżanek Sandra postanawia walczyć o swoje prawa. Pod presją kobiet Dumont zgadza się powtórzyć za dwa dni, tym razem tajne, głosowanie. Sandra rozpoczyna więc mozolną wędrówkę po mieszkaniach współpracowników,
którzy już raz zagłosowali na jej niekorzyść, w nadziei przekonania ich o zmianie stanowiska. Najpierw jednak sama musi uwierzyć, że te peregrynacje mają sens. Poza wspominaną koleżanką może liczyć na pomoc męża. Kiedy dojrzeje w Sandrze chęć walki, rusza szlakiem znaczonym licznymi upokorzeniami. Metodycznie, lecz nie bez motywów zniechęcenia, próbuje nakłonić kilkanaście osób, by przedłożyły jej interes ponad swoje własne. A stawka jest relatywnie wysoka nie tylko dla Sandry. Pracownicy "Solwalu" wymawiają się potrzebami materialnymi, z jakich musieliby zrezygnować, zajmując nowe stanowisko, sprzeczne z poprzednim. Dla jednych oznacza to opłacenie zaległego czynszu, dla innych budowę tarasu. Ale nie tylko ten czynnik dominuje w reakcjach dotychczasowych współpracowników. Nie bez znaczenia będzie także podświadomy, choć nieartykułowany na głos, strach przed utratą pracy, niechęć przed narażeniem się pryncypałowi. Stąd pytanie o świadków Jehowy, jakie padło na wstępie, wydaje się trafnie obrazować zagadnienie. Indagowani nie tylko boją się zmierzyć z tematem, ale wręcz unikają samego kontaktu z natarczywą, z ich punktu widzenia, kobietą. Dlatego niektórzy uciekają się do konfabulacji, inni, jak najbliższa przyjaciółka, unikają Sandry. Jej samej zaś pozostaje nie tylko giąć kark przed rozmówcami. Towarzyszy Sandrze też choćby na przykład następujący dylemat: co począć w razie ewentualnej wygranej? Jak funkcjonować post factum wśród tych wszystkich, którzy przez nią obejdą się bez premii? Nie będzie zatem prostym pasmem drobnych, ale konsekwentnych, sukcesów droga, jaką przebędzie kobieta. W tej materii film braci Dardenne nie przypomni klasyka gatunku "12 gniewnych ludzi" Sidney'a Lumeta. Tam samotny ławnik Henry Fonda pieczołowicie, krok po kroku przekonywał swoich adwersarzy o niewinności oskarżonego. Robił to konsekwentnie aż do pełnego sukcesu. Tutaj, choć w powietrzu czuć możliwy happy end, widz nie będzie zaskoczony także odmienną pointą historii. Ta zatacza zbyt nieoczekiwane zwroty. Jak to w życiu przecież. Kiedy załamana Sandra połyka garść xanaxu, zaraz potem otrzyma krzepiącą wieść, że jedna z osób po namyśle postanawia zmienić zdanie. A wszak do wygranej jeszcze długa droga i wcale nie oznaczająca pełnego triumfu. Wreszcie gdy po raz szesnasty usłyszymy ten sam monolog Sandry wygłaszany wobec kolejnego ze współpracowników, okaże się, że powtórne głosowanie da wynik remisowy. Sandra przegrywa. I dopiero teraz przyjdzie dla niej minuta próby generalnej. Akcja raptownie zmieni dotychczasowy wektor. Reżyserowie filmu misternym suspensem wyniosą na wyższy poziom swoje dzieło. Gdyby bowiem skończyło się ono odrobinę wcześniej, uważny krytyk miałby prawo orzec: płaskie moralizatorstwo. Bo jak wszelako ocenić pretensje Sandry kierowane wobec otoczenia, nie wiedząc, jak ona sama zachowałaby się na miejscu niedoszłych beneficjentów? Tymczasem Dumont nieoczekiwanie oferuje Sandrze ponowne przyjęcie do pracy, obwarowując tę decyzję jednak przebiegłym i upokarzającym wybiegiem. Sandra zajmie miejsce kogoś, z którym nie przedłuży się dotychczasowej umowy. W języku pracodawcy taki komunikat należy rozumieć następująco: ty zostaniesz, ale w zmian poleci kto inny. Najpewniej ktoś spośród tych, którzy cię poparli. Z tej próby Sandra wyjdzie bohatersko. Odmawia. Zatem przegrała, choć jednak wygrała.
Ten niezbyt filmowy film słusznie doczekał się uhonorowania festiwalowego, lecz szkoda, że tylko za rolę kobiecą. Przyznać jednak trzeba, iż Marion Cotillard swoją kreacją zasłużyła na splendory. Choć przypadła jej raczej rola niewdzięczna, do odegrania w jednej zaledwie tonacji. Cotillard wciela się w postać zgarbioną, stłamszoną, walczącą o godność. To raczej nie jest materiał na feerie gwiazdorskich popisów, a zaledwie pole do gry minimalistycznej, jednostajnej, wymagającej szczególnej powściągliwości. I z tego zadania, podobnie jak filmowa Sandra, wyszła Cotillard z tarczą.
"Dwa dni, jedna noc" to coś na kształt felietonu interwencyjnego, choć z ambicją ponadczasową, uniwersalną. Z drugiej strony to dzieło ryzykownie niewdzięczne zarówno pod względem twórczym, jak i odbiorczym. Bo jak z powodzeniem mierzyć się z realnością, która przecież aż skrzeczy za oknem? Przecież rzeczywistość dostarczy znacznie barwniejszych przykładów dyskryminacji zawodowej. Pamiętać przy tym trzeba, że dramat rozgrywa się w cywilizowanej Belgii, gdzie socjalne prawa pracownicze to żaden frazes, a nie w krajach Trzeciego Świata. I zamiast zapomnieć o cieniach tej codziennej przypadłości, musimy oglądać ją w kinie. A jednak braciom Dardenne powiodła się sztuka zatrzymania widza przed ekranem. Z narzuconej przez epokę konwencji wyszli przynajmniej na remis. Nie znajdziemy w filmie nut fałszywych, a to już spory sukces. Skrajny ascetyzm środków artystycznych jest z kolei jak najbardziej uzasadniony w kontekście produkcji takiej, jak ta. Na przykład rezygnacja z podkładu muzycznego w normalnym filmie raziłaby dotkliwie. Tutaj ów brak będzie ledwie słyszalny. A jeśli już, to tylko wtedy, gdy Sandra symbolicznie wtóruje płynącej z radia „Glorii”, czując, że realna gloria jest w zasięgu ręki. Choć przecież jednak nie jest.
Dwa dni, jedna noc
Reżyseria: Jean-Pierre i Luc Dardenne
Polska premiera: 27.02.2015 r.