Wśród plejady pisarzy można spotkać takich, których talent objawia się wyłącznie w nadawaniu swoim powieściom ciekawych tytułów i takich, których tytuły są tak marne, że nawet, pomimo bogatej zawartości, nikt nie sięgnie po nie z własnej woli.
Jedno i drugie jest sztuką i przekleństwem zarazem. Ciekawy tytuł jest jak czarująca sąsiadka, która całkiem przypadkowo eksponuje swoje wdzięki przy porannym myciu okien, mimo ich niezaprzeczalnej czystości. Wywołuje pożądanie zgodnie ze zdrowo działającym biologizmem człowieka, ale gdy już znajdziesz się w progu jej sypialni i zaspokoisz wszystkie zrodzone w bólach tłumionej erekcji popędy, nie będzie już nic, czym mógłbyś się delektować, gdyż ciało jest strawą dla chemii, buzującej w mózgu jak kiszone ogórki. Gdy nastąpi eksplozja, ciało rozszarpie słodka fizyczność, a na dnie słoika zostanie tylko wciąż nienasycona i żądna metafizycznego poznania – dusza. Potem ból istnienia, skontrastowany jak nigdy wcześniej z owdowiałą rzeczywistością, pomnoży swój legion i wypędzi cię czym prędzej z ledwo, co zaczętego rozdziału I.
Szczęście, że moja sąsiadka nie dzieli się z osiedlem swoją somatycznością, tym bardziej że zapach jej przypomina skwaśniałe jabłko. Fermentująca stara kobiecina niewywołująca apetytu. Ciągnie za sobą jakieś dziwne brzemię starości, której nigdy nie chciałbym poznać. Deklaruję, iż gdy odkryję, jakim wstrętem epatuje każdy sześćdziesięcioletni atom mojej komórki, zastrzelę się albo nożem od masła wypruję swoje zmiażdżone serce.
Moje tętnice już dawno przedawkowały cholesterol. Zajadałem się literaturą równie zachłannie, jak kotletami wieprzowymi. Ze mnie jest stary artysta i zakrzepnięte mam w żyłach złogi krytyki, której nigdy nie wypróżniłem, jak należy. Stary, obleśny mnich bez braci. W kwestiach sztuki musimy trzymać się razem, gdy twoje słowo wzniesie się przeciwko bliźniemu, bez należytego poparcia, to nie on, a ty spłoniesz w ogniu herezji publicystycznej. Od losu wygnańca, wolałem wieść żywot potępionego przez siebie samego pielgrzyma umierającej, ale nie umarłej literatury. Zmierzam od niepamiętnych lat do miejsca, które będzie moim sanktuarium, gdzie będę mógł się rozkoszować wolnością słów. Pragnę oczyścić twórczość z wymiocin, jakie nieustannie wypluwa gardziel rozszalałych w XXI wieku idei. Potworna hydra lernejska nie potrzebuje wojowniczego Herkulesa i jego maczugi. Oczyszczenie musi spłynąć z głębin świadomości wszystkich uczestników kultury, tak by umysły poddane indoktrynacji zaczęły oddzielać ferment od istoty sztuki, by zaczęły widzieć sztukę w jej okazałości, oderwaną od plagi zalewających nas systemów. Przywróćmy jej należyte miejsce, nie próbujemy lokować jej w formę, do której literatura i tak nigdy się nie dopasuje. Będzie puchnąć, aż rozerwie ją pragnienie wyzwolenia się z pędów, które narzucił jej małpowaty stwór z banerem hasła ************. Hańba. Nie róbmy z literatury dziwki, ubranej w nowomodne przesłania, którą każdy za rozsądną walutę może swobodnie obracać, jak mu się podoba.
Słowo zbyt mocno weszło w toksyczny romans z polityką. Już nawet ono samo nie wie, kim jest. A czy my wiemy? Pasożyt wessał jej istotę i żywi się nią, a sensy, które wydala, są deserem dla tych, którzy uczynili ze słowa narzędzie propagandy. Słowo jest już tylko pudrem, do upiększenia gęby potwora, pożerającego pierwotne znaczenia. Pisarz zaś, bawi się w dyktatora wyższych znaczeń, które wykorzystuje do organizowania przestrzeni literackiej, gdzie podstępnie zasadzi swoje ukryte dążenia, natury czysto nieliterackiej.
Wracając do wagi tytułu, ogniskuje on uwagę otoczenia chłonnego niejednoznaczności. Niejednoznaczność wiąże się niezaprzeczalnie z impulsem do określenia. Człowiek ma naturę dziko ciekawą wszystkiego. Wszystko od dziecka musi nazywać i określać, nadawać sensy i przydawać funkcje. Określanie równa się istnieniu i złudnemu poczuciu bezpieczeństwa wobec otaczającego świata. Tak więc szczuci jesteśmy tajemniczymi sloganami wybrzmiewającymi z okładek. Autor, w gruncie rzeczy, to sprytny manipulator, wie, od czego uzależniony jest prawnuk Adama. Zrywanie owoców wiedzy tajemnej leży w naszej naturze. Oczywistości rozleniwiają nas i oddalają od poszukiwań, a tym samym mogą oddalać od lektury tych książek, w których drzemie największy potencjał, ale potencjał ten tkwi nie w tytule, lecz w treści.
Znalazłem kiedyś książkę, która nie zawierała tytułu. Jakże to! Książka bez tytułu to jak człowiek bez nazwiska. Jednak książka nie jest bytem czworonożnym, mięsnym tworzywem z zatłuszczoną wątrobą – jak moja własna. Utwory literackie istnieją w sferze dla nas niepojętej. Istnieją w naszej pamięci, w naszym wrażeniu, w naszej świadomości, a może i nawet tam, dokąd udaje się nasza dusza. Owa pozycja bez nazwy, nie posiadała również autora. A po cóż on? Transcendentalny charakter wszelkiej literatury polega na tym, że z chwilą powstania dzieła traci ono zarówno nazwę, jak i właściciela i staje się własnością Bytu Wyższego.
Gdybym nie żywił się literaturą, byłbym tylko człowiekiem żywiącym się kotletami, z niewielkimi wyjątkami pochłaniałbym zupę szczawiową i delektowałbym się piwem jęczmiennym w ciepłe wieczory. Podkładałbym nogi sąsiadkom, które mnie drażnią i znosiłbym codziennie swoje bebechy na dół do pobliskiego parku, by nadąć płuca rzekomo zdrowym powietrzem. Nie byłoby mnie – skazanego na dochodzenie do tajemnic bytu, dziwaka z filologicznym wąsem i manierami jak u zbłąkanego psa. Jestem, póki nie znajdę świętego sanktuarium – miejsca, w którym literatura wyda wyrok na zbrodnie ludzkości.