Nie chcę o niej mówić. Nie chcę o niej mówić, że się zestarzała, że jest kiczowata i nudna, jak twierdzą głupcy, co jej nie czytali albo nie zrozumieli. Chcę o niej mówić, jako o światełku w tunelu, jak o książce, która jest nieskończonością, która z każdą kolejną próbą jej odczytania, wymyka się jednoznacznej refleksji. Chcę mówić o Grze w klasy Julio Cortazara jako panopticum.
- A mogło być tak dobrze – rzeki metafizyczne płyną przecież wszędzie. Mogłoby nam być tak dobrze, gdybyśmy tylko trzymali się wyznaczonego planu marszruty, nie zapominając o tym, że przypadkowe spotkania bywają tymi najbardziej dotkliwymi. Bataille upatrywał w erotyzmie pierwiastka śmierci, ale Ameryki jak Kolumb nie odkrył. Eros, Hypnos i Tanatos to przecież bóstwa spokrewnione. Metafizyka dwugłowego cielęcia, muzyka Brahmsa, to wszystko mieści się w małym palcu Magi, która czuje ten świat dogłębnie, tak jak odgradza to wszystko od świata biednego Horacia Oliveirę – zakurzone okulary, kołnierz kanadyjki..
- Empecher les gens de dormir a cette heure c'est trop con. To już za dużo przeszkadzać ludziom o tej porze. W czasie gdy w Klubie Węża buzują w jednym płomieniu usta Bessie Smith i twarz Brahmsa.
- Wyglądasz, jak siedem nieszczęść, Horacio, kwituje Maga, kiedy twarz Oliveiry pojawia się znowu w futrynie drzwi. Flaneur, wieczny tułacz, nie mogący sobie znaleźć miejsca alter ago autora, trochę niebieski ptak, trochę antyintelektualista, próbujący pożenić wodę z ogniem między udami urugwajskiej dziewczyny, która nie słyszała o Lautreamoncie, ale która namiętnie słucha Schonberga i śpiewa Hugo Wolfa, niezmiennie źle. I ten Rocamadour, maleństwo.
- Nic, nic takiego nie dzieje się na kartach tej książki, którą należy czytać, jak zaleca autor, skacząc po rozdziałach, a to trochę jak skok przez ogień, dalekie echo szaleństwa Rimbaud.
- Duszko – to książka to palimpsest na palimpseście, szkatułka w szkatułce, nie ustające w swej grze perpetuum mobile, skonstruowane na zasadzie wiecznego wirowania. Myśl wyrasta ze skojarzenia i łączy się z kolejnymi asocjacjami, niczym atomy tworzące cząsteczkę. Z tym, że te cząsteczki wchodzą w reakcje z kolejnymi cząsteczkami, i rozpadają się na mikrocząsteczki. Wszystko dryfuje w ogniu, to znowu w wodzie. Zmienność jest zatem cechą dystynktywną tego utworu wymykającego się jakiemukolwiek zaszufladkowaniu. Niezmienna zmienność. Concordia disconcordis, zgodność przeciwieństw. Nieustanne trwanie w bezruchu.
- Winni pewnemu stanowi rzeczy... jesteśmy my sami. Wprowadzeni w ten świat bez drogowskazów, bez wskazówek – tak zdaje się twierdzić autor Co nam zatem pozostaje? Szukanie wewnętrznego kompasu, który jak w piosence (Twe ramiona – łódź Magellana,m serce Twe – busola ma) może okazać się, po platońsku zagubioną połówką Symbolionu i tylko w połączeniu z drugim człowiekiem, którego z całą pewnością kochamy (ale miłość, takie słowo) jesteśmy w stanie przez jakiś czas płynąć przez odmęty nicości, ku Tajemnicy.
- Ja przybrałem odpowiedni wyraz twarzy, aby tę podróż do kresu nocy, móc wytrzymać.
- Pić! - nade wszystko upijać się winem, życiem, miłością – tyle Baudelaire, a Cortazar? Cortazar zaleca picie mate, bo odświeża umysł, canii, po pozwala oddać się refleksji, wreszcie koniaku, bo jest dobry na wszystko. I oczywiście kawa, tej nie powinno nigdy zabraknąć pod ręką. I tak, popijając rozmaite trunki, budzimy się z chorą wątrobą i sercem...
- Podobno, kiedy się umiera... dusza przenosi się w stan bardo, szeroką granicę między światami. Kiedy ponad dwa lata temu umarła moja matka, a stało się to w jednej chwili, WTEM NAGLE NIESPODZIEWANIE, jak w tym wierszu Ferlinghettiego, wyparowało ze mnie życie, dosłownie. Czuję, jakbym przeżywał swoje wewnętrzne bardo już tu i teraz. Jak bohaterowie Cortazara, którzy przechodzą między światami niepostrzeżenie i są jak koty Schrodingera: chadzają zawsze swoimi krętymi drogami.
- Robisz mi zaszczyt tymi określeniami. Tymi wpędzeniami do astralnego grobu. Tą krecią robotą Dedala. Pisaniem, które powinno być jak czytanie i czytaniem, które powinno być jak pisanie palcem na wodzie, w nagłym olśnieniu, że wszystko to jest nierzeczywiste. Ból, cierpienie i śmierć jak symetryczne wahadła dla rajskiego, ptasiego mleczka. Twarz Poli Raksy wpatrzona w lustereczko. Puszka Pandory, z której wyłażą zmory. I ten biedny Horacio Oliveira, który powtarza błędy wszystkich mitologicznych czy literackich pierwowzorów.
- Dokładnie co pięć minut. Wyłania się ze spokoju kolejny niepokój, to łupie w krzyżu, to boli serce. Trzymając w dłoniach szklankę canii, Oliveira obserwuje pijane towarzystwo w Klubie Węża: zamroczoną Babs udającą Bessie Smith, Ronalda rozłożonego u jej stóp jak mokasyny, Osipa Gregoroviusa, który przywala się do Luisy – Magi, podczas gdy w sąsiednim pokoju jej synek Rocamadour umiera w gorączce, co zauważa Horacio, kiedy wychodzi do pokoju dziecięcego. Wraca teraz z pustą szklanką do zamroczonego towarzystwa...
- Tłumaczę: dostrzega martwe dziecko kochanki, dziecko, za którym nie przepadał, bo to nie jego bachor i nic nikomu nie mówiąc, wraca na swoje miejsce. Nie wychodzi zatem z roli obojętnego obserwatora, beznamiętnego pilota oblatywacza. Z kamienną twarzą akceptuje okrucieństwo życia. Rzeczywistość in statu nascendi. To powtórzenie najważniejszego dla Gry w klasy mitu faustycznego; Faust nie podziela rozpaczy Małgorzaty, która zabiła własne, ukochane dziecko. Oliveira odtwarza ten rytuał żałobny bez zmrużenia powiek. Ze wzruszeń pozostaje mu jedynie wzruszenie ramion. Czy Horacio jest zatem monstrum? .
- Wszystko jest takie dziwne, dziwny jest ten świat – potwór energii, przemiana energii w materię..
- Jestem sobą, powtarza jak kukułka wewnątrz ściennego zegara, horacjańskie ego. Przeświadczenie o byciu sobą prowadzi Oliveirę na manowce. Na nice.
- Jestem nim. Wystarczy wyjąć to wewnętrzne oko i wyrzucić za okno. Defenestrować frustrację, a wtedy wszystko wypełni się najpierw krwią, a potem migotliwym wyzwoleniem: mirtem nirwany. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy na koncercie Nirvany w New Haven, w stanie Connecticut.
- A może mówmy w trzeciej osobie... W myśl reguły: do trzech razy sztuka, w końcu są trzy osoby boskie: ego, superego i idiotyzm..
- Z początku należałem do ludzi, ale uświadomiłem sobie, że ta przynależność jest złudzeniem. Etienne jako malarz i Horacio jako nagi człowiek Massaccia. OBAJ próbują odnaleźć drogę w Labiryncie, wejść po raz kolejny, jak niegdyś Tezeusz z kłębkiem wełny, który podarowała mu Ariadna, ta sama Ariadna, która niebawem ulegnie Dionizosowi, upojona jego winem i poskromiona tyrsem, teraz już na zawsze bachantka, jak Maga – Luisa, a wcześniej Pola, a później Talita. I wszystko powtarza się na tej czasoprzestrzennej planszy w nieskończoność. Postacie nie mają odpowiedników, usta dziewcząt wyginają się w bolszewickim grymasie, na mankietach pojawia się krew.
- Jak sobie chcesz – w końcu to wszystko rozjeżdża się dokoła, jak ból, który obejmuje nie tylko całe ciało, ale przede wszystkim tak zwane ciało. Ból Tezeusza, który zagubił kłębek wełny gdzieś w Labiryncie: między ustami Minotaura a wargami sromowymi Pazyfae – Ariadny. Ból, który narasta, ale przede wszystkim nie ustępuje. Ból osamotnienia w centrum Paryża. Czy w Buenos Aires, w piersi czy lędźwiach, wszędzie.
- Rozumiem, że ból istnienia to rana, która się nie zabliźnia. Tak w Grze w klasy, jak i w Książce dla Manuela, cortazarowscy bohaterowie rozdrapują swoje rany, jakby naczytali się i wzięli sobie do serca przesłanie utworów Żeromskiego. Cała ta żeromszczyzna jest, oczywiście, podawana z należnym dystansem, ale i tak boli.
- Cóż, ból nie ustępuje. Życie boli jak diabli. Bolesna jest sama świadomość śmierci i jej nieuchronności.
- O, jak bardzo ten ból jest nie do zniesienia dla cortazarowskiego bohatera z papier mache...
- Wiem, sam ten ból odczuwam na każdym planie właściwe: nerwowym, somatycznym, metafizycznym. Ból istnienia, które zamienia się w nieistnienie. Ból.
Jego przyjacioły odpowiadają prawidłowym oburzeniem wenezuelskim
Pisz tak, aby odpowiednie dać rzeczy słowo. Pisać należy krwią i żółcią. Aby napisać książkę, należy najpierw coś przeżyć. Przyjrzyjmy się tym kilku poradom, które Cortazar przemyca skądinąd. Zobaczmy, jak pisanie staje się czymś więcej niż pisanie.
A oto fakty: Aby napisać książkę, należy najpierw coś przeżyć – tak rozpoczyna się Spowiedź dziecięcia stulecia Alfreda de Musseta, tego samego, którego formę Rimbaud nazwał lichą jak lichtarz. I dlatego Forma Bardziej Pojemna, która u Cortazara sprowadza się do silva rerum, jak w przypadku Ostatniej rundy, gdzie sąsiadują ze sobą rozmaite paciorki jednego różańca, perły nanizane na sznur z ognia, migoczące niczym podświetlony kłębek wełny w labiryncie.
W innych społecznościach suma naturalności i humoru składa się na osobowość pisarza. Wzór na Cortazara jest pozornie prosty.
Chciałbym zakończyć te stronice anegdotą. Przyjrzeć się biografii naszego kronopia, spojrzeć na te siedemdziesiąt lat z należytym dystansem.
Nie potrzebowaliśmy zarabiać na życie, pisze Cortazar w Zajętym domu. Życie kronopia to przeciwny wobec marnej egzystencji famy biegun. W Opowieściach o kronopiach i famach te dwie grupy można by scharakteryzować jako: metafizycznie ubogaconą (kronopie) i metafizycznie upośledzoną ( famy).
Kamień – ten czarny, filozoficzny – spoczywa w dłoniach kronopia, którym jest Cortazar, i którym może być jego zaufany, spółkujący czytelnik.