Opowiadanie ukazało się w nowojorskim dzienniku „Forwerts” 30 października 1959 roku w cyklu „Ludzie w moim życiu” pod pseudonimem Icchok Warszawski.
Niemal wszystkie warszawskie biblioteki były w prywatnych rękach. Jedyna miejska biblioteka publiczna znajdowała się na peryferiach, daleko od centrum miasta. Ci, którzy chcieli czytać literaturę, płacili za to jeden albo dwa złote miesięcznie. Przychodząc po książki, nie sięgali po nie samodzielnie na półki, tylko wyszukiwali w katalogu.
Opisywana przeze mnie jedna z tych prywatnych bibliotek była instytucją o długoletniej tradycji. Nie funkcjonowałaby jednak, gdyby jej właściciel oraz jego współpracownicy nie stali się specjalistami w ratowaniu księgozbioru. Foliały były zniszczone. Naprawiano je, podklejając papierową taśmą. Tu, w Ameryce, nikt by takiego egzemplarza nawet nie tknął, a tam traktowano go z nabożeństwem, niemal jak przedmiot kultu, jak relikwię. Oprawione w płótno, ze zniszczonymi grzbietami, książki stały na półkach poukładane od podłogi po sufit. Kiedy ktoś znalazł się w bibliotece, od razu uderzał go zapach pleśni, a może nawet – co było jeszcze bardziej nieprzyjemne – stęchlizny. Czytelnik, który zażyczył sobie książki, po jej otwarciu zauważał często jakieś insekty, powinienem od razu powiedzieć: mole książkowe. Można było odnieść wrażenie, że oddawały się twórczej pracy, ucząc się, czytając, studiując. Same wyglądały jak małe literki, między którymi pełzały.
Z tyłu, za kontuarem, stał właściciel biblioteki, pan Breskin. Wyglądem przypominał całkiem bogatego kupca lub gospodarza, ubrany na czarno, z wystającym sympatycznym brzuszkiem, z którego boku zwisała dewizka. Jednakże pan Breskin był osobą bardzo światłą i uduchowioną. Możliwe, że przeczytał wszystkie książki ze swojej biblioteki. Jeśli tylko się dało, starał się nie kupować do swojego zbioru żadnej literackiej szmiry. Pragnął, aby czytelnicy-abonenci jego biblioteki czegoś się nauczyli, coś poznali. Oczywiście, niczego nie narzucał, jedynie grzecznie polecał. Można tam było dostać przede wszystkim popularne dzieła naukowe, ale też te zupełnie nieznane. Trafiłem tam Flammariona, Nietzschego, Schopenhauera oraz liczne prace na temat okultyzmu, a także literaturę fachową z dziedziny psychologii. Znajdowały się tam pozycje, których nie dało się zdobyć gdzie indziej. Bibliofile i zwyczajni bibliomanii przybywali zewsząd w poszukiwaniu nieznanej im jeszcze literatury. Cała atmosfera panująca w bibliotece przypominała nowoczesny bejt midrasz*.
Pan Breskin był zagorzałym zwolennikiem i propagatorem Spinozy. Żył zgodnie z jego nauką, filozofią: „nie śmiejcie się, nie płaczcie, tylko zrozumcie”. Wokół biblioteki gromadziła się żydowska biedota. Złodzieje kradli, komuniści organizowali demonstracje, handlarze starzyzną skupowali szmaty, biedne przekupki handlowały nadpsutymi owocami. Nikogo wokół nie brakowało, nie wyłączając ulicznych prostytutek. Pan Breskin wiedział, skąd biorą się nieszczęścia: bieda, nierząd, złodziejstwo. Z tego, że człowiek nie panuje nad swoimi emocjami, uczuciami. On sam miał dość powodów do zdenerwowania. Czytelnicy niszczyli książki, brudzili, robili głupie dopiski na marginesach. Złościło go to, ale czy miał kląć albo coś załatwiłby krzykiem? Należy zrozumieć wszelką motywację. W delikatny sposób uczył, że nie można budować własnego szczęścia na nieszczęściu innych. Jak długo człowiek tego nie pojmie, tak długo świat będzie pełen niesprawiedliwości i szaleństwa.
Po I wojnie światowej pojawił się nowy rodzaj czytelników. W miejsce dawnych studentów jesziwy**, którzy przez wiele lat przychodzili do biblioteki pana Breskina w poszukiwaniu wiedzy na temat świata, pojawił się czytelnik żądny tylko nowości, literackich sensacji... We Francji brukowe powieści Margueritte’a oraz Dekobry wydawali w milionowych nakładach. W Anglii rozwinął się rynek taniej książki Wallace’a. Z Rosji zaczęła nadchodzić komunistyczna bibuła pełna czerwonej propagandy. Każde państwo eksponowało swoich pisarzy. Polacy wydawali szczególnie wiele przekładów. Nowy czytelnik czy też nawet może bardziej czytelniczka zachowywali się jak rozpieszczone dzieci. Dla nich stare książki stawały się niczym niemodne stroje, a dobra powieść oznaczała dopiero co napisaną i wydaną. Nowości, nowości – tylko o to się upominano.
Na początku pan Breskin próbował wyjaśniać, że nowa książka wcale nie musi być lepsza od starej. Co z twórczością Tołstoja? Czy Platona nikt już nie będzie czytał? Jednak dziewczęta, a i dojrzałe kobiety nie miały ochoty wysłuchiwać mądrych rad pana Breskina. Przychodziły umalowane, wyperfumowane i zniecierpliwione, wykazując konkretne zainteresowania, czego pan Breskin nie rozumiał. One chciały znaleźć w książce erotykę, sensacje, czytać dzieła młodych autorów uwikłanych, podobnie jak bohaterowie ich powieści, w miłosne historie. Pan Breskin próbował podsuwać czytelniczkom książki Gogola, ale one odwracały głowę, kręcąc nią z dezaprobatą.
– To jest stara historia.
– Gogol to ramota, Dekobra – grafoman, to jest nowe? – pytał pan Breskin.
– Chcę coś o współczesnym życiu.
– Życie wszędzie toczy się podobnie, jest zawsze takie samo.
– Nie...!
A że pewnego razu, nieopodal, otwarto nową bibliotekę niemal wyłącznie z nowościami, wkrótce w placówce pana Breskina nie ostała się prawie żadna czytelniczka. Każdego dnia przychodziły z pretensjami panie chcące odebrać wpłaconą kaucję, pieniądze złożone w bibliotece, zasilające jej kapitał. Pan Breskin musiał się zapożyczyć i popadł w długi. O zakupie nowych książek mógł tylko pomarzyć. W jego bibliotece pozostali jedynie czytelnicy podobni do księgozbioru: starzy, zmęczeni życiem, półcienie w połatanych kapotach. Wyszukiwali na zniszczonych, wyblakłych kartach katalogu książki, które pomogłyby rozwiązać ich problemy, dałyby gotową receptę na życie...
Obok sali bibliotecznej znajdował się mały pokoik wyposażony w sofę. Pan Breskin, zmęczony ciągłym staniem i klejeniem podartych książek, udawał się tam na krótką drzemkę. Pomieszczenie to było niemal stale nasłonecznione. Pan Breskin przez długie lata spędzał w nim popołudnia, rozmyślając o czystych ideach, o duchowości, o boskiej naturze, o jej odwiecznych właściwościach oraz o jej formach – dawnego i obecnego objawienia, które Spinoza przyrównywał do fal płynącej rzeki lub do baniek mydlanych. Do tych objawień należeli wszyscy ludzie – ich myśli, pragnienia, fantazje, i oni sami, wszystko to odpływało jak fale, pękało jak owe mydlane bańki. Pozostało jedynie bóstwo, jego idea, jego bezkresna obecność...
Zaskakujące było to, że kiedy biblioteka pana Breskina plajtowała, ludzie upatrywali szansę jej uratowania właśnie w owym pokoiku, mającym osobne wejście. Wielu było zainteresowanych jego wynajęciem. Młodzi ludzie często o to pytali pana Breskina. Jasne też było, do czego miałby im służyć. Stałby się miejscem, gdzie mogliby sobie sprowadzać kobiety. Pokoik nie sąsiadował z żadnym mieszkaniem, zajmowanym przez jakąś rodzinę. W pobliżu nie było hotelu, a zresztą obsługa hotelowa i tak, jeden przez drugiego, podgląda swoich gości. Pokoik nadawał się więc idealnie na miłosne gniazdko, miejsce schadzek.
Jak długo biblioteka przynosiła zyski, choćby minimalne, tak długo pan Breskin nie chciał nic słyszeć na temat wynajmu pokoiku do celów niezgodnych z logiką i zasadami, jakie powinny panować między ludźmi. A poza tym potrzebował go dla siebie ze względu na zdrowie, jako miejsce wielogodzinnych rozmyślań. Jednakże jego sytuacja finansowa tak bardzo się pogorszyła, że nie miał innego wyjścia, a pokój mógł przynieść dochód rzędu osiemdziesięciu, a nawet stu złotych miesięcznie. Wydatków było i tak wystarczająco wiele, jak choćby pensja dla zatrudnionego w bibliotece pracownika, bez którego jej właściciel by sobie nie poradził. On sam, pan Breskin, nie był w stanie samodzielnie wspinać się po drabinie, żeby wyciągnąć z półki pod sufitem jakąś książkę, do tego potrzebował młodego pomocnika. To wszystko zaważyło na tym, że w końcu wynajął pokój.
Należałem do starych bywalców biblioteki pana Breskina. Zapisałem się do niej, gdy wróciłem do Warszawy z rodzinnego miasta mojego dziadka. Chodziłem do niej z takim samym nabożeństwem, jak ongiś do bejt midraszu. W moich oczach ściany biblioteki wydawały się obłożone skarbami. Nigdy nie wiedziałem, co najpierw wypożyczyć. Nowymi książkami w ogóle się nie zainteresowałem. Uważałem nawet, że erotyki i miłości jest więcej w starych utworach niż w nowych, brukowych. U Forela, Kraffta-Ebbinga albo tylko Rabelais'go i Petrarki jest więcej erotyki na jednej stronie dzieła niż u Margueritte’a i Dekobry we wszystkich ich książkach. Tak więc nawet i na tym polu szundziści* sfuszerowali. Wszystko było u nich niespójne, rozrzedzone. Chcieli się przypodobać każdemu, nawet mieszczańskiemu czytelnikowi. Ograniczali się do aluzji, podczas gdy klasycy nazywali rzecz po imieniu i dostarczali ważkiej wiedzy w każdej dziedzinie.
Na początku nie wiedziałem, że pan Breskin wynajął swój pokoik. Jednak później zaczęły do moich uszu dochodzić stamtąd, zza drzwi, rozmowy, śmiechy, szepty. Za każdym razem słyszałem głosy mężczyzny i kobiety. Stało się dla mnie jasne, że w sąsiedztwie starych książek, poukładanych na ściennych półkach, zagnieździła się miłość. Któregoś dnia zauważyłem tam mojego dobrego znajomego, członka klubu pisarzy. Cudzołożył z żoną innego członka tego samego klubu. W bibliotece stale przebywali jacyś ludzie; nawet wtedy, gdy większość czytelniczek odeszła, przychodziło tam trochę kobiet. Tymi samymi schodami, które prowadziły do biblioteki, szło się także do owego pokoiku. Należało jedynie skręcić w prawo. Dziennikarz, który go wynajął, znany był z donżuańskich podbojów. Często przychodziłem do biblioteki i znałem zarówno kochanka, jak i kochankę, para ta zatem doszła do przekonania, że przede mną i tak nic się nie ukryje i zdradziła mi swój sekret. Inna sprawa, że było to tajemnicą poliszynela. Dowiedziałem się o tym, ponieważ od czasu do czasu wykonywałem zleconą pracę dla tego znajomego, znającego kilka języków obcych, jednakże nie władającego biegle jidysz. Kiedy przychodziłem do biblioteki, niejednokrotnie zaglądałem do pokoiku. Dziennikarz wręczał mi swoje pełne błędów rękopisy, które poprawiałem i przepisywałem. Zarabiałem w ten sposób tyle… że wystarczało na wodę do ugotowania kaszy. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy miłość, która nią nie była. Lodowatą miłość dwojga cyników. Mój przyjaciel, dziennikarz, powiedział mi otwarcie, że jest już zmęczony tym związkiem. Zapytałem go, dlaczego nie chce zerwać z ową kobietą, a on odpowiedział mi półżartem:
– Boję się, że jej mąż stanie się moim wrogiem...
W końcu rozwiodła się z mężem, ale to nastąpiło już kilka lat później.
Pożegnałem się z przyjacielem i wszedłem do sali bibliotecznej. Pan Breskin nie miał pojęcia, że bywałem w jego pokoiku. Wiedział natomiast, że param się pisaniem. Powiedział do mnie:
– Niech Pan wyda swoją książkę, kupię ją.
Biblioteka posiadała także dzieła w języku jidysz oraz hebrajskim. Myśl, że moja książka mogłaby się znaleźć między książkami autorów, których utwory sobie tak bardzo ceniłem, słodko połechtała moją próżność.
Przy okazji porozmawiałem trochę z panem Breskinem o Spinozie. Później zacząłem szukać w katalogu książki do wypożyczenia. Cóż miałbym teraz wypożyczyć? Darwina Podróż naturalisty lub Traktat o naturze ludzkiej Hume'a, Dziwy życia Gurneya i Myersa, a może została jeszcze jakaś książka Knuta Hamsuna, której do tej pory nie przeczytałem? Przypomniałem sobie o tym, co powiedział do mnie jeszcze pan Breskin: „Jest pan młody... nie ma większego daru niż młodość...”. Co to za wielki dar? Pytałem sam siebie. I dlaczego nazywał mnie młodym? Otto Weininger już w dwudziestym szóstym roku życia napisał swoje wielkie dzieło, a na dodatek popełnił jeszcze samobójstwo...
Wybrałem książkę i wyszedłem z nią na ulicę żydowskiej dzielnicy. A tam ludzie idący naprzeciwko mnie sami wyglądali jak postacie z książek. Widziałem spieszących chaluców*, bundystów, komunistów, ortodoksyjnych młodzieńców, a także asymilatorów. Mijałem młode kobiety, każdą z jej sekretem, tajemnicą. Miłość, zbrodnia, tchórzostwo, idealizm spacerowały wspólnie po jednej ulicy, po tym samym trotuarze.
Z zaułka wyszła kochanka mojego przyjaciela. Stawiając drobne kroczki, rozglądała się na wszystkie strony przebiegle jak złodziej. Znałem jej tajemnicę pewnie nawet lepiej od niej samej...
Ach, można by to wszystko opisać!... – westchnąłem, oddalając się prędko. Poszedłem do Ogrodu Krasińskich z zamiarem oddania się lekturze nowej książki.
Z jidysz przełożył i przypisami opatrzył Mariusz Lubyk
* Hebr., dom nauki i modlitwy.
** Hebr., żydowska wyższa szkoła talmudyczna.
* Jid., brukowi autorzy.
* Hebr., członkowie ponadpartyjnej młodzieżowej organizacji syjonistycznej, przygotowującej do pracy w Erec Izrael.