Zbliżały się wybory. Poseł i zarazem kandydat na posła, bo oni traktują tę funkcję jako dożywotnią, do którego poszedłem, aby trochę podyskutować, gdyż zaczęło mi brakować intelektualnych impulsów, a w tej naszej dużej wsi z tramwajami nie było tak na dobrą sprawę z kim rozmawiać, był bardzo zalatany. Spóźnił się na dyżur i już od progu wołał:
- Pani Aniu, niech pani połączy mnie z wiceprezydentem, nie, może najpierw z dyrektorem „Elektromechu” a potem z prezydentem, no, wiceprezydentem, czy pani przepisała tę interpelację, którą wydumał Janiczak, czy był wczoraj Witucki, nie mogłem już na niego czekać, czy pani go przeprosiła w moim imieniu, kupiła pani „Arabikę”, o którą prosiłem…
Ocknął się, zobaczywszy mnie grzecznie siedzącego na krzesełku w poczekalni. Nawet ręce położyłem na kolanach jak uczono w szkole. Jak heca to heca.
- A pan kto? Pan do mnie?
- Tak, panie pośle – powiedziałem, stając na baczność i patrząc wprost w jego, pozornie naiwne, niebieskie chłopięce oczy. – Jestem pańskim wyborcą.
Jak heca to heca.
- To pan na mnie głosował? – poseł uśmiechnął się szeroko. – Naprawdę?
- Naprawdę, panie pośle. Mam w komórce fotografię kartki wyborczej. Zaraz panu pokażę – powiedziałem, sięgając do kieszeni, aby wyjąć telefon.
Swego czasu, nie mając co w Kółku robić, wbiliśmy sobie w telefony fotografię kartki wyborczej, którą zmarnowaliśmy, bo Witoldowi kazaliśmy zagłosować na partię, której notowania wtedy rosły i na tego polityka właśnie. Nie była to oczywiście nasza partia i nasz kandydat.
- To będzie nasze alibi w razie czego – wytłumaczyłem. – Na drugą ustawę dezubekizacyjną, bo chyba taka się szykuje.
Jak heca to heca.
- Nie trzeba, nie trzeba. Wierzę panu – zapewniał poseł, uśmiechając się przymilnie.
- Dziękuję, panie pośle. Zaufanie to podstawa relacji między ludźmi. Także w polityce – mocno zaakcentowała ostatnie słowa.
Spojrzał na mnie zdziwiony i z miną bywalca politycznych salonów orzekł:
- Różnie bywa.
- Ale powinno być inaczej – powiedziałem, ciesząc się, że dyskusja już się zawiązuje.
Poseł jednak nie miał głowy do spraw zbyt trudnych, więc zapytał, trochę jak na kampanię wyborczą nazbyt obcesowo:
- Ma pan coś do mnie?
- Do pana nie, broń Boże, panie pośle. Chciałem tylko z panem posłem jedną sprawę omówić, którą będzie można potem w kampanii podnieść, a przynajmniej w nowym parlamencie, w którym na pewno pan się znajdzie, rozpatrzyć. Jest to sprawa wcale nie tak nielicznego środowiska – łapałem posła na wyborczy haczyk.
- Środowiska, pan mówi? A jest jeszcze jakieś środowisko w tym rozbitym społeczeństwie? Środowisko, które potrafi wspólnie omówić swoje problemy, które potrafi się skrzyknąć i tak a nie inaczej zagłosować? Dzisiaj o wyniku wyborczym decydują media, w tym przede wszystkim społecznościowe. Telewizja i internet. Kto ma w ręku media i dobrą fermę trolli, ten będzie zwycięzcą – wyjaśniła poseł.
- Zaręczam panu, panie pośle, że takie środowisko jest i szuka ludzi, partii, na którą mogłoby z pełnym przekonaniem zagłosować. Mamy organizację zwaną Kółkiem i jesteśmy w kontakcie z innymi kółkami w całym kraju. Nasza farma trolli będzie do pana dyspozycji jak się dogadamy.
- A to ciekawe… – mruknął poseł, nie w pełni widać przekonany do istnienia takiej sieci.
Istotnie, społeczeństwo było zdyspergowane. Przypominało kupę plewów przewiewanych przez medialny wiatr z jednego krańca na drugi. Wahadło wyborcze. Raz w lewo, raz w prawo. Poseł był z prawa i zgodnie z regułą wahadła teraz na niego była kolej. Dlatego też był taki podniecony. Przestępował z nogi na nogę, co raz poprawiał świetnie ułożoną fryzurę, codziennie rano u najlepszego fryzjera w mieście odnawianą, od czasu do czasu nawet pocierał się w kroczu. Prawdopodobnie chciał się wysiusiać a ja mu to uniemożliwiałem.
- Niech pan przyjdzie za tydzień o tej porze, porozmawiamy! – prawie że polecił, przestępując z nogi na nogę. - Dziś nie mogę pana przyjąć, mam tyle spraw, za godzinę będę musiał jechać do Warszawy… Pani Aniu, czy Kazimierz wie, że za godzinę jedziemy? Przepraszam, bardzo przepraszam, pani Aniu, proszę zapisać pana w pierwszej kolejności za tydzień. No to do widzenia – wyciągnął do mnie rękę.
Była biała i pulchna jak Jana Pawła II, którą swego czasu ściskałem w ramach ochrony którejś tam jego pielgrzymki. Papież był tak nieostrożny, że wyciągał rękę do każdego, więc trzeba było od czasu do czasu ją chronić. Zamach niczego go nie nauczył.
- Jaki Kazimierz? Jaka Warszawa? – usłyszałem głos pani Ani, bo po wyjściu padłem na kolana i przytknąłem ucho do dolnej części drzwi, gdyż wyżej było śnieżne szkło, przez które widać było jednak zarysy postaci.
- Tak tylko powiedziałem, pani Aniu, aby pozbyć się tego natręta – zaśmiał się poseł. – Źle mu z oczu patrzyło.
Za tydzień oczywiście nie poszedłem, bo pan poseł znów by się spóźnił co najmniej o trzy kwadranse.
- Pan poseł ma tyle pracy – tłumaczyłaby go sekretarka.
Poseł oczywiście się o mnie nie pytał, bo pani Ania oczywiście niczego nie zanotowała. Jak heca to heca.
Jeszcze w tym samym tygodniu do siedziby partii i domu owego polityka dotarły tajemnicze przesyłki. W jednej z nich znajdowały się kserokopie donosów, zwanych eufemistycznie informacjami obywatelskimi, które ten polityk ochoczo pisywał, łącznie z dokładną listą osób z opozycji, które dzięki jego dawnemu pisarstwu zostały przez nas pozamykane. A w drugiej przesyłce było kilka starych, nieco rozmazanych czarno-białych zdjęć, na których różni ludzie różnie się obejmowali. A wiadomo, nikt nie lubi nielojalności – ani żona, ani partia… Jak heca to heca.
Rzeczywiście, źle mi z oczu patrzyło.