Nie tak dawno temu, będąc w Warszawie, czekałem na jeden z wykładów profesor Jadwigi Pstrusińskiej (obecnej i na łamach „Akantu”), jakie wygłaszała wówczas w Pałacu pod Blachą, części Zamku Królewskiego.
Do sali wykładowej jeszcze nie wpuszczano, więc „schroniłem się” w pobliskiej Kawiarni Literackiej przy Krakowskim Przedmieściu, potocznie zwanej „Literatką”. Przy sąsied-nim stoliku siedziała znana mi z widzenia... literatka (konkretnie: poetka). W końcu gdzie ma siedzieć literatka, jak nie w „Literatce”? Mogłaby jeszcze pić z literatki (nie wiem, czy w Bydgoszczy jest stosowana ta nazwa małej szklaneczki do wódki?). Ale nie – podobnie jak ja, piła kawę. I też wybierała się na tenże wykład. Było jeszcze trochę czasu, więc zdążyła mi z pewną dumą powiedzieć, że drukuje w „Akancie”. Choć jej nazwisko nie brzmi Dąbrowska albo Tokarczuk, uznałem to za niejaką nobilitację pisma. W którym i ja chyba już wtedy coś tam wydrukowałem... Istotnie, „Akant” jest wyspą skarbów dla wielu - niemających gdzie drukować w kraju, w którym kapitalizm okazał się o tyle... biedniejszy od komuny, że aż zarżnął na ołtarzu „rynku” krakowskie „Życie Literackie” oraz „Kulturę” (warszawską!) i „Literaturę”! Wielką też sprawą jest dla mnie wydawane wraz z nim, jako rodzaj wkładki, pismo „Świat Inflant”. Chyba jedyny to w Polsce periodyk, przypominający, że jakieś w ogóle Inflanty (okresami lub częściami polskie!) w ogóle istniały. Przy bliższym jednak „oglądzie” kolejnych numerów „A”, mój entuzjazm, wyznam szczerze, nieco osłabł. Za wiele bowiem w czasopiśmie tej rangi i zasług „zdarza się” błędów. Piszę to w cudzysłowie, gdyż błędy same się nie „zdarzają”. Czynią je ludzie. Tłumaczenie, że wszak wszyscy popełniamy błędy, oprócz tych, którzy nic nie robią – nieszczególnie do mnie przemawia. Chodzi nie o samo istnienie omyłek, nieodłącznych towarzyszy wszelkiej ludzkiej działalności, lecz o ich liczbę, a przede wszystkim jakość. Zdarzyło mi się nawet zobaczyć na dwóch odległych kolumnach jednego numeru pisma... to samo zdjęcie. Raz właściwie ilustrujące tekst, drugi raz - zupełnie „od czapy”!I dlatego cierpię na schizofrenię akantoidalną. Objawy podobne odczuwałby zapewne człowiek, który w „Literatce” spotkałby, powiedzmy, sympatyczną... literatkę z bardzo grzecznym i inteligentnym dzieckiem. Tyle że – łagodnie mówiąc - nie co zaniedbanym. Czy wypadałoby wtedy powiedzieć: „Niechże łaskawa pani umyje mu buzię”? Cóż, właśnie na coś takiego się zdobyłem. I nawet – dla kurażu – nie zajrzałem do żadnej... literatki! Pozostaję jednak z szacunkiem
Aleksander Bukowiecki