Działo się to 9 stycznia 1945 roku na Łotwie. Z wolna przemijał impet wielkiej zimowej ofensywy sowieckiej, którą później nazwano trzecią bitwą kurlandzką. Byłem wtedy podporucznikiem i oficerem łączności w 35. Pułku Pancernym. Ku naszemu powszechnemu zdu-mieniu otrzymaliśmy z dowództwa armii rozkaz, aby wycofać naszą 4. Dywizję Pancerną z frontu pod Dzukste i przerzucić ją w rejon Saldusa, w celu odświeżenia i uzupełnienia sił — o czym nadmie-niono dodatkowo w rozkazie z korpusu.
Do pokonania relatywnie krótkiego odcinka drogi wybrano dość ryzykowny transport kolejowy. Ta decyzja potwierdzała, że nasze zaopatrzenie w paliwo było krytyczne. W celu przygotowania trans-portu musiano stworzyć specjalny pierścień obrony przeciwlotniczej na znajdującej się w pobliżu linii frontu stacji przeładunkowej Biksti, jako że sowiecka przewaga w powietrzu była wprost druzgocąca. Mimo to cały załadunek przebiegł szybko i bez żadnych incydentów. Pierwszy transport dotarł do Saldusa już wczesnym ranem 10 stycz-nia. Kiedy 16 stycznia zakończona została operacja przerzucenia dywizji, dowództwo wydało rozkaz jak najszybszego osiągnięcia stanu gotowości marszowej.
17 stycznia nadszedł krótki rozkaz z Heeresgruppe Nord : „4. Dy-wizja Pancerna natychmiast ładuje się na stacji Saldus do pociągów idących do Lipawy. Stamtąd kontynuacja przerzutu drogą morską. 4. Dywizja Pancerna zostaje wyłączona ze składu Heeresgruppe Nord, pozostawiając na miejscu całą broń ciężką i pojazdy bojowe".
Co prawda, wszystkim nam ulżyło, że możemy opuścić pozycje w Kurlandii, ale ten pośpiech nas zaskoczył. Na cel naszego marszu wyznaczono leżące w Prusach Zachodnich miasto Grudziądz. Z in-formacji Wehrmachtu można się było dowiedzieć, że 12 stycznia Armia Czerwona rozpoczęła nad Wisłą i Narwią oczekiwaną wielką ofensywę przeciwko Rzeszy Niemieckiej. Jak się ostrożnie wyrażano, sytuacja zrobiła się niezbyt „sympatyczna".
Ruszając z nader mieszanymi uczuciami w drogę, na nową scenę teatru wojny, mimowolnie przypominałem sobie wydarzenia wo-jenne w Kurlandii.
10 sierpnia 1944 roku wycofano nas z środkowego odcinka frontu na wschód od Warszawy i w szybkim tempie przewieziono trans-portami kolejowymi na Łotwę. Naszym zadaniem było odzyskanie przerwanego uprzednio połączenia lądowego na południe od Rygi w celu uwolnienia Heeresgruppe Nord odciętej od reszty wojsk.
W czasie ataków doszło więc pod Auce i Dobele do ciężkich walk, które w końcu — 6 września — przyniosły oczekiwane połączenie na wschód od Tukums z odciętą do tej pory Heeresgruppe Nord i jej wycofanie się na obszar Łotwy.
Potem jednak, 8 października, 1. Bałtycki Front Armii Czerwonej dotarł w pobliżu Kłajpedy do Morza Bałtyckiego i po raz drugi prze-rwał połączenie lądowe między naszymi oddziałami. Powstał wtedy „przyczółek kurlandzki", do którego można było dotrzeć, a tym samym i zaopatrywać go, jedynie drogą morską.
Na obszar Litwy weszły trzy armie sowieckie, aby od południa zniszczyć zamknięte w Kurlandii niemieckie jednostki. Celem so-wieckiej ofensywy była Lipawa, węzeł komunikacyjny położony na wybrzeżu Morza Bałtyckiego, posiadający niezamarzający w zimie port, będący główną bazą dostaw zaopatrzenia dla niemieckich od-działów w Kurlandii.
Już 16 października w sztabie Heeresgruppe Nord gotowe były, opracowane w najdrobniejszych szczegółach, plany operacyjne prze-bicia się niemieckich sił na tereny Prus Wschodnich. Tego dnia rozpoczęto również przygotowania do ich realizacji. 24 października pierwsze niemieckie jednostki ruszyły na południe, przebijając się przez rosyjskie umocnienia mocno naszpikowane bronią przeciwpan-cerną. Rozpoczętą z dużym sukcesem operację niemiecką musiano jednak wkrótce przerwać, gdyż rano 27 października zaczęła się pierwsza wielka bitwa obronna w Kurlandii.
Sowieckie armie rozpoczęły nawałę ogniową z 2000 dział, których pociski przez wiele godzin spadały na tworzące 200-kilometrową linię frontu niemieckie stanowiska między Tukums i Lipawą. Tak rozpoczęło się wielkie umieranie w Kurlandii.
Przez cztery tygodnie ziemia łotewska drżała pod uderzeniami po-tężnej bitwy; dym i płomienie ogarnęły tę twierdzę nad Bałtykiem. Jednakże wskutek dzielnej obrony niemieckich oddziałów plany So-wietów zakończyły się dla nich fiaskiem i olbrzymimi stratami.
3 listopada Oberkommando der Wehrmacht mogło poinformo-wać, że „W rejonie na wschód od Lipawy, dzięki bezprzykładnej postawie naszych oddziałów, które zniszczyły 62 czołgi nieprzyja-ciela, powstrzymana została sowiecka próba przełamania linii naszej obrony... W sumie przeciwnik stracił w październiku 1144 czołgi na terenie Kurlandii".
Na chwilę Sowieci stracili impet. Nad porozrywaną granatami i bombami ziemią, która w deszczu powoli zamieniała się w mo-rze błota, zapanowała cisza. Obie walczące strony poniosły ciężkie straty. Nasze oddziały były wyczerpane walką niemal do granic wy-trzymałości.
A jednak 25 listopada sowieckie dywizje zaatakowały ponownie, rzucając w bój niewyobrażalne ilości środków, tym razem na niemieckie stanowiska obronne w rejonie między Priekule a rzeką Windawą. Walki obronne trwały aż do 7 grudnia. Ale również i na tym odcinku nie udało się Sowietom przełamać obrony nie-mieckiej. Do historii wojskowości bój ten wszedł pod nazwą drugiej bitwy kurlandzkiej.
W połowie grudnia 1944 roku ziemia w Kurlandii stężała w okowach mrozu. W ciągu jednej nocy błoto i szlam, które spowodowały zakończenie drugiej bitwy kurlandzkiej, zamarzły na kamień. Teraz już nie tylko drogi, ale także łąki i pola stały się przejezdne dla czołgów. Do tego doszło jeszcze czyste, bezchmurne niebo. Sowieckie szturmowce i bombowce niemal bez przerwy obrzucały bombami i ostrzeliwały z broni pokładowej polowe umocnienia, drogi zaopatrzenia, stano-wiska artylerii i kwatery niemieckich oddziałów. Przede wszystkim jednak celem ich ataków były oba porty, przez które docierało za-opatrzenie do Kurlandii, czyli Lipawa i Windawa.
21 grudnia sowiecka artyleria pokryła huraganowym ogniem od-cinek frontu o długości 35 kilometrów; przez trzy godziny, po obu stronach miejscowości Saldus, eksplodowało 170 000 granatów różnego kalibru. Z niemieckich stanowisk obronnych bez przerwy wznosiły się fontanny wytryskującej w niebo ziemi i chmury gęstego dymu. Można by sądzić, że zginęło tam wszelkie życie, gdy o godzi-nie 9.00 w kierunku naszych linii ruszyła, składająca się z 20 dywizji strzelców, pierwsza fala uderzeniowa Armii Czerwonej.
Generał von Saucken w historii 4. Dywizji Pancernej napisał, że „tylko ten, kto brał udział w tej próbie wytrzymałości, może wy-obrazić sobie niewiarygodną skalę żołnierskich dokonań, jakie miały tam miejsce".
Tym razem celem sowieckiej ofensywy było rozdzielenie sił He-eresgruppe Nord. Chcieli dokonać przełamania, atakując po obu stronach drogi łączącej Saldus z Lipawą.
4 stycznia skończyła się trzecia bitwa kurlandzka, podczas któ-rej także Armia Czerwona nie osiągnęła zamierzonego sukcesu. Jed-nakże niemieckie jednostki musiały zapłacić za to wielką daninę krwi, i to broniąc zaledwie kilku kilometrów kwadratowych obcej ziemi, podczas gdy zachodni alianci zdobywali w tym czasie w Niem-czech, w ich ojczyźnie, jedno miasto za drugim. Niemieckich żołnie-rzy stopniowo ogarniało coraz silniejsze przygnębienie.
I dlatego większość z nas niemal z ulgą, a w każdym razie z opa-dającym napięciem, przyjęła chwilę, gdy w Lipawie wchodziliśmy na pokład transportowców, by „wrócić do ojczyzny" i tam wziąć udział w ostatniej bitwie na niemieckiej ziemi.
Już 19 stycznia na transportowiec „Preussen" zaokrętowano pierw-sze jednostki naszej 4. Dywizji Pancernej, a między nimi załogi wozów bojowych 35. Pułku Pancernego. Dowódca naszego pułku, pułkownik Christem, wraz z małym sztabem i radiostacją, popłynął przodem na pokładzie szybkiego okrętu Kriegsmarine, aby zorientować się w sy-tuacji na poligonie w miejscowości Grupa koło Grudziądza i spraw-dzić, jaką i ile broni ciężkiej oraz czołgów przygotowano tam dla nas. Utrzymywaliśmy z nimi stałą łączność radiową, także i w czasie rejsu transportowcem.
Już na początku okrętowania odkryły nas sowieckie samoloty rozpo-znawcze i w związku z tym mieliśmy złe przeczucia. Na szczęście niebo zesłało nam nisko wiszące chmury, tak że artyleria przeciwlotnicza nie miała dużo pracy, strzelając tylko od czasu do czasu. Jedynie w trakcie odbijania od brzegu, w sporej odległości od naszego statku spadło do wody kilka bomb.
Niebawem otoczyły nas okręty eskortowe Kriegsmarine i w sil-nie chronionym konwoju wypłynęliśmy na wody zimowego Morza Bałtyckiego. Lekkie fale kołysały naszym transportowcem i pierw-si pancerniacy zaczęli cierpieć na chorobę morską. Nie mieli jednak szans, by „wychylić się za reling", jako że wszelkie tego typu kon-strukcje zostały na statku zdemontowane; przez potężny górny po-kład przeciągnięto tylko tu i ówdzie stalowe liny, by można było się czegoś przytrzymać, gdyby się ktoś poślizgnął podczas spaceru. Ale mało kto miał teraz ochotę na spacer. Na ogół nasi ludzie byli szczęś-liwi, że mogli wyprostować nogi w ciepłych, choć dusznych i trochę śmierdzących kubrykach. Śmierdziało także — głównie mazutem — i w zatłoczonych do granic możliwości korytarzach oraz innych pomieszczeniach. Ale większość z nas pamiętała stare powiedzenie z początków kampanii rosyjskiej: „Nikt jeszcze nie umarł od smrodu, wielu za to zginęło na mrozie!".
Przed nami, terkocząc silnikami, trałowce przeszukiwały tor wod-ny, zatrzymując od czasu do czasu konwój. Pozostałe eskortowce okrążały nas nerwowo, ogłaszając alarmy przeciwpodwodne, rzuca-jąc bomby głębinowe i nakazując posuwanie się zygzakami. W tym czasie ogłoszono też kilka alarmów przeciwlotniczych. Podczas wy-dawania kamizelek ratunkowych okazało się jednak, że wystarczy ich tylko dla co trzeciego żołnierza na pokładzie. Przy przydzielaniu nas do szalup ratunkowych sytuacja wyglądała jeszcze bardziej ponu-ro. Na pokładzie było z całą pewnością trzy razy więcej ludzi, aniżeli przewidywały to przepisy. Niemal bez przerwy czekaliśmy na pierw-szy poważny incydent.
Co prawda, plan rejsu ułożono przezornie tak, aby nasz wielki konwój minął zajęte przez Sowietów wybrzeże koło Kłajpedy w go-dzinach nocnych. Ale dla nas, pancerniaków, i tak podróż tym nie-typowym środkiem transportu, na dodatek będącym śmierdzącym i przeładowanym statkiem, płynącym po wzburzonym, zaminowa-nym i kontrolowanym przez sowieckie okręty podwodne Morzu Bałtyckim, nie była w żadnej mierze przyjemnym przeżyciem. Kilka-krotnie w trakcie tej podróży zaszczyciły nas odwiedzinami sowiec-kie samoloty torpedowe. Gdyby nasza artyleria przeciwlotnicza nie strzelała tak dobrze, to lepiej nie myśleć, co by się z nami stało. Od czasu do czasu interesowały się nami również bardzo wysoko lecące bombowce, które jednak szybko zawracały, gdy pod ich skrzydłami zaczynały eksplodować pociski naszej artylerii przeciwlotniczej.
W końcu jednak, wczesnym rankiem 21 stycznia, weszliśmy do Zatoki Gdańskiej. Nasza cierpliwość została kolejny raz wystawiona na ciężką próbę, jako że musieliśmy jeszcze długo czekać na statku, zanim pozwolono nam ostatecznie zejść na ląd.
Długie oczekiwanie jednak się w końcu opłaciło. I to nawet bar-dzo, tyle że niestety, na krótko. Zakwaterowano nas bowiem w luk-susowym hotelu w renomowanym kąpielisku morskim, w Sopocie. Jeśli dobrze pamiętam, ten położony nad brzegiem morza hotel na-zywał się Savoy. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów mogliśmy się wyspać na łóżkach z materacami i przykryć puchowymi kołdra-mi. Na kilka dni mogliśmy więc zapomnieć o wojnie — spacerując promenadą, czuliśmy się jak kuracjusze. Chodziliśmy do kina, korzy-stając również z innych przyjemności życia. Na te kilka dni naszym hasłem przewodnim stało się: „Koledzy, rozkoszujcie się wojną, bo życie jest rzeczą straszną!".
Tymczasem informacje, jakie docierały do nas z frontu, owe hiobowe wieści przekazywane szeptem z ust do ust i urzędowe sprawozdania Wehrmachtu, tworzyły bardzo ponurą mozaikę.
Z niemieckiego przełożył
Wawrzyniec Sawicki