Siedziałem w kącie baru w Eindhoven dopijając piwo. O tej porze bar był jeszcze pusty, zapełniał się klientami w późnych godzinach wieczornych. Lubiłem tu przychodzić. Prowadziła go Polka z mężem Turkiem, pewnie z tego powodu był popularny wśród pracujących tu Polaków. Zawsze można było posłuchać polskiej muzyki, zjeść coś z polskiej kuchni i napić się polskiego piwa. Polacy nie byli tu jedynymi klientami. Atmosfera baru i wspólny los sprawiła, że przychodzili tu emigranci różnych ras i nacji. W oczekiwaniu na znajomych zacząłem rozmawiać z barmanem, naszą rozmowę przerwało wejście grupy mężczyzn. Zamówili po polsku piwo i rozsiedli się przy stolikach. Dyskutowali o jakimś problemie w pracy. Jeden z nich został przy barze.
– Profesor nie bądź zły, napij się z nami piwa– zawołał ktoś z grupy.
–Odpier… się ode mnie – odpowiedział. Rozejrzał się po sali, podszedł do mojego stolika i spytał po angielsku czy może się dosiąść.
–Proszę, pan usiądzie– odpowiedziałem.
– O! Polak. Skąd się pan tu wziął? Nigdy tu pana nie spotkałem.
– Ja pana też nie, choć bywam tu zawsze, kiedy jestem w Eindhoven.
–Pracuje pan gdzie indziej?
– Nie przyjeżdżam tu czasem z Polski, do córki.
– To ma pan szczęście, że nie musi pan tu pracować,
– Dlaczego? Wiem od córki, że praca tu nie jest łatwa, ale się opłaca. Twierdzi, że tu inaczej szanują pracownika niż w Polsce.
–To prawda, choć nie zawsze tak jest, czasem jak się źle trafi traktują obcokrajowców gorzej jak swoje psy. Sądząc po pana wieku córka jest młoda i pewnie nic w kraju nie zostawiła, ale ja zapłaciłem swoją cenę za pracę na emigracji.
– Napije się pan piwa? Nie czekając na odpowiedź poszedł do barmana i przyniósł dwa Tyskie.
– Wie pan– powiedział– ja już ósmy rok na emigracji.
–Jak pan się dostał do Holandii, przecież dopiero od trzech lat zezwolili nam na pracę?
–Wcześniej pracowałem w Niemczech, trochę legalnie, trochę na czarno.
–Koledzy nazwali pana profesorem. Co pan robił w Polsce?
Czekałem na jego odpowiedź i zastanawiałem się czy nie zadałem pytania zbyt obcesowo. Czy nie przerwie swojej opowieści. Miał widocznie potrzebę wygadania się , bo po chwili milczenia spytał:
– Pan pracuje?
–Nie.– odpowiedziałem– Jestem na rencie, trochę sobie dorabiam. Jestem dziennikarzem.
–Skąd ta ksywka „Profesor"– ponowiłem pytanie. Nic nie odpowiedział. Spokojnie pił piwo. Pomyślałem, że spłoszyłem go zbytnią ciekawością .
– Jeszcze jedno– spytał.
Tym razem ja poszedłem po kolejne piwa. Siedzieliśmy w milczeniu, popijając i przyglądając się kolejnym gościom wchodzącym do baru.
–Opowiem panu moją historię– zaczął po dłuższym milczeniu.– Nazywają mnie profesorem, bo w Polsce byłem nauczycielem fizyki w gimnazjum. Skończyłem Politechnikę. Przez kilka lat pracowałem w szkole, kiedy samorząd zdecydował o połączeniu szkól w naszym mieście, zaczęli zwalniać nauczycieli. Byłem jednym z pierwszych do zwolnienia, byłem najmłodszy. Zwolnili nas kilku, jedynym kryterium był nasz mały staż w szkolnictwie. Ja nawet ich rozumiem, teoretycznie miałem największe szanse na znalezienie pracy. Miałem dobre wykształcenie, byłem operatywny, nie bałem się zmian. Wie pan, jak to młodzi myślałem, że wystarczy tylko chcieć. Życie jednak pokazało, że nie łatwo znaleźć pracę w Polsce. Przez kilka miesięcy byłem na zasiłku, szukałem pracy, miałem już rodzinę. Żona nie pracowała, mieliśmy jedenastoletniego syna. Pobraliśmy się na studiach. Po tych kilku miesiącach zdecydowany byłem podjąć jakąkolwiek pracę. Ciężko utrzymać rodzinę z marnych polskich zasiłków.
Nadarzyła się okazja; w dużym markecie poszukiwali pracownika do działu technicznego. Zatrudniłem się. Przyjęli mnie od razu. Zacząłem pracować na stanowisku sprzedawcy sprzętu AGD. Cokolwiek robiłem zawsze starałem się swoją pracę wykonywać solidnie. Wie pan jak to jest w takim sklepie? Przychodzi klient kupić odkurzacz, a jest ich kilka modeli, o każdym z nich musi pan coś opowiedzieć, wyjaśnić działanie, wskazać zalety. Inny przychodzi po lodówką czy telewizor. Musi pan znać cały asortyment, a jest tego w takim sklepie kilkaset rodzajów. Kuchenki, komputery, laptopy, radia, aparaty fotograficzne i cała masa innych sprzętów. Pracowałem po dwanaście godzin, a w domu kolejne dwie. Zabierałem do domu instrukcje obsługi różnych sprzętów, żeby choć trochę mieć o nich pojęcie. Na koniec, po miesiącu pracy, dostałem dziewięćset parę złotych wynagrodzenia. Pan rozumie? Za taką pracę ledwie minimum. Żona się popłakała kiedy przyszedłem z wypłatą. Pomyślałem, że tak nie może być. Miałem w Niemczech kolegę, wyjechał, tam w połowie lat dziewięćdziesiątych. Pojechałem do niego, załatwił mi pracę, znałem dość dobrze angielski, trochę niemiecki. Pracowałem pięć lat. Powodziło nam się dobrze. Pracowałem za Berlinem. Kupiłem samochód, do domu miałem nieco ponad dwieście kilometrów. Przyjeżdżałem na soboty i niedziele. Po dwóch latach kupiliśmy nowe mieszkanie, meble, po jakimś czasie zmieniłem samochód. Byliśmy szczęśliwi, dobrze się nam powodziło. Niestety w Niemczech było coraz trudniej o legalną pracę. Kiedy Holandia zaczęła przyjmować pracowników z Polski przeniosłem się tutaj. Pracuję legalnie, z ubezpieczeniem, prawem do emerytury, opieki zdrowotnej, rodzinnego i wszystkich zasiłków.
–To dobrze panu poszło– przerwałem jego opowieść
–Materialnie nie narzekam– odpowiedział.
–Jednak widzę, że coś pana trapi, nie do końca jest pan zadowolony.
–Tak, zapłaciłem swoją cenę za powodzenie– powiedział. Po chwili kontynuował opowieść.
–W Holandii pracowałem w różnych firmach, w różnych miejscach. Do domu jeździłem rzadko, miałem ponad tysiąc kilometrów. Coś zaczęło się psuć w rodzinie, żona niechętnie patrzyła na moje przyjazdy. Od kolegów dowiedziałem się, że ma kogoś. Chciałem wrócić, jednak ona wystąpiła o rozwód. Nie jesteśmy już małżeństwem. Kilka razy w roku jeżdżę do syna, ale czuję, że on bardziej cieszy się z pieniędzy, które mu przywożę niż ze spotkania ze mną. Jednak syn to syn, kupiłem mu mieszkanie, w tym roku rozpoczął studia. Finansuję i mieszkanie i jego naukę. Mam nadzieję, że kiedyś zrozumie całą tą sytuacje i będę miał w nim jakieś oparcie na starość.
Przerwał swoją opowieść. Jego koledzy zaczęli wychodzić z baru. Pożegnaliśmy się. Wychodząc powiedział: Niech pan zachodzi do tego baru, może jeszcze kiedyś się spotkamy.
- Andrzej Ossowski
- "Akant" 2013, nr 7
Andrzej Ossowski - Profesor
0
0