22 września ub. roku w wieku 82 lat zmarł poeta ROMAN ŚLIWONIK. Pisał także opowiadania, słuchowiska radiowe, scenariusze filmowe, monodramy, eseje, reportaże, felietony i recenzje.
Po tej dacie przeglądam informacje prasowe poświęcone poecie, nekrologi. Mało ich. Skąpo. A przecież poeta współtworzył pismo „Współczesność"; od tego czasopisma wzięło nazwę pokolenie, którego Śliwonik stał się jednym z najważniejszych przedstawicieli.
Zaglądam ponadto do monografii, do opracowań naukowych poświęconych literaturze powojennej. Nie ma go u Maciąga w Literaturze Polski Ludowej 1944–1964, nie ma w Próbie scalenia Drewnowskiego, ledwie kilka wzmianek w Kulturze polskiej po Jałcie Marty Fik, nie znalazł się w „przewodniku encyklopedycznym" PWN Literatura polska. Nie ma go też w słowniku Bartelskiego pt. Polscy pisarze współcześni wydanym w 1972 roku. To akurat rozumiem. Był wówczas ze związku wykluczony. A za co? Nieco o tym w jego opowiadaniu Doświadczenie albo skazani na siebie. Zachwycił się jednak jego poezją Jan A. Borzęcki w książce Zraniony odłamkiem wiersza, wspomina o poecie Marek Nowakowski w wydanej ostatnio „autobiografii literackiej" Pióro.
Hłasko, Brycht, Iredyński, Grochowiak... Wielu jest twórców, z którymi połączyła Śliwonika pokoleniowa przynależność, ale i wspólne biesiady i... bijatyki. Najlepsze świadectwo swego bujnego na poły cygańskiego życia dał sam Śliwonik, pisząc docenione przez czytelników Portrety z bufetem w tle (2001), a następnie Portrety chwil albo uładnianie życia (2004). Tak, bufet bywał tym miejscem, od którego zaczynał się niejeden pięściarski pojedynek i niejedna gonitwa z „władzą".
NIE MIEJSCE,
by pytać o przyczynę zjawiska. Chociaż nie. Pięściarskie pojedynki mogły toczyć się wszędzie. Na przykład na wysokości Domu Literatury na Krakowskim Przedmieściu, kiedy to na poetów wracających z „Manekina", jak wspomina Śliwonik: „weszła spora gromada młodych mężczyzn i tylko zdążyłem zobaczyć, jak uderzony Grochowiak pada na ziemię koło ławki, stojącej przy balustradzie nad trasą W-Z. Odważny Bohdan Drozdowski ruszył z pomocą, ale napastników było wielu i przedzierając się do Bohdana, którego biło kilku facetów, szukałem wzrokiem reszty kolegów...". Ta bójka zakończyła się wizytą na pogotowiu. I pytaniem Śliwonika: „...dlaczego bili nas naprzeciw Związku Literatów Polskich. Za karę? Jeśli już należało komuś dołożyć, to tym z większym dorobkiem. Putramentowi, Gaworskiemu, Woroszylskiemu, który jeszcze wtedy był na długo przed przełomem, czy też po prostu prezesowi"?
Kiedyś w rozmowie ze Sławomirem Łubińskim, autorem Ballady o Januszku i jednym z uczestników tej feerii pijatyk i bijatyk, wyraziłem się z powątpiewaniem o śliwonikowej krzepie.
– Zobacz jego przeguby rąk – powiedział pisarz – a poza tym Roman ćwiczył boks od najmłodszych lat. To musiało dawać efekty.
I przytoczył anegdotę związaną z hotelem „Warszawa", gdzie siedział w restauracji ze Śliwonikiem nad „smutną ćwiartką", a obok nich jakiś grubasek przytupywał w rytm knajpianej orkiestry. Romana to wyraźnie irytowało, a kiedy grubas zapytał go, czy przypadkiem nie chodził do szkoły z jego bratem poeta ryknął: „Mam w dupie twojego brata!" i... rozpoczęła się bójka. Wtedy okazało się, że gość nie jest sam. Literatom pozostała rejterada w kierunku szatni. Jednak polała się krew, połamano krzesła. Przyjechała karetka pogotowia, a za nią milicyjny patrol. Skończyło się pobytem w areszcie na Waliców. Takich historyjek Łubiński ma w zanadrzu wiele.
Marek Nowakowski w „autobiografii literackiej" Pióro pisze: „Roman kreował siebie na nieustraszonego chojraka i chętnie opowiadał o swoich przewagach w ulicznych bójkach. –Wyprowadziliśmy lewą i padł! – kończył każdą opowieść. Choć wiedzieliśmy doskonale, że nie zawsze tak bywało".
Nie zawsze tak bywało. Ale na ogół poeta wychodził z tych pojedynków zwycięsko.
Lech, młodszy o 9 lat brat Śliwonika, teatrolog i b. rektor Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, tłumacząc zachowanie Romana przypomina, że ich ojciec po praktyce pocztowej w Puszczy Mariańskiej został naczelnikiem poczty w Orli. To była miejscowość na kresach, którą zamieszkiwali Polacy, Białorusini i Żydzi. I tam chłopcy tłukli się nie tylko na szkolnych przerwach. Romek już wtedy był agresywny. Napisał gdzieś o sobie „Jestem trochę z Orli". Później pojechali do Łap, tych w pobliżu Narwi. Tam także Roman walczył o swoje miejsce wśród miejscowych, w domu. Nie pozwalał, żeby ktoś nad nim panował, czyli miał naturę wojownika. Podobnie było w Warszawie. Kiedy w mieszkaniu znaleziono jeden numer „Timesa" i jednego dolara, czyli „obce kapitalistyczne pisma i obcą walutę", ojca uwięziono i matka musiała iść do pracy, Romek chodził wówczas do gimnazjum, jednak bójek w jego życiu nie ubywało. Warszawa wczesnych lat pięćdziesiątych była miejscem b. niespokojnym.
Dużo o tym w Złym Tyrmanda, ale np. nie napisał on o bójce, która zakończyła się śmiercią aż trzech jej młodocianych uczestników. Przerażały bandy, które grasowały na Grzybowskiej, gdzie indziej też nie było lepiej.
URATOWAŁA GO POEZJA.
Okazało się, że ma talent literacki, że znalazł takich jak on wyznawców słowa. Mieszkali wtedy w zdewastowanej kamienicy na Nowogrodzkiej. Nie było dnia, żeby ktoś ich nie odwiedził. Iredyński, Grochowiak, Jerzy Siewierski, Marek Zakrzewski, który młodo zmarł... Zawzięcie dyskutowali o literaturze, a później wychodzili w miasto, wracali poobijani, ale chyba szczęśliwi.
Karierę literacką Roman Śliwonik rozpoczął dzięki Jerzemu Wunderlichowi ze „Sztandaru Młodych", który pod modnym wówczas hasłem walki z nudą dawał szansę druku uzdolnionym młodzieniaszkom.
Powstał wtedy reportaż z Żyrardowa o włókniarkach. Napisany wierszem. Z ilustracjami Barbary Zbrożyny. Romek postanowił napisać w nim prawdę o życiu włókniarek. I temu pozostał wierny do końca. Prawdzie przeżycia, prawdzie opisu.
A później zaczęła się przygoda ze „Współczesnością". Jej pierwszym naczelnym został Leszek Szymański, a jego zastępcą – Roman Śliwonik. Długo to nie trwało, ale z pewnością były to lata, które nadały pismu tempo, nie pozwoliły zepchnąć w niebyt tej prywatnej inicjatywy kilku entuzjastów zrodzonej na fali polskiego Października 56 roku. Roman i redagował, i dużo pisał. Felietony, opowiadania, wiersze, reportaże z literackich podróży, polemiki z wydawcami, z kolegami.
Nowakowski pisze w Piórze, że po wyjeździe za granicę Szymański nigdy do Polski nie wrócił. To nie jest prawda. Byłem na spotkaniu z nim 2 listopada 2006 roku w Wypożyczalni nr 139 (Aleja K.E.N. 21). Okazją była 50. rocznica powstania „Współczesności", na którą przyjechał ze Stanów Zjednoczonych. Wtedy też mogli spotkać się legendarny naczelny redaktor pisma z legendarnym zastępcą naczelnego.
Ciosy obrywał poeta i w realu, jak mówią młodzi, i w prasie. Miał zaprzysięgłych przyjaciół, ale i zawziętych wrogów. Do tych najdawniejszych przyjaciół należał np. Zbigniew Irzyk, redaktor i krytyk literacki. W zespole redakcyjnym „Współczesności" pojawił się od nr 4 z 1957 roku, a więc wystarczająco dużo przeżył, żeby być świadkiem epoki.
Tak wspomina tamte czasy: – Przeczytałem jego wiersze w pierwszych numerach pisma: My, Węgrom. Zachwyciły mnie, i od trzeciego numeru byliśmy razem w mieszkaniu na Ludnej Leszka Szymańskiego. A jak on czytał swoje wiersze. Było w nich przesłanie, że świat będzie lepszy, że literatura coś znaczy. To on nadawał ton współczesnej poezji, jak prozie – Hłasko. Romek często używał słowa przestrzeń, i czuło się, że tym słowem wyraża wolność. Na pewno nie lubił grafomanów. Tępił ich. Nasze literackie spotkania odbywały się w kawiarniach: „Krokodyl", „Poziomka". Romek wymykał się schematom. Był urodzonym buntownikiem, sprzeciwiał się szarości życia, pospolitości. Jego wiersze w tonacji przypominały bluesa. Był lojalnym kolegą i przyjacielem, niezmiernie mi życzliwym, ale raz pogniewał się na mnie. Za mój artykuł w „Poezji". – Jak mogłeś mnie wymienić na ósmym miejscu ? Pytał wściekły. To było w moim artykule dotyczącym 20-lecia „Współczesności". Pamiętam też tłum dziewcząt siedzących na schodach przed drzwiami redakcji, na ulicy Kopernika. Romek wpadł wtedy na pomysł, aby zorganizować konkurs na miss „Współczesności". Pomysłów nigdy mu nie brakowało. Kiedy zmarł Jurek Siewierski jego żona zwróciła się do mnie z prośbą, żebym przemówił na cmentarzu. Zadzwoniłem do Romka, żeby jednak on mówił. I Romek z wielkim talentem i przejęciem oddał cześć swojemu przyjacielowi. Mimo tylu o nim chojrackich opowieści był w głębi duszy osobą wrażliwą, delikatną. Uważał, że wiersz powinien zawierać przesłanie, co stawiało go pomiędzy awangardą a tradycją.
Jednak ocenić i opisać poezję Romana Śliwonika nie jest łatwo. Jan Zdzisław Brudnicki, kolejny długoletni przyjaciel Śliwonika, mówi, że miał kłopoty z jej interpretacją. I dlatego nie pisał recenzji tylko umawiał się z poetą na wywiady. Ten opowiadał, choć niewiele, o swoim dzieciństwie, o tym że zapisał się w tajemnicy na lekcje boksu, że nie przeżyłby bez pomocy Putramenta. Był początek lat pięćdziesiątych, za dowcip polityczny szło się do więzienia. Triumfowali wtedy „pryszczaci". To oni mieli głos, decydowali o wszystkim. „Zmarnowaliby mnie w ścianach i dnach". I stąd pewnie tytuł pierwszego tomiku Śliwonika Ściany i dna. Na usprawiedliwienie postawy Śliwonika, i nie tylko jego, trzeba wyobrazić sobie tę Warszawą z początku lat pięćdziesiątych, to morze gruzów, pleniącej się zbrodni pospolitej. Kiedyś Romek odwinął marynarką, a tam za pasem... młotek.
KIEDY ZMIENIŁ SIĘ USTRÓJ
w 1989 roku wielu pisarzy odczuło biedę. Nie mieli gdzie pisać i otrzymywać choćby jakichś marnych honorariów. Wszyscy, którzy tworzyli w PRL-u, zostali wrzuceni do jednego worka. Nikt nie chciał się przyjrzeć choćby ich „szalonym" biografiom, co wyraźnie widać z wielotomowego dzieła Współcześni polscy pisarze i badacze literatury. Słownik biobibliograficzny. Kiedy Brudnicki został współzałożycielem pisma „Magazyn Literacki" zaprosił Romana do współpracy. Pisz, mówi. Ale o czym, pyta przyjaciel? O sobie. I tak narodził się pomysł na felieton „Zapisy z codzienności", który zrobił ogromną furorę, przyniósł mu popularność.
Stałą rubrykę dysponował poeta wcześniej, m.in. w „Poezji", „Argumentach", „Przeglądzie Tygodniowym", „Tu i Teraz" czy ursynowskim „Paśmie". Jednak i felietonistyka nie przyniosła mu tej sławy, jaką cieszyli się choćby Krzysztof Teodor Toeplitz, Passent, Słojewski (Hamilton), Kisielewski czy Andrzej Dobosz.
Śliwonik miał nie tylko naturę cygana, ale także duże poczucie humoru, wiecznie trzymały się go krotochwile. Nowakowski wspomina w Piórze, że kiedy jako literaci po raz pierwszy znaleźli się w Oborach, w domu pracy twórczej: „Zasłużonej tłumaczce literatury rosyjskiej straszyliśmy pieska, puchatego potworka, wyłysiałego mocno na grzbiecie. Celował w tym Roman Śliwonik. Piesek jazgotał przeraźliwie"
Z kolei brat Leszek zapamiętał, że kiedy ojciec siedział w więzieniu, by jakoś przeżyć to i Romek rozpoczął pracę w Ubezpieczalni na Madalińskiego. I oto do domu pewnego dnia wpadło trzech milicjantów. „Gdzie obywatel Roman Śliwonik?". Okazało się, że w rubrykę jednego z kwestionariuszy wpisał „cholera azjatycka", podając nazwisko i adres pacjenta: „Stefan Werner, ulica Koszykowa 26/28". Był to adres jego kolegi z liceum. Mieściła się tam Biblioteka Publiczna. Ulicę otoczono milicyjnym kordonem, zamknięto ruch uliczny...
Andrzej Bartyński, wybitny poeta i prezes Dolnośląskiego Oddziału ZLP, pamięta zdarzenie, dzięki któremu milicjanci „przejechali mu pałą po plecach". Było to w Poznaniu. Opowiada mi, że idąc ulicą na spotkanie poetyckie, wspólnie ze Śliwonikiem i innym poetą Romanem Drahanem, zdaniem umundurowanej władzy zachowywali się zbyt głośno, to znaczy za głośno śpiewali.
Romek był też tym dowcipnisiem, który kiedyś przysłał mu studentkę do hotelowego pokoju w Domu Literatury, bo podobno się nudził. I owa studentka miała go „rozweselić".
Bartyński spotykał także Śliwonika podczas kolejnych edycji Kłodzkiej Wiosny Poetyckiej. Tam wspólnie brali udział w biesiadach. Zresztą, pił także z Sandauerem, który bywał wówczas ważnym jurorem. A kiedy Bartyński otrzymał pierwszą nagrodę za wiersz profesor wypił z nim „brudzia". Na dodatek kupił butelkę wina, co ponoć w wypadku Artura Sandauera nie miało prawa się zdarzyć.
W czerwcu 2007 roku stali w jednym szeregu przed ówczesnym Ministrem
Kultury i Dziedzictwa Narodowego, obu przyznano Nagrodę tegoż Ministra za dokonania w dziedzinie literatury. Na dodatek Śliwonik „trzymał" mowę, jak zwykle w czarnym garniturze i w ciemnych okularach.
TAK GO ZAPAMIĘTAŁO WIELU.
Cytowany już Nowakowski napisał o nim: „Charakterystyczny, długi, chudy, w ciemnych okularach, zawsze w czarnym garniturze. Trochę jak cmentarne ptaszydło".
Nie zawsze tak bywało. Pamiętam i jasne garnitury Śliwonika. Zresztą, zawsze starał się być elegancki, może nie miał tylu krawatów, co bohater francuskiego filmu Człowiek w pięknym krawacie, ale z pewnością doceniał elegancję; w swoim środowisku mógłby uchodzić, niczym Petroniusz, autor Uczty Trymalchiona, za arbiter elegantarium. Stąd Śliwonik miał prawo napisać o Grochowiaku: „Ubierał się strasznie. Nagrodę ministra kultury i sztuki odbierał w moim garniturze i cały czas się bałem, że trzasną szelki i z Grochowiaka spadną za długie spodnie. Ubierała go żona Magda i kąpielówki, w których wyszedł na plażę w Sandomierzu, gdzie pojechaliśmy na urlop – poraziły wszystkich. Wielkie, szerokie, sięgające za kolana dynamówki, w których Grochowiak, niknął, ginął, przepadał".
Długie lata poeta pomieszkiwał „przy rodzicach" na Nowogrodzkiej, później w innych miejscach. Ale po pięćdziesiątce przyszło ustatkowanie. Poeta otrzymał mieszkanie na budującym się wówczas Ursynowie, na osiedlu Stokłosy. Pierwsze, samodzielne mieszkanie, w którym posiadał własny kąt do pracy. Brudnicki wspomina, że było to wielkie przeżycie dla Romka. Pokazuje mi zdjęcie, na którym poeta za swoim biurkiem rzeczywiście wygląda na autentycznie przejętego i zadowolonego właściciela...
A za oknem nowego mieszkania rozciągały się chaszcze, zwały gruzów i śmieci. Taki esteta i miłośnik przyrody jak Śliwonik (urodził się przecież w Puszczy Mariańskiej) nie mógł tego ścierpieć. I dlatego, jak pamięta poeta Piotr Dumin, pisarz samozwańczo poprzydzielał po kawałku ziemi takim przyjaciołom po piórze, jak Gąsiorowski, Jerzyna, Jurkowski. Dostało się też i Duminowi. Gąsiorowski podwiązujący krzewy pomidorów, Jerzyna podlewający grządki ogórków... Widoki niezapomniane!
Sąsiadka poety Krystyna Szymańska wspomina, że z poręki Romana trafił jej się spłacheć ziemi z orzechowcem. Zauważyła też, że kiedy kopała w pocie czoła swój „spłachetek ziemi", panowie na ogół dywagowali w altance. Mąż w końcu się wycofał z dywagacji. Ona też musiała zwolnić tempo pracy, mieli małe dzieci. Roman był jednak nieugięty, przekonywał ją, że nie należy rezygnować. Roztaczał plany rozbudowy i przebudowy działek.
Budujące się osiedle na początku lat osiemdziesiątych ub. wieku pozbawione było wielu wygód, na przykład telefonów. Jak zapamiętała Anna Wolska, dyrektor Biblioteki Publicznej na Ursynowie im. J.U. Niemcewicza, do jedynego telefonu na klatce schodowej na Stokłosach czekało się na ogół w kolejce. Kiedyś stał przed nią Roman Śliwonik i relacjonował do telefonicznej słuchawki, że wraca z wieczoru poetyckiego, na którym... nie pojawił się żaden czytelnik. Było jednak trzech poetów i b. przyjemnie im się rozmawiało o roli poezji w życiu, o jej wpływie na ludzką kondycję.
INNYM PUNKTEM ZWROTNYM
w życiu Romana Śliwonika był jego ślub 11 listopada 1989 roku. Znamienna to data w dziejach Polski, okazało się, że i w życiu pisarza. Wybranka miała na imię Barbara. To dzięki niej rozstał się z nałogami, zaczął się leczyć, docenił też ciepło domowego ogniska, poznał wiele nieznanych mu zakątków kraju, poznał Włochy. Patrząc na Zatokę Neapolitańską z hotelowego balkonu wzdychał: „Boże, jak tu pięknie!". Ten zachwyt zaowocował tomem wierszy włoskich, jak u Iwaszkiewicza czy Konopnickiej, czyli nową erupcją poetyckiego talentu. Za tym wszystkim przyszły nagrody i oficjalne uznanie. W końcu to Jerzyna stwierdził, że nie byłoby pokolenia „Współczesności" bez Śliwonika.
Bywał też nad morzem. I Bohdan Wrocławski, poeta i wydawca, zapamiętał, że kiedy przed kilku laty przyszedł do jego pokoju w Kątach Rybackich to wręczył mu kilka zapisanych w nocy kartek. Był to wiersz, który zaczynał się tak:
Poeto Bohdanie Wrocławski
w naszych rozmowach o poezji
mieści się tyle żalu Miłości i goryczy
że warto o tym napisać wiersz
jest o czym
wiadomo
że wiersze piszą jacyś ludzie
pytanie jacy oni są
znamy ich
po części należymy do nich
i tak na oko można ocenić
że żaden z nich poetą być nie powinien
nie wyglądają na poetów
bo
poezja jest piękna
a oni są brzydcy Zwyczajni
tłuści i chudzi
wysocy i niscy
[...]
Wrocławski zachęca do lektury całości. Dodaje, że Basia była jasnością jego życia. Dobrze, że się przy nim pojawiła. Przy niej pozostał pełen optymizmu, pełen wiary w poezję. Dzięki niej dowiedziano się, że istnieje inny Romek. Szlachetny, niewalczący, łagodny, dobry i ciepły. Barbara pokazała mu świat, którego nie znał, przedłużyła jego życie.
Henryk Talar, aktor i przyjaciel poety, wspomina, że leżeli kiedyś wspólnie w jednej szpitalnej sali. Obu czekała operacja. Zapamiętał czułość Romana względem żony. Zrobił wtedy poecie niespodziankę. Zaimprowizował wieczór poetycki. Czytał jego wiersze pacjentom. I nagle zza ściany usłyszeli stukot i głos „Kurde, ja też chcę słyszeć". To rolnik spod Sochaczewa dopominał się o wysłuchanie liryki Śliwonika.
Także brat Śliwonika podkreśla, że Romek długo chorował. Był jednak do końca świadomy. Do końca pragnął się wypowiedzieć. Zostały po nim szpitalne wiersze. Jeden zaczyna się tak:
Mija pięć lat mego pobytu w szpitalu. Nie chodzę
Nie piszę świat się zamknął
leczą mnie pastylkami i litrami wody
nie trwożę się nie ma we mnie
skargi Słońce ozłaca żyto boje się że są tam
ukryte inne bogi
wszystko jest tylko z gnoju
My
tym jesteśmy co zmieniamy
[...]
- Stanisław Grabowski
- "Akant" 2013, nr 1
Stanisław Grabowski - WSPOMNIENIE O ROMANIE ŚLIWONIKU
0
0