Ten moment, kiedy jeszcze leżysz w łóżku, a przez niezasłonięte poprzedniego wieczora okno wpadają do twojego pokoju kolejne promienie słońca, które cię oślepiają. Ten moment, kiedy ze wstrętem odwracasz się od tej żółci, przewracasz ciało na drugi bok, zakrywasz się letnią już kołdrą. Leżysz dalej w bezruchu. Nie śpisz, tylko bezczynnie spoczywasz w łóżku. Myśli, jeszcze niepobudzone, wolno przepływają ci przez głowę, nie zostając na długo.
Nie widzisz konkretnego celu w tym, żeby wstać. Nie masz planu na dzisiejszy słoneczny dzień. Szkoda. Trzeba było wczoraj sporządzić listę rzeczy do zrobienia na dzisiaj. Nie masz tej listy i nie zrobisz jej. Zamknięty jesteś w mieszkaniu na trzecim piętrze. Mały twój blok mieści się w spokojnej dzielnicy, otoczony domkami jednorodzinnymi i szeregowcami. Piękny, letni dzień. Do dyspozycji masz malutki balkon, który jest osłonięty w ten sposób, że gdybyś leżał na nim na pufie, to nikt by cię nie widział. Wówczas spokojnie mógłbyś coś czytać i opalać się jednocześnie. Nie robisz tego, bo jeszcze leżąc w łóżku, nie wiesz, po co byś miał to czynić.
Przytoczoną sytuację nazwałabym summertime sadness. Jest to swego rodzaju doznanie wszechogarniającej nudy, nicości, które prowadzi do pogrążenia się w apatii, co ostatecznie skutkuje poczuciem „zmęczenia życiem". Nie jest to zmęczenie od niewyspania, nie. Człowiek może takiego poczucia doznać, gdy wejdzie w wyżej opisany przeze mnie stan jałowości. Doświadczenie osamotnienia w stanie melancholii jest spotęgowane do tego stopnia, że masz wrażenie, jakbyś był jedynym człowiekiem na świecie przeżywającym podobne wewnętrzne udręki. Przypominasz sobie szybko, że jednak należy przedsięwziąć jakieś konkretne działania, ponieważ jednostce żyć bezczynnie w obliczu aktywności społeczeństwa po prostu nie wypada.
Teraz sporządzam listę rzeczy "do zrobienia na teraz". "Pisać" - brzmi pierwszy punkt na kartce. Jest to jakiś sposób zapomnienia o nudzie. Nie od razu jednak podchodzę do tej czynności. Pisanie zbliżone jest bowiem do jakiegoś niewyjaśnionego, indywidualnego rytuału. Na początek potrzebne jest miejsce. Zauważam bardzo przyjemnie wyglądający kącik zaraz przy dwuskrzydłowym oknie. Postanawiam do już stojącego tam małego okrągłego stoliczka dostawić równie malutkie składane krzesło. Oczywiście nie piszę ręcznie piórem na czerpanym papierze. Nie. Ja mam maszynę do pisania. Nie jakąś tam pospolitą, ale kultową Continental z 1904 roku. Stawiam ją ostrożnie na przeznaczonym dla niej okrągłym stoliczku. Ukryty w maszynie pojemnik uzupełniam czarnym atramentem. Następnie wkładam papier przebitkowy w tak zwany wózek, czyli ruchomą część maszyny przesuwającą się za każdym razem po wprowadzeniu znaku. Obok kładę jeszcze kilka kartek. Potrzebna jest też taśma korekcyjna, na wypadek popełnienia jakiegoś błędu. Wiatru nie czuję, toteż spokojnie będę mogła pisać, nie martwiąc się, że zapisane już karty mojej powieści niechybnie uniosą się w górę i odfruną ode mnie przez otwarte okna.
Zanim jednak usiądę do pisania, powinnam wykonać kolejne niezbędne części rytuału. Idę do oświetlonej południowymi promieniami słońca kuchni, w której postanawiam sporządzić najlepszą mieloną kawę: "kawę pisarską". Czyszczę drewniany młynek, następnie wsypuję do niego aromatyczne ziarenka kawowca importowane prosto z Brazylii. Mielę je energicznie, po czym przesypuję na lnianą chustkę mieszczącą się w specjalnym naczyniu i zalewam wrzącą wodą. Teraz czekam, aż się zaparzy. W międzyczasie wertuję książkę Masona Curreya i natrafiam na cytat W.H. Audena: "Jedynie Hitlerzy tego świata pracują nocami, uczciwi artyści pracują za dnia". Myślę sobie: tak właśnie jest. Ja jestem uczciwą artystką piszącą za dnia. Kolejna wyłowiona myśl przewodnia dla mnie to: "Inspiracja jest dla amatorów. Reszta po prostu siada do roboty". Ja też, jak tylko zaparzy mi się kawa, usiądę do pisania. Po prostu usiądę i zacznę pisać. Tak mam i nie muszę czekać na wenę czy szukać inspiracji. Powracam do pokoju z balkonem, otwieram wszystkie okna, w tym również drzwi balkonowe, na oścież w ten sposób, że zwiewne płócienne połacie, długie od sufitu do francuskiego parkietu, delikatnie falują przepuszczając światło, które rzucone na białe ściany czyni je jeszcze bielszymi. Z uniesieniem godnym prawdziwego artysty szukam pośród kolekcji winyli tego szczególnego z utworami Deana Martina. Jest. Nakładam ostrożnie płytę na talerz patefonu, dostawiam igłę i kręcę korbką. Przez podstarzałą już ozdobną tubę wydobywa się trochę chropowaty głos wokalisty, dźwięk fortepianu, saksofonu i trąbek. W całym mieszkaniu i aż poza balkon rozlega się You're Nobody 'Til Somebody Loves You. Kawa już zaparzona. Nalewam do filiżanki, doprawiam mlekiem i miodem. „Jeśli przyjemne, proste życie nie jest możliwe, to trzeba spróbować wykręcić się z niego poprzez subtelne manewry". Właśnie stworzyłam doskonałe warunki dla pisarza.
Zasiadam na krześle z kawą w dłoni, muzyką w uszach, świeżością w umyśle i wizją w oczach. Nic?! Ja nie mogę? Jednak nie. Stałam się Hamletem w szponach Niemocy. Ostatecznie pokonała mnie melancholia, a apatyczna bezsilność zatańczyła na moich niedoszłych wersach. Ha!