mój malutki świat - chruśniak za stodołą,
malinowe myśli, w kapeluszu stracha
goniące czereśniowe szpaki.
to wszystko jest we mnie, tętni i z krwią płynie,
jakbym był tam jeszcze, mieląc boso szkło trawy,
na cień aksamitny, osiedli pszczelich domków,
we wszystkich barwach ciszy, budzącej z drzemki świątka,
do spraw codziennych króla, kurzu polnej drogi,
być może istnieje gdzieś niebo, lecz zamiast tkwiącego w nim klucza,
tylko echo kiedyś zasłyszanych modlitw, powidokiem użyźnia
tamte strony świata, a pamięć uparcie przewraca stronice,
rozpływając się w sednie istnienia, gdy coś pęka we mnie, osiada na dnie,
jak piana na świeżutkim mleku, w codziennej pantomimie ości kłosa w oku.
czasem coś w środku zwinie się w kłębek, odkrytym z ciemności rozpalonym świtem,
gdzie matka krzyżem bochen chleba żegna, i dzień się toczy drabiniastym wozem.
tu wszystko jest święte, blizna po odcisku, każdy kłos. każda trawa.
cień pod wierzbą, żaba nad stawem, stóg siana, palec boży, zanurzony w pocie,
tańczący pomiędzy wspomnieniem i losem, kolejny spadający liść
kartki z kalendarza, siwy włos.
po drodze którą czas przykrył zapomnienia mrokiem, niosę na ramionach marzeń
młody sad, tłumacząc się z mojej w nim nieobecności, dopiero teraz, patrząc wstecz,
odkrywam jego piękno, w jesiennych kwiatach mych dziecięcych wiosen,
smakują słońcem, pachną zżętym łanem, zasłuchane w cień rosy, co brylantem,
siwą skroń ozdabia, brak słów kaleczy najpiękniej wzajemne obcowanie,
stanowiąc mocny fundament pod nasz wspólny korzeń.
czas rozrasta się w kościach, jak perz, wchodzi pod fundament,
świerk, zasadzony w dniu moich narodzin, urósł, wydoroślał,
być może zapomniał, jak targałem mu włosy, to już nie bawi.
smutek osiadł na świeżych strupach żywicy, zamarł.
moszczą się w oczach tamte obrazy, pod powiekami jaskółczych gniazd.
milknące echo modlitw ojców, z cierniowych ścieżek szlaku do krzyża
i imion z których budowali dom. lęgną się sny, nieznośnie oparte na faktach
smaku pamięci z czarno-białych zdjęć, nie pierwszy raz i nie ostatni,
pisze się opowieść, tamtych dni świata, który nagle zamilkł,
przed próchniejącym sakramentem świątka, w mszalnym mateczniku pól.
jakby nie było przed i potem, jakby się niebo zapadło w ziemię,
zgasiło gwiazdy w czyichś dłoniach, przemycających przez ostatnią
miedzę Boga i nadzieję, wszystko we mnie klęka, gdy budzą się z krzykiem
nasze dzienne sprawy, do prób pierwszej spowiedzi z niezapowiedzianych wizyt,
cieni które znikły gdzieś za węgłem domu, wbijając wiosła w ciemną głębię rzeki,
akordem odwiecznej melodii narodzin i śmierci.