(Opowiadanie ukazało się w Geklibene werk, t.VI:Wełt-ojs, wełt-ajn, Wilno 1929.)
I
Pola Ratner od wczesnego ranka szukała książki niezbędnej jej do egzaminów końcowych na wydziale lekarskim. Dziewczyna przygotowywała się do nich pilnie, zawzięcie i wielkim zaangażowaniem, z całym zapałem dwudziestoośmiolatki. Teraz, do egzaminów, musiała przypomnieć przyswajaną przez całe życie wiedzę. Zdawała sobie jednak sprawę, że był słoneczny, błękitny i czysty, piękny dzień i że gdzieś w wielkim mieście, naprzeciwko otwartych okien, kręci się bez przerwy dniem i nocą niewidzialna katarynka, grając ostatnią tkliwą melodię wiosny...
O bladym świcie, kiedy Pola zaczyna się uczyć, jej umysł jest czysty, dziewiczy jak pusta kartka białego papieru – wszystko, co będzie na nim zapisane, prawdopodobnie pozostanie jasne na zawsze, na wieki.
Wieczorem, po długim dniu nauki, umysł Poli jest przeładowany niczym szuflada przed podróżą planowaną przez roztargnioną gospodynię. Całe rozdziały przeróżnych wyuczonych na pamięć książek wypełniają jej głowę, tworząc jeden wielki mętlik – istotny rozdział zapodziewa się, jak na złość, wtedy, gdy jest potrzebny. A do tego jeszcze zniknęła jej ważna książka, gruby tom traktujący o męskich i kobiecych chorobach wenerycznych. Pola w żaden z sposób nie może zgadnąć, kto mógł zabrać podręcznik z jej pokoju; a złości się tym bardziej, że jest świadoma, że traci czas na jej poszukiwanie w najlepszej, wczesnoporannej porze, między godziną piątą a siódmą, kiedy wszyscy śpią w swoich pokojach. Wszystko, co wtedy wkłada się do głowy, zostaje w niej na zawsze niczym należycie wbity gwóźdź.
Wyprowadzona z równowagi, zapomniała nawet o wielkim współczuciu, jakie odczuwa dla ojca po śmierci matki i kiedy coraz trudniej mu zarabiać na życie. Już kilka razy wchodziła do jego nieoświetlonej sypialni. Próbowała też obudzić pokojówkę, śpiącą w kuchni twardym snem. Teraz Pola jest zaabsorbowana nerwowym poszukiwaniem. Na palcach wchodzi do ciemnego jak w nocy pokoju dziecięcego i zatrzymuje się przy drzwiach z uczuciem takiej rozpaczy, jakby przed chwilą już wielokrotnie przeszukała bezskutecznie wszystko. Tutaj, w dziecięcym pokoju, okna pozasłaniane są ciemnymi kotarami. Gdzieś w górze, w rogu, zabrzęczała mucha obudzona wizytą Poli. W powietrzu unosi się mieszanina zapachów – oddech śpiącego dziecka i woń hiacyntów. Na przystrojonym stoliczku więdną kwiaty, a w największym z trzech dziecięcych łóżek śpi z rozpuszczonymi ciemnymi lokami o rudawym odcieniu siostra Poli, czternastoletnia gimnazjalistka Mura. Śpi błogo, z zuchwałym uśmieszkiem na pięknych wyzywających ustach. Jej pełne i świeże policzki są zaróżowione, jakby płonęły młodzieńczą namiętnością. Tuż obok lewego policzka, na bladym miejscu nieco poniżej ust, wyrasta rozogniony, szpiczasty pryszczyk – jakże wiele mówiący o rozgorączkowaniu młodego ciała...
I oto okazuje się, że Pola nie na darmo się tutaj pofatygowała; zaginioną książkę znalazła właśnie w pokoju dziecięcym. Leżała głęboko wsunięta pod łóżko czternastoletniej Mury, otwarta w najbardziej przerażającym miejscu – tam, gdzie są zdjęcia przeróżnych chorób wenerycznych...
Pola musi położyć się na brzuchu na podłodze, aby wydobyć książkę spod łóżka. Cała krew – którą lepiej zostawić w spokoju przygotowując się do egzaminów – napływa jej do głowy. Później, trzymając w dłoniach otwartą książkę, stoi przed łóżkiem Mury ze wzrokiem utkwionym w pryszczu obok jej ust... Pierwsza myśl, która przychodzi Poli do głowy, jak każdej studentce medycyny, jest straszna, potworna. Wydaje się jej, że siostra, czternastoletnia gimnazjalistka Mura, zaraziła się jakąś ohydną chorobą weneryczną i boi się przyznać do tego w domu... Sama chce sprawdzić w podręcznikach medycznych, co to za choroba.
– Co robić?
Wydaje jej się, że powinna jak najszybciej pobiec do sypialni ojca i obudzić go – postawić na nogi cały dom... Ale kiedy wraca z odnalezioną książką do siebie, do małego pokoiku, odczuwa emocje płynące z obrazów na ścianach, spokój emanujący z książek i z drobiazgów ułożonych na obu stoliczkach i przychodzi jej do głowy, że zwyczajnie zwariowała. To idiotyczne, że biała skóra budzi w niej raptem takie czarne, straszne myśli... Istne szaleństwo... Tymczasem to tylko wścibstwo czternastoletniej Mury, bardziej ciekawskiej niż czterdzieści tysięcy diabłów – wszędzie musi wsadzić swój nos...
Ona, starsza siostra, była nieodpowiedzialna, zostawiając w swoim pokoju tego rodzaju książkę na wierzchu, nie zamknąwszy go na klucz, by ciekawska smarkula Mura nie mogła do niej zajrzeć. Ale co się stało, to się nie odstanie... Mura zapoznała się już ogólnie z treścią książki i z wielkim zainteresowaniem przestudiowała każde „ohydne” zdjęcie...
„Fe!.. Jakie to ohydne!...”
Pola musi w myślach dodać: „Fe! Jakie to ohydne”, ponieważ nawet dla niej, dwudziestoośmiolatki, teraz, w okresie przedegzaminacyjnym, też będzie zdrowiej nie za często patrzeć na te fotografie... Na wpół leżąc na kanapie, zaczyna kartkować książkę, próbując wbić sobie do głowy treść różnych ważnych rozdziałów i nagle, już względnie spokojna, znajduje pomiędzy stroniczkami sporą, prostokątną karteczkę, zapisaną bardzo dużymi, niezwyczajnymi literami, silną, męską ręką. Na kartce jest napisane: „Muro!... Muro, kochany pyszczku. Nie widziałem cię już trzy dni. Płonę. Czekam na Ciebie codziennie wieczorem w parku klubu sportowego (na prawo, obok muszli koncertowej, na pierwszej ławce). Jutro znowu będę czekał. Jeśli się nie pojawisz, nie skoczę do rzeki, oczywiście, ale zrobię całą masę innych głupstw. Zaklinam Cię, przyjdź. I musisz mnie usłuchać. Nie zapominaj: jestem dokładnie dwa razy starszy od Ciebie...”.
Czytając liścik Pola czuje, że serce zaczyna walić jej niczym młot. Blednie, jak gdyby to odnosiło się do niej i miało związek z ową niewidzialną katarynką, grającą gdzieś całymi dniami wzruszającą, wiosenną melodię... Najpierw przypomina sobie, że park klubu sportowego jest duży i gęsty, że koncertuje tam co wieczór wielka orkiestra, że mnóstwo tam mrocznych alejek, i że można się do niego dostać tylko przez rzekę małym parowcem obwieszonym chorągiewkami oraz czerwonymi, zielonymi i niebieskimi papierowymi lampionami. Potem Pola uprzytamnia sobie, że nad górną wargą Mury rosną młodzieńcze, ledwie dostrzegalne wąsiki i że jej pyszczek przez to wygląda jakby był lekko umorusany, podobnie jak u niej, u Poli, i wszystkich dzieci płci żeńskiej w rodzinie Ratnerów. W głębi serca czuje tęsknotę za tamtym własnym, dziewczęcym umorusaniem i za wzruszającą, wiosenną melodią niewidzialnej katarynki. Nadchodzące dni wkuwania nagle zaczynają się jej wydawać długie i ciężkie... wyjątkowo ciężkie. Aby się jak najszybciej uwolnić od tego uczucia, znowu zaczyna myśleć, że powinna obudzić ojca i podnieść wrzawę... W mgnieniu oka uświadamia sobie jednak, że należy do rodziny Ratnerów – spokojnej, inteligenckiej rodziny. W domu Ratnerów nigdy na nikogo nie podnosi się głosu, nawet na służącą. Zamiast płaczu lub krzyku stosuje się niezmiennie spokojną, logiczną i inteligentną perswazję. Rozmowy prowadzi się zawsze szczególnym, aksamitnym tonem i nawet kiedy – powiedzmy – dziecko przewróci kałamarz na biały obrus, dorośli się uśmiechają i mają niemal rozradowane twarze, jakby chcieli powiedzieć: „No cóż... Nic takiego się nie stało, to żadne nieszczęście. Trzeba jedynie uważać, żeby to się więcej nie powtórzyło...”.
Ponadto przez ostatnich kilka lat ona, Pola, zastępuje Murze matkę. W takim przypadku trzeba działać bardzo ostrożnie i rozsądnie, nie wolno się spieszyć... Sama myśl, że czternastoletnia Mura zaraziła się jakaś okropną chorobą, jest nie tyle głupia, ile wręcz zbrodnicza. Dziewczynka jest kochanym, pełnym radości życia i mądrym dzieckiem. „Mura jest bystra” – powiadają wszyscy.
To nic niezwykłego, że wśród gimnazjalistek w wieku Mury, uczennicy piątej klasy gimnazjum, nie znajdzie się taka, co nie jest zakochana, bo nawet ta, która się nie zakochała, wstydzi się do tego przyznać koleżankom...
Pola jest taka zadowolona, że zaczyna uśmiechać się do swoich myśli i ogarnia ją ten sam nastrój, który opanowuje wszystkich, gdy jakieś dziecko przewróciło na biały obrus kałamarz... Zabiera się za studiowanie poszczególnych rozdziałów grubego tomu z takim zapałem, jakby na pewno wiedziała, że później, kiedy Mura wstanie, powie jej: „No, no, już dobrze… To nic strasznego... Nie trzeba płakać, ale dziewczyna nie powinna robić takich rzeczy...”.
A jednak teraz, po przeczytaniu tego liściku, nauka przychodzi jej z wielkim trudem; przyswajanie przez zmęczony umysł ważnych rozdziałów grubego tomu przypomina wbijanie w nieskończoność tępych gwoździ, które wracają po uderzeniu do początkowej pozycji i za nic nie chcą się wbić. Zamiast wyuczonych zdań, ciągle jeszcze znajdujących się na końcu języka, wciąż powracają natrętnie te same słowa: „Mura, kochany pyszczku. Płonę. Jestem dokładnie dwa razy starszy od ciebie...”.
Zadumała się: „Prosty rachunek: dwa razy starszy od Mury, czyli... dwadzieścia osiem”.
Prosty rachunek „dwadzieścia osiem” zupełnie się nie zgadza z innym obliczeniem, dotyczącym jakieś nieprawidłowej temperatury, o której wzmiankuje książka. Do tego Pola wciąż sobie przypomina, że w pokoju dziecięcym śpi Mura z rozczochranymi lokami, o młodzieńczej, rozkwitłej namiętnością twarzy i że na bladej skórze poniżej ust znajduje się szpiczasty, rozogniony miłosny pryszczyk... Mura, zdaje się, jest zakochana w dwudziestoośmioletnim mężczyźnie...
„To dopiero historia ...”.
„Tylko tego nam jeszcze w domu brakuje...”.
Pola usiłuje wyrzucić z głowy wszystkie sprawy drugoplanowe i skupić się na jednej tylko rzeczy:
„Pilnie wkuwać...”.
Nic już jej nie przeszkadza oprócz jednego:
„Któż to może być?... Oszust, łobuz, wyrzutek społeczeństwa... Żaden porządny mężczyzna nie będzie próbował rozkochać w sobie czternastoletniej smarkuli, pisząc do niej bezczelny liścik ze zwrotem <<Płonę>>. Tak postępuje szarlatan, żulik. A może naprawdę jest zakochany w Murze... Może to przyzwoity człowiek... Tak czy siak – Mura jest zgubiona”.
Pola krąży po pokoju wzburzona i zła na siebie, już dwa razy podeszła do lustra i dwukrotnie się przekonała, że z powodu małych kobiecych wąsików jej usta wyglądają jak gdyby były umorusane jak u Mury; tylko oczy je różnią... Smutne oczy... o innym kształcie. Dziwne, że jedyną osobą, która zauważyła „umorusanie” jest ten dwudziestoośmiolatek, który pisze do Mury bezczelne liściki.
Pola się zastanawia:
„Trzeba przedsięwziąć jakieś kroki... Najważniejsze – to nie robić zamieszania... Mura może się przestraszyć i pomyśleć, że jest zgubiona”.
Tak czy inaczej poranek jest już zmarnowany. Trzeba zaczekać, aż Mura wstanie. Pola czuje się zmęczona, wyciąga się na kanapie i zapada w sen.
Teraz jest około jedenastej przed południem. Ojciec już dawno temu zjadł śniadanie i wyszedł z domu, służąca także. Dzieci również wstały, bawią się. Przez otwarte okna słychać tkliwą, wiosenną melodię niewidzialnej, wiecznie czuwającej katarynki. Mura też już wstała. Pola budzi się, przypominając sobie o jakimś mężczyźnie, który płonie w związku z tym, że ma dwadzieścia osiem lat... W pierwszej chwili wydaje się jej, że to wszystko ma jakiś bardzo bliski związek z nią. Wsłuchuje się – Mura śpiewa głosem dziewczyny, która stanie się bardzo piękna, lecz utraci swój głos. Jednak w śpiewie czuje się ogromne szczęście – dziewczyna jest zakochana... Pola przeczuwa, że mężczyzna, który płonie, bo jest dwudziestoośmolatkiem, z całą pewnością ma związek z Murą i jej śpiewem... Wysuwa głowę przez uchylone drzwi swojego pokoiku i krzyczy głosem starszej siostry, mogącym równie dobrze spełniać funkcję głosu matki: „Dzieci! Przyślijcie do mnie Murę!”.
II
Zaraz po porannym myciu, ze świeżo przypudrowanym pryszczykiem, Mura staje w pokoju starszej siostry. Pola siedzi przy stoliczku z bardzo poważną miną, jakby już zakończyła prawić Murze morały, zanim ta w ogóle do niej weszła. Pola zaczyna mówić pedagogicznym tonem, bardzo cicho, unikając wzroku Mury; ołówkiem stuka w swoje paznokcie:
– Posłuchaj, Muro, znalazłam u ciebie pod łóżkiem swoją książkę medyczną; nie powinnaś jej czytać... To okropne. Jakie licho cię podkusiło? Ile razy ci powtarzałam, że w moim pokoju wśród książek znajdują się takie, których nawet mnie, dwudziestoośmiolatce, nie wolno byłoby czytać, gdybym nie studiowała medycyny i nie musiała się przygotować do egzaminów końcowych. Chciałabym się dowiedzieć, w jaki sposób ta książka znalazła się pod twoim łóżkiem? Spójrz mi w oczy, Muro...
Ale dziewczyna nagle blednie, ta bladość wygląda jak przypudrowane miejsce wokół pryszczyka. Zamiast patrzeć na siostrę, wpatruje się szeroko otwartymi oczyma w otwarty gruby tom na stoliku. Nie posiada się z wściekłości:
– Znalazłaś książkę? – pyta. Jest rozgniewana, obiema wyciągniętymi rękami próbuje capnąć ją ze stolika. Pola zagradza jej drogę. A przy tym nagle zdaje sobie sprawę, że ta cała historia zaczyna ją irytować – jakby ona i jej czternastoletnia siostra odtwarzały jakaś sztukę odgrywaną po tysiąckroć w teatrze.
– Czekaj! – powiedziała Pola, naumyślnie bardzo chłodno i nieco obojętnym tonem. – W książce znalazłam liścik. Dwudziestoośmioletni mężczyzna pisze do ciebie, żebyś się z nim spotkała dziś wieczorem w parku klubu sportowego...
Mura w pierwszej chwili jakby nie wierzyła własnym uszom:
– Co? Czytałaś ten list? To świństwo! Natychmiast mi go daj, no daj, mówię do ciebie!
Pola czuje, że teraz jest właściwy moment na uśmiechniętą minę, którą przybiera się w tym domu, gdy ktoś przewróci kałamarz na biały obrus:
– Muro! Jak ci nie wstyd odzywać się do mnie takim tonem?
Pola dostrzega, że uśmiech, który zagościł na jej ustach, jest naprawdę o wiele skuteczniejszy niż wszelkiego rodzaju krzyki i groźby. Jest zadowolona. W ciągu jednej chwili Mura leży na kanapie pokonana, jej twarz płonie, z oczu płyną łzy, z piersi wydobywa się wielki szloch, jakby się wydarzyła straszna, ogromna, niedająca się przeżyć tragedia. Obok niej, z opuszczonymi rękoma i z miną osoby, której się bardzo łatwo udało wykonać kawał ciężkiej pracy, stoi Pola. W jej głosie słychać zmęczenie, ale z ust mimo wszystko nieprzerwanie płyną wyrzuty pod adresem Mury:
– Ach, ty niemądra, paskudna, odrażająca dziewczyno! Pozwalasz sobie robić takie rzeczy i nawet nie pomyślisz, co z ciebie wyrośnie! Mnie jest wszystko jedno. Weź i się choćby utop razem z tym..., z tym szarlatanem, który waży się pisać do czternastoletnich dzieci takie listy!
– Tak, tak – Mura zalewa się łzami, szlochając spazmatycznie. – Jestem stracona... stracona... Uwierz mi... Nie zrobiłam nic złego, ale jestem zgubiona... zgubiona na wieki, na zawsze.
– Zgubiona? – Pola udaje, że nie rozumie. – Dlaczego? Sama przecież twierdzisz, że nic złego nie zrobiłaś...
– Nie... To nie to, nie to. Nie myśl o mnie, że ja jakieś złe rzeczy...
I przywierając do piersi Poli rozszlochała się jeszcze bardziej.
– Kocham go!...
– Ach, to tak?!... – Pola wlepia wzrok w sufit, jakby szukała tam rady. Nagle poczuła, że przyszła pora, aby zaprezentować Murze swój drugi uśmiech.
– Jeśli tak, Mureczko... Jeśli tak to wygląda, to pozwól, że opowiem o tym papie... Może wyprawi wam wesele. Ten twój „on” jest jednak dwa razy starszy od ciebie – ma dwadzieścia osiem lat, a ty czternaście.
– Przestań, Polu!... Nie masz serca... Drwisz sobie ze mnie.
Pola odetchnęła z ulgą. Wszystko idzie jak po maśle. A najważniejsze, że odbywa się to bardzo pedagogicznie – Mura zdaje sobie sprawę, że właściwie sama z siebie zakpiła i wystawiła na pośmiewisko. Teraz pozostało jeszcze jedno zadanie – pozbycie się tego dwudziestoośmioletniego szarlatana i żulika. Sprawić, by przepadł bez śladu, by przestał pisywać do czternastoletnich dzieci zuchwałe liściki i umawiać się z nimi na randki w ciemnych parkowych alejach klubu sportowego.
– Kim on jest?
– Artystą – płacze Mura. – Malarzem. On nie jest stąd...
– Dobrze, to jakie wiatry go tu przywiały?
– Zaprosili go do miasta, bo zorganizowali mu wystawę w tutejszym muzeum... Pisali o nim we wszystkich gazetach... On jest taki dobry... Taki dobry...
Pola bardzo przejęta krąży po pokoju; cały plan „operacji” jest już gotowy: Mura zostanie, ma się rozumieć, dzisiaj wieczorem w domu. To po pierwsze. Dla Poli dzisiejszy dzień, przeznaczony na naukę, i tak jest już stracony – to po drugie. Zamiast Mury na drugi brzeg rzeki, do parku klubu sportowego, popłynie ona, starsza siostra, i tam, na ławce po prawej stronie, obok muszli koncertowej, wygarnie temu wyrzutkowi, malarzowi wszystko, co leży jej na sercu... I będzie po sprawie. Jutro, przez cały dzień, ona, Pola, znowu będzie się bardzo pilnie uczyć, nie będzie pamiętała o tym, że jej usta wyglądają jak umorusane... A Mura... No, cóż, ze wszystkim się pogodzi, płacząc dziwnym, rozrywającym serce łkaniem, wydobywającym się z piersi, jakby była dorosła... To dobrze... Nie jest ani pierwsza, ani ostatnia... Każde czternastoletnie dziecko musi w głębi serca opłakać to samo, co teraz opłakuje Mura...