Niewiele postaci w polskiej historii spotkało się z równie niesprawiedliwą oceną co Balladyna. Jad oszczerstw lał się na jej biedną głowę ze wszystkich stron. Niechlubny prym w tym smutnym procederze wiódł dziejopis rodzimy – niejaki Julek Słowacki, który więcej inwektyw rzucił na nieszczęsną Balladynę, niż eksmarszałek polskiego parlamentu na rząd i bynajmniej nie były to retoryczne, niewinne pytania. Czas więc już najwyższy oczyścić Balladynę z niesłusznych zarzutów.
Była ona, jak powszechnie albo i nie powszechnie wiadomo, córką Wdowy. Ta kiedy kraj ogarnęła najgorsza z plag – dziura budżetowa, straciła dosłownie wszystko. Później już nie tylko zawodu uczciwego, ale nawet imienia przyzwoitego nie miała i w całej historii zaistniała jedynie pod mianem Wdowy. Przemiany ustrojowe sprawiły, że trudnić się poczęła żebractwem pod kruchtą, gdzie musiała rywalizować z miejscowymi darmozjadami, a nie takimi jak ona biedakami, oraz przybyszami z krajów wschodnich. W związku z nimi była narażona i na inne szykany – często kiedy wieczorem dreptała poboczem gościńca w podartej, przykrótkiej sukienczynie, zaczepiali ją bezczelnie przejeżdżający woźnice, którzy brali ją za oczekującą na klienta furmanówkę. Ciężko było w tych warunkach związać koniec z końcem, nie wspominając o początku, a nędza w chacie była taka, iż nawet Bieda za piecem pojękiwała z głodu. Perspektyw żadnych – tym bardziej że dwie córki miała Wdowa – oprócz wspomnianej Balladyny również Alinę. Nikt na dziewczyny nawet spojrzeć nie chciał, nie mówiąc już o tym aby się z nimi żenić, bo też jedynie o jedzeniu myślały.
Któregoś dnia, kiedy nic w chacie do jedzenia nie było, zdesperowane dziewczyny złapały w sidła i chciały pożreć chochlika Skierkę – sługę zaczarowanego wróżki Goplany, która panowała na jeziorze Gople. Chochlik zląkł się nie na żarty widząc wychudłe oblicza i łakome spojrzenia, po czym natychmiast stał się niewidzialny z wyjątkiem czapki i łapci. Dziewczyny porwały je zaraz i przyrządziły – czapkę jako omlet, natomiast łapcie jako pyszne gołąbki okraszone posiekanym włosiem starej szczotki. Goplana, która była niesłychanie skąpa tak, że co rano liczyła nie tylko wszystkie ryby w jeziorze ale nawet krople wody, wzburzona tą stratą, poprzysięgła dziewczynom zemstę. W tym okrutnym przedsięwzięciu dzielnie jej sekundował bosy i gołogłowy Skierka.
Owego czasu na zwykły swój przejazd po okolicy wybrał się Kirkor – najokrutniejszy w państwie poborca podatkowy. Niektórzy, jak też dziejopis Julek Słowacki, twierdzą jakoby Kirkor był hrabią, są to jednak jedynie plotki przez samego poborcę rozpuszczane, w celu podniesienia własnego prestiżu. Naprawdę bowiem Kirkor był jedynie poborcą podatkowym, a klejnot szlachecki kupił na bazarze podczas pobytu w stolicy. Tak więc Kirkor podążał do nieszczęsnej wioski, gdy, jak wiadomo – „mostek pod jego załamał się kołem". Był to podstęp Goplany i Skierki, bowiem poborca wypadł z karety i uderzył się w głowę. Nie stracił od tego pamięci, jak byśmy się spodziewali w brazylijskim czy też wenezuelskim serialu, lecz zapałał niesłychaną wprost miłością do ludu – okrutnik stał się chłopomanem. Zaraz też ucałował ściernisko, zaczął mówić do woźnicy per „towarzyszu" i na poczekaniu napisał epopeję rolniczą we dwunastu księgach wierszem „Jak to ze lnem było". Potem zaś w te pędy pogalopował do chaty Wdowy, która przypadkiem była najbliżej i zaczął postękiwać z radości i rozkoszy, że w chacie tak cicho, sielsko i anielsko. Z miejsca też oświadczył się Wdowie, a gdy ta wymówiła się wiekiem, zrezygnowany zwrócił swe oczy na córki, które mu się nierównie mniej wiejskie wydawały od starej i siwej Wdowy.
Panny obleczone w liche ciuszki z importu zza najbliższej, to jest wschodniej niestety, granicy siedziały na przyzbie i pożerały obuwie oraz nakrycie głowy nieszczęsnego Skierki, a na eks – poborcę a obecnie zawołanego chłopomana zerkały z mało tłumionym apetytem, bowiem gruby był jak to zwyczajnie burżuj, aż mu się podbródek na kołnierz wylewał. Kiedy zapytał dziewczyny czy go kochają, Balladyna czknęła a Alina beknęła tylko z głodu, którego odzienie Skierki ukoić nie mogło. Wdowa z właściwą matkom przytomnością umysłu odparła – „obiedwie kochają". W kropce był Kirkor a i Skierka, bowiem wiedźma Goplana skąpa okrutnie mówiła zwykle monosylabami żeby słów nie marnować, toteż nie powiedziała do której dziewczyny ma nakłonić serce (a właściwie tylko to miejsce w którym serce być powinno, bo okrutnik Kirkor żadnego serca nie miał) poborcy. Przez moment pomyślał, że właściwie Kirkor mógłby przejść na islam i pojąć obie panny, ale po chwili przypomniał sobie, że żyć mu przyszło w czasach bajecznych, gdzie żadnego islamu jeszcze nie było, a ludność tubylcza wierzyła w Skierki i tym podobne Goplany. Jęknął więc tylko z cicha dzielny skrzat i półgłosem szepnął przechodząc obok Wdowy – „Nie pozostało nic innego jak chyba tylko przeciąganie liny". W tym momencie usłyszała to Wdowa, a że od głody straszliwego słuch się jej przytępił a wszystko się z jedzeniem kojarzyło, wykrzyknęła – „Mam pomysł – niech dziewczyny idą w las i zbierają maliny – która więcej nazbiera tę pan wybierze za żonę".
Sarkały nieco dziewczyny na ten pomysł matki, bowiem w lesie od bardzo dawna nie było niczego co nadawałoby się do jedzenia – głodne dziewuchy ogryzły nawet korę z drzew, nie mówiąc już o malinowych krzakach. Ale świeżo nawrócony chłopoman Kirkor ochoczo przystał na ten sielski pomysł Wdowy i co było robić. Biedne dziewczyny włóczyły się godzinami po ostępach puszczy, żując już to szyszki, już to korę i wypatrując malin. I znowu w tym miejscu dochodzimy do nieporozumień wywołanych przez dziejopisów, a w szczególności owego Julka Słowackiego. Twierdzi on bowiem, jakoby Balladyna nikczemnie okrutnym mordem pozbyła się siostry i odebrała jej maliny. Nic takiego jednak się nie zdarzyło. W rzeczywistości obie siostry zauważyły w mchu pod sosną coś czerwonego i obie jednocześnie rzuciły się na owo coś. Przy tym Alina grzmotnęła silnie głową w drzewo, od czego jak Kirkorowi wszystko się jej pomieszało i ruszyła w świat, a gdzie tylko jakieś dziecko zobaczyła, ciągnęła nieszczęśliwe w chaszcze ze słowami „Pójdź dziecię ja Cię uczyć każę" na ustach. Po kilku miesiącach takiegoż krzewienia wiedzy wśród ludu zmarła z głodu i wycieńczenia, aby w ten sposób stać się prekursorką i patronką współczesnej polskiej oświaty. Balladyna natomiast wróciła do chaty ze zdobyczą, którą okazała się wprawdzie nie malina a niewielki muchomor, ale grzyb to przy odrobinie wyobraźni też owoc i po krótkim czasie stała się żoną poborcy podatkowego Kirkora.
Dalej podaje Julek Słowacki jakoby Balladyna zamordowała swojego męża. Prawdy nie ma w tym jednak wcale, bo to nie żona zabiła poborcę lecz jego serce, które nie wytrzymało nagłego nawrócenia na dobrą drogę. Od dawna zaprawione do znieczulenia na ludzką krzywdę nie mogło znieść nagłego przypływu ludzkich uczuć i dawny poborca, a obecnie zawołany chłopoman, legł rażony apopleksją, kiedy zachwycał się budowlą wiejską – nawiasem mówiąc okazał się nią wychodek z serduszkiem nad drzwiami. Jego pogrzeb tłumy zgromadził wieśniacze, a pochowano go zgodnie z ostatnią wolą w pastuszym kapelusiku i z fujarką wierzbową w dłoni.
Niestety Balladyna niewiele korzyści miała z ożenku z Kirkorem, bowiem poborca po swym nawróceniu cały z tak ogromnym trudem przez lata wydzierany biedakom majątek roztrwonił na wspieranie rozwoju sztuki ludowej – stał się dzięki temu patronem Cepelii. Nawet mieszkać nie miały wdowa po nim gdzie, bowiem najbardziej sielskie wydawało mu się mieszkanie po wiejsku, toteż pałac kazał zburzyć, a na jego miejscu wybudował piękną chatę pokrytą słomą z polepą zamiast podłogi.
W tym miejscu dochodzimy znowu do szeregu nieporozumień wywołanych szczególnie przez owego dziejopisa – Julka Słowackiego. Twierdzi on bowiem jakoby powodowana wrodzonym czy to nabytym okrucieństwem Balladyna po stosach własnoręcznie produkowanych trupów doszła do władzy królewskiej a następnie po sławnej scenie sądu zginęła rażona piorunem bożym. Nic z tego prawdą nie jest, bowiem w niemieckim oryginale historii występuje słowo „szlag" co dziejopis, z niemieckim raczej będący na bakier, błędnie przetłumaczył jako piorun właśnie. Natomiast w istocie chodziło o to, iż Balladynę jak to się i dzisiaj mawia „szlag po prostu trafił". Owe zdarzenie nierównie mniej bohaterskie wydawać się musiało Słowackiemu, toteż dodał z wyobraźni wzięte sceny sądu i pioruna.
Bohaterstwo bohaterstwem, ale niechby dziejopisowi przyszło żyć tak jak Balladynie z mężem – nawróconym na chłopomanię poborcą podatkowym, który już nawet złym być nie potrafił i siostrą zupełnie durnowatą, bo się jej dzieci uczyć zachciało. Ciekawe co by go pierwsze dosięgło – piorun boży czy zwyczajny szlag...
- Roman Rynkowski
- "Akant" 2011, nr 4
Obrona Balladyny
1
0