Czytając tę książkę zorientowałam się gdzieś w drugiej połowie, że pisze ją osoba niewidząca i stawia na głowie całe moje spojrzenie na życie osób niewidomych. Nagle poczułam wstyd, że do tej pory myślałam zgodnie ze społecznym wzorcem, patrząc na osobę w czarnych okularach i z białą laską.
Powieść, która jest pierwszą książką prozatorską poety Krzysztofa Galasa, przypomina mi szybki pociąg, który jedzie, nabierając prędkości, a w każdym oświetlonym okienku - nowy człowiek, żywy, z krwi i kości, szczęśliwy lub nie, zaabsorbowany lub przepełniony własnymi dramatami, hojny lub samolubny, cnotliwy lub niemoralny.
Akcja powieści tak naprawdę toczy się w przedziale pociągu, mającego najdłuższą w Polsce trasę. Leniwie jedzie z Poznania do Bieszczad, zabierając pasażerów, tymczasowych sąsiadów, których połączył wspólny los i kolejowy przedział. Przykładem są te dwie nieznajome kobiety, młoda i stara, które starają się umilić sobie czas długą rozmową, więc młodsza opowiada starszej o rodzinie siostry, do której jedzie z wizytą. Jej siostra wyszła za mąż raczej późno, ale szczęśliwie. Jest to opowieść o miłości. Z jedną różnicą, która przełamuje stereotypy – jej mąż w ogóle, nigdy jej nie widział. Właściwie może być to historia autora – głównego bohatera powieści.
Innym źródłem różnorakich ludzkich historii w książce jest kanapa masażysty, przez którą przechodzą pacjenci i nie są to tylko drugorzędne, epizodyczne postacie. Opowieści z kanapy to rodzaj lustra, w którym odbija się masażysta – osoba kompetentna, profesjonalna, spokojna, życzliwa, przyjaciel i zbawiciel swoich pacjentów, będący trochę jak ksiądz, słuchający spowiedzi. On wie o nich wszystko. Szanuje ich nie ze względu na zarobki, jakie mu przynoszą, choć to też jest ważne, ale ze względu na ich charaktery.
„Kobieta na kanapie jest jak święta” – mówi do swoich przyjaciół w odpowiedzi na ich żarty. Ale on sam odbija się w oczach i słowach pacjentów, korelując się z ich reakcją na własną osobę, z niektórymi typowymi wyobrażeniami o życiu niewidomych i zmianą tych poglądów. Postacie są jak lustra, które odbijają rozmówców, wciąż otwierają się i otwierają. A ta wieloaspektowa optyka powoduje najważniejszą rzecz - uczysz się czegoś, czego nie wiedziałeś i nawet nie domyślałeś się w swoim pewnym siebie istnieniu osoby widzącej.
Historia bohatera rozwija się powoli (a im wolniej, tym bardziej wiarygodne i szczegółowe są okruchy informacji, które chcielibyśmy uzyskać) ze wszystkimi jego dramatami i wieloaspektowymi przeżyciami: od okrucieństwa życia w internacie po wyczerpujące treningi na basenie i pierwsze zwycięstwa, od prywatnych tragedii – do poszukiwania miłości. Liczne grono pięknych dziewczyn, w których nasz bohater był zakochany z wzajemnością, czyni go sławnym niemal jak Don Juan. Ale prawie każda szybka łódź marzeń wpada w codzienność, w trudności, w kolejne nieszczęścia, czasem w nieznośną monotonię ludzkiej egzystencji, nieraz uwikłanej w tragedię lub śmiertelny wypadek. I tutaj los znowu nie oszczędził naszego bohatera i wypełnił jego życie nowymi wątkami, których pisarz nigdy by nie wymyślił, a gdyby je nawet wymyślił, nie wydawałyby się zbyt realne. Ale jako powieść biograficzna, którą, wydaje mi się, jest, autor ma bardzo niezwykłą i niekonwencjonalną biografię, co czyni książkę interesującą.
Znalezienie miłości jest jak znalezienie szczęśliwego biletu w pociągu życia. Każdy pragnie być szczęśliwym, ponieważ każdy ma prawo do szczęścia. W tej książce są pewne przepisy na jego osiągnięcie, a autor hojnie się nimi dzieli. Jednym z tych przepisów jest nawyk ciężkiej pracy.
Bohater powieści trenował pływanie do tej wybitnej formy, w której wygrywanie mistrzostw jest rzeczą powszechną. Wygrałby również Puchar Świata, gdyby w ostatniej chwili ktoś tam na górze, wśród władz, nie zmienił planów i nie zaczął oszczędzać na zawodnikach. A bohater obraził się. Czy to z powodu siły, czy słabości? Kto wie. Wygrał czy przegrał? Kto wie. Ale często obrażenie się zmienia całe życie. I nie wiadomo, kto więcej stracił – on czy sport. No właśnie – chyba sport.
Ale sport to ludzie. Zdarzają się ograniczeni, obojętni, zazdrośni i pełni wad wszelkiego rodzaju. Ale nawet jeśli sport się skończy, sportowe podejście do życia pozostaje na zawsze. A ta gotowość do walki, do pracy jako jedynej formy życia, przeważnie to życie ułatwia. I kiedy Bóg zamyka jedne drzwi, otwiera inne.
Powieść nosi tytuł A jednak... - kontrastująca koniunkcja, która niczemu konkretnie nie zaprzecza, ale bardzo delikatnie wskazuje na przeciwieństwo wyniosłych i aroganckich konstrukcji afirmatywnych. Po nim pozostają wyimaginowane trzy kropki. Taka delikatna formuła niezgody od razu rozbraja w dyskusji o szczęściu. Wszakże do tej pory formuła szczęścia dla niewidomego jakoś nie mieściła się w kanonie, w ścisłym katalogu szczęścia.
A jednak - mówi autor, nie upierając się, ale jednak... Bo Tomasz ma swoje własne zdanie. Nalega, chce być szczęśliwy i staje się nim. Ponieważ każdy ma prawo do szczęścia. Niezależnie od relacji z tym światem, bohater nagle uświadamia sobie, że irytujące czasem słowa ojca „Musisz być najlepszy”, w jakiś sposób niepostrzeżenie stały się jego wewnętrzną treścią, nieustannym kanonem, który rzutuje na wszystko, co robi. Wypełnia życie ciężką pracą, spod której nagle zamiast zmęczenia wyłania się nieznany zarys, który okazuje się szczęściem.
Po przeczytaniu książki wszystko staje się łatwiejsze, robi się lżej na duszy, może spokojniej. Każdy człowiek jest przykuty do tradycyjnych form biblijnej egzystencji: mieszanki komedii i dramatu, gdzie przeplatają się zwycięstwa i porażki, gdzie zaprogramowane są obowiązkowe straty. Najważniejsze jest to, aby straty i porażki, wszystkie te ciężary, które wiążą jak kajdanami każdą istotę, nie były przedwczesne. Ulgę przynosi nie samolubne porównanie się z bohaterem, ale to, że szczęście w zasadzie jest możliwe do osiągnięcia. Tak mówi nam Tomek i my możemy mu wierzyć.
Muszę być najlepszy – mówi Krzysztof Galas w powieści i staje się nim. Bo to, co mówią nasi bohaterowie, mówimy i my.
Krzysztof Galas, A jednak…, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020, ss. 399