Dlaczego musiałem się wybrać o tej porze? Nic już prawie nie widać. Dzięki Bogu, jeszcze mogę odczytać, o której nadjedzie. Ach, jak te lata szybko lecą. Patrz staruszku, znowu pomyliłeś buty, a ból w kościach jest nie do zniesienia – koniec jest bliski. Uff...
Eh, dreszcze… czuję dreszcze, co za paskudna pogoda. Nie potrafię pozbierać myśli. Nie wiem, co robić… Co ja właściwie tu robię? Znowu czuję czyjeś spojrzenie. Znowu mnie dopadli?! Dobra, muszę się uspokoić, to tylko złudzenie, tutaj mnie nie znajdą, nie mogą. Muszę otrzeźwić umysł. Ruszam palcami jak szaleniec, odczuwając każdy mięsień i ścięgno dłoni, gdy nagle… błysk jasnego światła muska mój policzek. Wyrzucam plątaninę myśli i przygotowuję się na spotkanie z przeznaczeniem. Nadjeżdża miejski autobus numer 31. Na jego widok odczuwam dziwną ulgę. Odnajduję, prawie po omacku, miejsce na końcu autobusu, tuż przy szybie. Patrzę na swoje siedemdziesięcioletnie dłonie, są lekko czerwone. Serce mi łomocze. Dopiero teraz widzę wyraźnie, że autobus jest pusty. Oparty o zimną taflę szyby, próbuję uspokoić tętno. Oddycham powoli, bardzo powoli, tak że czuję każdą sekundę, niczym krople, które spadają mi na głowę, kap…, kap…, kap.., kap.., kap. Budzi mnie kierowca, świecąc mi w oczy latarką:
– Hej! No, ruszaj się pan, to ostatni przystanek.
Patrzę na mężczyznę, na oko dwadzieścia lat młodszego ode mnie, noszącego okulary
w drucianej oprawce. Widzę każdą zmarszczkę, bliznę pod lewym okiem, złoty ząb.
–Chcę wracać do domu i ubrać z dziećmi choinkę. Halo, piłeś pan coś? Żyjesz?
Podnoszę głowę, rozglądając się. Nie mam pojęcia, gdzie jestem i co tu robię. Ostatnie, co pamiętam, to jak wyszedłem z domu i eee...
– No, rusz się! – grzmi, jak gdyby oddał strzał w sufit autobusu.
Wstaję.
– Gdzie jestem? – pytam.
– Zajezdnia na Gaju. No, wynoś się! – chwyta mnie za płaszcz, podnosi i wypycha na asfalt. Otrzepuję się, gdy spod kaszkietu wyrasta mi guz. Poprawiam okulary i powoli ruszam. Tylko dokąd? Wyciągam z kieszeni telefon. Rozładowany. Chowając go, dostrzegam coś w oddali. Zgasła jedyna lampa, przez co czuję się nieswojo, znów mam dreszcze. Spoglądam na zegarek. Za kwadrans piąta. Zaciągam się chłodnym powietrzem, rozglądając za czymś, choćby na pozór znajomym. W takich chwilach mózg lubi płatać figle. Bezradnie ruszam drogą w ciemną noc. Muszę dotrzeć do domu. Ta myśl determinuje wszystkie moje siły, gdy czas dłuży się okropnie, a ciało coraz bardziej niedomaga. Mijam krzyż jubileuszowy, a przynajmniej taki widnieje na nim napis, który ledwo co widzę. Gdzie ja jestem? Śnieg cały czas ćmi przed oczami. Spoglądam w gwiazdy – próbuję wyznaczyć północ, ale świeci zaledwie jedna, niemrawa.
Boże jak późno. Och... jak zimno. Gdzie ja jestem, dookoła widzę tylko śnieg. Żadnej lampy, żadnego domu, głęboka cisza. Muszę iść dalej, nie mogę się zatrzymać. Muszę zdążyć... Czuję ukłucie w lewej piersi, próbuję łapać się gałęzi, ale tracę równowagę. Ląduję o włos od dołu.
Podnoszę się, choć przychodzi mi to z trudem. Ruszam dalej. Krok po kroku. Powoli wielkie kożuchy śniegu ustępują kamienistej ścieżce. Ledwie ruszam nogami, ale to nic, już jestem na dobrej drodze. Już słyszę kolędy, znów jestem wśród ż y w y c h. Opieram się o ogrodzenie, przecieram czoło chusteczką wyjętą z rękawa i idę dalej. Dostrzegam stodołę, w której niegdyś stał Alojzy, koń mojego ojca. Woziłem nim żwir z Dunajca. A w budynku obok, lata później, lśnił mój pierwszy Ursus – Massey Ferguson 84’. Przyjechałem nim aż z Warszawy, bo nigdzie indziej nie można było go dostać. Ależ on był piękny tamtego dnia. Wyrastają przede mną drzwi, odrywając mnie od wspomnień. Och, Wielopole 28, mój ukochany dom, który samodzielnie wybudowałem. Naciskam dzwonek i zaraz słyszę w środku poruszenie. Zerkam na zegarek. Kwadrans po piątej, dziwne, no trudno, i tak był stary. Otwiera drzwi moja synowa. Okularnica. Widząc moje przemoczone ubrania, od razu wygania mnie do łazienki. Po chwili przez uchylone drzwi podaje mi świeże i wyprasowane. Od razu lepiej, myślę uśmiechnięty. Prowadzi mnie do salonu, wielce uradowana z mojego przyjazdu, ale i zmartwiona. W głębi pokoju siedzi przy syto zastawionym stole mój syn i jego dzieci: Henry i Hiacynta, a za ich plecami, w kącie stoi choinka, na której wiszą niezaświecone lampki.
– Tato, co cię napadło? Mówiłem, że cię odbiorę. Czy to ty stałeś na przystanku? Gdzie potem poszedłeś? Na piechotę do domu? – syn zasypuje mnie serią pytań.
– Spokojnie, to niedaleko. Musisz znaleźć żaróweczkę, która się spaliła, to będą znów świecić – mówię z przekąsem. – No, gwiazdka już wyszła, więc pora jeść. Zmówmy pacierz, bo trochę zgłodniałem – odpowiadam.
– Najważniejsze, że jesteś cały. Dobrze cię widzieć, tato. – uśmiecha się do mnie syn.
Czuję, że tu jest moje miejsce, mój dom, moja rodzina.
Po zmówionym pacierzu i wysłuchanej Ewangelii, którą czyta mój wnuk Henryk, łamiemy się opłatkiem. Tulę ich do serca przez łzy, Michała i Kasię, Henryka i Hiacyntę. Śmiejemy się, składając sobie życzenia, by na koniec zasiąść do jedzenia.
Godzinę później, tak myślę, bo mój zegarek się zepsuł, leżę pod kocem najedzony i lekko pijany grzanym winem, rozkoszując się widokiem żarzącego się ognia w kominku. Dopijam grzańca i delektuję się wieczorem pełnym wrażeń, upominków, a także moim malutkim sukcesem. Mhm, siedemdziesiąt lat, a wciąż sprawny jak osiemnastolatek. Trochę kłuje mnie
w sercu. Fakt, nie udało mi się przyjechać wcześniej, ale chyba dotarłem właśnie na czas i nie zawiedli się na mnie? – rozmyślam – Dobrze znów być w domu… Z tą myślą i tlącym się płomieniem ukołysany, zapadam w głęboki, świąteczny sen.
II.
Nazajutrz pani Wróblewska krząta się po kuchni w świątecznym nastroju. Piecze pierniczki, które później przyozdobi lukrem, tworząc ciasteczkowe ludziki, podobizny domowników. Po chwili rozlega się tupot małych stópek i dzieci pani W. – Hiacynta i Henryk – zbiegają do kuchni, by, jak każe tradycja, stworzyć również swoich przyjaciół w wersji piernikowych ludzików, którymi obdarzą pierwowzory, zaraz po powrocie do szkoły. W tym czasie Pan Wróblewski jeszcze leży w łóżku i rozwiązuje krzyżówkę. Popija kawę
i delektuje się swoim dniem wolnym od pracy, jednym z niewielu, kiedy może zostać dłużej w pościeli.
Wybiła dziewiąta, gdy pojawił się w kuchni, co dla dzieci oznaczało jedno – czas prezentów. Pod choinką leżały cztery paczki, dwie zielone z czerwonymi wstążkami i dwie niebieskie obwiązane wstążkami w kolorze żółtym. Najpierw swój prezent rozpakowała Hiacynta, która dostała grube, wełniane skarpetki, Ferrero Rocher i lalkę w pięknej, balowej sukience. Następnie Henryk. On także otrzymał skarpety i Ferrero, a oprócz nich w pakunku leżał miniaturowy ciągnik marki Ursus, którym zafascynował go dziadek. Rodzice również znaleźli w swoich paczuszkach słodkości i skarpety, a prócz tego mama zyskała nowe romansidło, a tata pół litra koniaku, który od razu, wraz z żoną, spróbował. Dzieci bawiły się nowymi zabawkami, gdy zadzwonił dzwonek. Pan Wróblewski ruszył do drzwi i otworzył je z rozbawionym głosem, przerywanym czkawką.
– Tak słucham, umh, o co chodzi?
– Pan Wróblewski? Syn Kazimierza? – zapytał funkcjonariusz, pokazując odznakę.
– Tak, panie władzo? Co się stało? – widok odznaki policyjnej zawsze otrzeźwiał pana Wróblewskiego.
– Mogę na słówko? – zapytał funkcjonariusz i ruszyli do radiowozu.
Po kwadransie zdenerwowana pani W. w końcu wypatrzyła męża w radiowozie. Stała w kuchni w napięciu, oczekując na jego powrót. Po kolejnym kwadransie wrócił. Usiadł przy stole, martwo patrząc w ścianę.
– Wszystko w porządku, kochanie? Co się stało? Co ci powiedział? – wypytywała pani W. – Kochanie, proszę, odezwij się, co się dzieje? Skarbie! Mów, co się dzieje. CO CI POWIEDZIAŁ?
– Mój ojciec wyszedł wczoraj z domu spokojnej starości i już nie wrócił.
Epilog
– Panie Wróblewski, proszę opowiedzieć mi jeszcze raz o ojcu. Jaki on był?
– Był raczej typem wesołka. Brał wnuki na ręce. Opowiadał mojemu synowi Henrykowi o swoim czerwonym Ursusie, pokazując mu czarno-białe zdjęcia, a Hiacyntę zabierał na spacery. Był nam tak bliski, dopóki nie zmarła moja matka. Ta śmierć go zabiła. Stał się ponury i jakiś taki nieobcy. Samotnie jadał posiłki, przesiadywał godzinami w warsztacie i cały czas milczał. Chodził lekko przygarbiony w swoich wielkich okularach i z każdym rokiem trudniej było wydobyć z niego stłumiony śmiech, a później choćby nawet lekki uśmiech. Pewnego razu zdarzył się wypadek. Tata złamał biodro podczas pracy obok domu. Lekarz, który się nim zajmował w szpitalu, uparcie doradzał oddanie go do domu spokojnej starości. Miało to pomóc mu wrócić do rodziny, ale wtedy właśnie zaczął tracić pamięć. Jakby niewidzialna gumka wymazywała mu wszystkie bliskie osoby. To nas najmocniej dotknęło. Traciliśmy nadzieję z każdym spotkaniem, aż w końcu pielęgniarka poprosiła, bym już nie przychodził: „Jest w dobrych rękach, proszę mi zaufać i nie przychodzić. Marnieje pan w oczach”.
– Jak pan myśli, dlaczego pański ojciec wyszedł tamtego wieczoru?
Drżącą ręką Wróblewski podał kartkę z życzeniami, na której były wypisane, bardzo niewyraźnie i z mnóstwem kleksów, imiona czwórki Wróblewskich.
– Znaleziono to na jego biurku – zadrżał głos pana Wróblewskiego. Schował twarz w dłoniach. Milczał, a gdy podniósł głowę po jego policzkach płynęły obfite łzy. Jego wzrok był pusty, a usta otwarte. Przez chwilę siedział tak, niczym figura woskowa, gdy nagle zerwał się i wyszedł. Na stoliku przed Panią Doktor leżał notes. Nie wiedziała, kiedy Wróblewski go tam położył. Wzięła go do ręki i zaczęła oglądać. Był bardzo stary, lekko zżółknięty.
Przekartkowała go w poszukiwaniu odpowiedzi. Znalazła znaczoną kroplami stronę.
Moja Najdroższa, straciłem Ciebie, a po latach i Michała. Ciebie już nie odzyskam i choć ta myśl nigdy mnie nie opuści, to pozostał mi nasz najdroższy Syn z rodziną. Byłaś i na zawsze zostaniesz moją miłością. Miej nas wszystkich w opiece.
Twój Kaziu