„Toteż wam powiadam: Tyrowi i Sydonowi lżej będzie w dzień sądu niż wam” (Mt 11:22).
Kolejny ciepły i słoneczny dzień, jak to teraz u nas bywa na jesieni, znowu czuwałam przy wuju, który od tygodnia zwlekał z umieraniem. Pomyślałam nawet, że się z tym umieraniem ociąga, czekając na zmianę pogody na taką, że psa by z domu nie wygnał, co dopiero ludzi – znajomych i krewnych, którzy co i rusz nagabywani przez ciotkę, w końcu jej przyrzekli, że jak przyjdzie czas, stawią się na pogrzeb jej męża, komucha. W końcu na wpół żywa zeszłam z posterunku, by odpocząć chwilę w służbówce przy kuchni, która była moim kawałkiem podłogi u wujostwa. Jestem tu niemal od zawsze. Bo co to te naście smarkatych lat do pożaru, który odebrał mi dom i rodziców. Teraz usiadłam w fotelu i zasnęłam. Na krótko.
Obudził mnie silny kuksaniec w plecy. Stała nade mną ciotka w nocnej koszuli do ziemi.
– Ona śpi, a tam – pokazując na drzwi, wrzasnęła w trzeciej osobie, w jakiej się mówi do służby – wuj nieobrócony!
W obracaniu wuja nie chodziło o to, by go leżącego na sofie w salonieprzekręcać z pleców na brzuch, a o to, by go z pozycji głową do drzwi, na zachód, jak się zwykł układać, przekładać na wschód, do okna. Miałam to w obowiązkach, w zamian za mieszkanie, wikt i opierunek. Wuj rzadko ruszał się z tej kanapy, która z przyległościami była, w pewnym sensie, jedyną strefą w mieszkaniu wolną od jurysdykcji ciotki i jedyną wyspą niepodlegającą jej katolickim praktykom. Którą nazwała czyśćcem i omijała z daleka, komunikując się z mężem na piśmie, też w trzeciej osobie, jak ze mną. „Nie będzie mi tu głosił tych swoich herezji! Jak coś ma, jak coś chce, to na piśmie! Wyłącznie na piśmie!” – oznajmiła raz po jego męczącym wywodzie z kanapy, w którym chciał jej dowieść, że Bóg, owszem, bywa, ale w ludzkich głowach, a wszystkie o nim historie, w które wierzyła bez reszty, to fikcja, wymysły wędrownych bajarzy, czyli pic na wodę. I cisnęła w wuja stukartkowym zeszytem, kończąc temat: „Niech się tu wyżywa! Niech ma i się cieszy!”.
Czy wuj w tym zakresie posłuchał się ciotki? Nawet gdyby chciał, byłoby to trudne do realizacji, biorąc pod uwagę skąpe możliwości środka przekazu. Ograniczony stanem liczebnym kartek, które po kawałku wydzierał z zeszytu i przez moje ręce przekazywał żonie, musiał się bowiem streszczać do najprostszych potrzeb: a to, że wieje od okna i żeby je zamknąć albo że na obiad zjadłby to czy tamto – czy innych, równie przyziemnych. Jego pisanie to jak lista sprawunków. To w lewo, to w prawo. Tam do góry, a tu na dół. Przynieść, wynieść, pozamiatać. Nie było tam niczego wartego uwagi. Gnuśność i apatia wypełniały też salon, którego ściany zdobiły wzorki malowane wałkiem, a sufit skrzydlate anioły, każdy inny.
Pewnego dnia jednak, jakoś przed miesiącem, kiedy bez pukania weszłam tam posprzątać, zobaczyłam wuja, jak wsparty na jaśku w rozgrzebanej pościeli bazgroli coś w swym zeszycie zasłaniając go dłonią i jak uczniak chichocząc pod nosem. Było to tak nieoczekiwane, że zamarłam w progu, myśląc, że zbzikował od tego leżenia. Ale równie dobrze mógł się nagle wybić z głębokiego snu, snu o samym sobie realnego na tyle, że chwycił za pióro, by nie umknęło mu nic z tego, co było jego, prawdziwe, jak robi to wielu życiowych rozbitków w swych barłogach, na ogół w oparach wódki i dymu z papierosów. Nad którymi jednak był o tyle górą, że nie pił i nie palił. Albo – też możliwe – jego omam senny pełen tajnych znaków i symboli sprawił, że chciał go zapisać tylko po to, by podsunąć ciotce do sprawdzenia w senniku. Ot tak, dla uciechy. Bo wuj, trzeba wiedzieć, lubił się czasem pośmiać z tego i owego. Ale jeszcze coś… Na kołdrze porozrzucane były wycinki z wielu nadszarpniętych czasem – może i sprzed wojny – gazet i czasopism, a na szafce nocnej leżał klej roślinny. Jaką tajemnicę zawarł w swym zeszycie, że tak jej strzegł, a który gdzieś potem ukrył, Bóg jeden wie gdzie?
Wuj był postacią tragiczną. Postacią tragicznie statyczną, uściślając, w swoim bumelanctwie. Stroniącą od ludzi, choć według mnie bardziej złożoną, niż dawał po sobie poznać. Z twarzą gładką, równą, jakby z niej ktoś zdarł za pomocą hebla wszystkie jego zmarszczki zrodzone z emocji. Pogodzony z losem, w cieniu nieskończonej arogancji ciotki, w którym moim zdaniem czuł się jednak dobrze, jak klasyczny więzień z wieloletnią sankcją, który w swojej celi, trwając w zawieszeniu, niemniej w stanie jakiejś względnej równowagi, może przetrwać wszystko, nie ponosząc kosztów, jakie generuje suwerenny byt. Tylko w jego szarych wyblakniętych oczach błysnęło coś czasem, coś eterycznego jak powiew tęsknoty, kiedy patrząc w okno, w którym widział słońce i ptactwo na niebie niczym rozciągnięty na blejtramie obraz, doświadczał bezpłodnego katharsis miast kreacyjnego tragizmu. Za którego sprawą mógłby powstać z martwych, otrzepać skrzydła z popiołu i wrócić do świata żywych. Niechby nawet po to, by mu coś wykrzyczeć. Czy pogrozić pięścią! Dużo bym dała, żeby wiedzieć, co tak naprawdę działo się w jego głowie, także w sprawach wiary, lecz nie tej spłyconej – szumnie efekciarskiej jak u mojej ciotki, z której kpił i szydził, ale głębszej, prostszej i, jak mówi Pismo, zgodnej z nauczaniem Chrystusa. Jakkolwiek by było – choć sam często gęsto zaglądał do Biblii, mówiąc, że znajomość słabych punktów wroga czyni go zwycięzcą – jego stan komuszy kazał mu mieć za nic religijne święta, które z wyjątkami spędzał na kanapie, niemal w każdej sprawie wysługując się mną. Pomijając tego rodzaju idee, w sprawach przyziemniejszych trzeba mu oddać jedno: kilka razy z rzędu, w przypływie męskości, niemniej nieudolnie i jakoś nieśmiało próbował się zbliżyć do ciotki, kiedy mu zmieniała pościel na kanapie, lecz za każdym razem, z zawziętym uporem, odtrącała go z Bogiem na ustach.
– Co on? Gdzie mi tu z tymi łapami? Boga się nie boi?!
Więcej nie próbował. I jakby pękł ostatni spaw łączący go z ciotką, jeszcze bardziej ścichł i się zamknął w sobie, nawet w pryncypialnych dla obojga sprawach poddając się jej woli bez protestów. Teraz już bezkarnie, gdy tylko spostrzegła, że się znów położył nie tak jak powinien, biegła go przekładać albo coraz częściej zlecała to mnie. Na cito. Czy jest coś bardziej budzącego litość niż żywy, w miarę sprawny człowiek będący ciałem do przekładania? Bezwolną ofiarą dętego performensu dziejącego się w związku dwojga ludzi? Kiedy jedno leży, a drugie bez słowa dźwiga go do góry, wkładając mu ręce pod pachy i łącząc je w mocnym uścisku na przeponie i sercu? Może być większa intymność? Czy od tego właśnie chciała uciec ciotka, zrzucając główny ciężar tej bliskości na mnie? A co z przysięgą małżeńską? Z jej wiarą i gębą pełną religijnych frazesów, od których zalatywało fałszem na kilometr? Na równi z pobożnością praktykowała bowiem zabobon, o czym, bijąc się w piersi pięścią, opowiadała księżom w swoim kościele za rogiem. Mimo iż wiadomo, że wiara w przesądy nie idzie w parze z wyznaniem rzymsko-katolickim, podobnie jak karty tarota, które namiętnie stawiała, z palcem bożym w Biblii. No bo gdzie Rzym, gdzie Krym, gdzie karczmy babińskie?
Z czasem więc uznałam, że cały ten cyrk z przekładaniem wuja wywodzi się z czarnej magii, której towarzyszy wiele złych emocji. Wuj jednak w tej sprawie uporczywie milczał, nawet gdy znienacka brałam go na spytki, czym tylko podsycał moje spekulacje. Skończyło się tym, że pewnego razu przed dziesięciu laty z dna szuflady starej biblioteczki ciotki wyciągnęłam jedną ze stosu gazetek rozdawanych wiernym w kościele za rogiem, licząc, że odpowiedź znajdę właśnie tu! Był to strzał w dziesiątkę, ale nie do końca, mimo że na wejściu trafiłam na tekst: popędliwy dyskurs katolickich biegłych o chowaniu zmarłych według starych praktyk i wierzeń pogańskich, mianowicie „głową na wschód”. Wuj był bowiem zdrowy i w niezłej kondycji, w tekście zaś mówiono o grzebaniu zwłok, a nie o żywych przekładaniu na kanapie. Nie pozostało mi zatem nic innego jak odpuścić temat i zapomnieć. Aż dotąd.
Kolejną godzinę nocy siedziałam więc przy wuju, który raz bladł, raz czerwieniał, balansując na styku dwóch światów: doczesnej rzeczywistości i królestwa cieni, będącego według wyobrażeń ciotki karą lub nagrodą zadaną zmarłemu w myśl Bożych przepisów prawnych: „Każdemu według zasług bądź przewinień”. Jeśli dziś kanapa, w ciotczynym pojęciu znak upadku wuja – spełniająca funkcje, jakie jej przydzielał jako użytkownik w swojej wyobraźni: a to zawieszonej w cieniu lipy płachty, która równie dobrze mogła być hamakiem pod rozgrzaną słońcem czereśnią w ogrodzie albo materacem takim do pływania pośród fal Bałtyku, niechby i w Braniewie, dokąd jako młokos wyjeżdżał co roku na kolonie letnie z hufca ZHP – miała stać się wkrótce jego łożem śmierci, to naprawdę nie wiem, czym się kierowała ciotka katoliczka, która obowiązek doglądania wuja teraz już bez reszty przerzuciła na mnie. Bała się umarłych? Przy jej małej wierze to niewykluczone. Ale równie dobrze mógł być inny powód – skrywany głęboko, mroczny sekret.
Z polecenia ciotki miałam zatem dotknąć tajemnicy przejścia, choć i ja w istocie – jakkolwiek to zabrzmi – od lat byłam martwa, mimo zachowania wszelkich oznak życia po utracie domu, który spłonął razem z mymi rodzicami, grzebiąc ich wśród zgliszcz. A mi zaraz potem w cmentarnej kaplicy kazano pożegnać ich spalone ciała w dwóch złoconych urnach. Nie było siły, która by mnie zmusiła do pozostania w tym miejscu. Uciekłam od afirmacji śmierci i pogardy dla życia. Od wyciągniętych do mnie w geście pocieszenia alabastrowych rąk świętych i ich zimnych oczu. Uciekłam od sprawującego mszę żałobnąksiędza oraz od słodko-mdlącego zapachu białych i różowych lilii okrywających katafalk. Uciekłam na przełaj przez zapadnięte groby, wpadając na wieńce, zapalone znicze i grządki kwiatowe. Nie chciałam słyszeć niczego i nikogo. Dzwonów bijących na Anioł Pański, psów szczekających gdzieś w oddali, ptaków śpiewających w koronach drzew. Niczego i nikogo. Wszystko było dla mnie wrzaskiem, który rozsadzał mi głowę, powodował ból w klatce piersiowej. Wrzaskiem tak potężnym, że myślałam, że w końcu sama jestem tym wrzaskiem i skowytem. Ale przede wszystkim uciekłam od ludzi, którzy gadali, gadali, gadali… A ich słowa osaczały mnie zewsząd.
– Tacy młodzi, Boże… I śmierć, jaka straszna. Choć jak tak pomyśleć, życie też jest takie. Pani wie i ja wiem, swoje lata mamy.
– Śmierć to śmierć, wiadomo. Ale ktoś tu mówił, że umarli, zanim ogień sięgnął łóżka, zatruli się czadem. Może to i lepiej… Lepiej tak, niż cierpieć, całe życie nieraz, liżąc się z oparzeń.
– A słyszała pani, że już wkrótce prochy, zaraz po kremacji, będzie można zabrać i rozsypać z wiatrem, zamiast grzebać w ziemi za ciężkie pieniądze?
– A rozsypać gdzie?
– W sumie… byle gdzie, byle zgodnie z wolą naszego zmarłego: gdzieś nad wodą, w górach, zależy, co lubił.
– Sama nie wiem, kurczę… A co na to księża?
– Burzą się, wiadomo. Mówią, że w ich Biblii nie ma o tym słowa, ale jak ich znam, to sobie poradzą… Już coś przebąkują o zmianie regułki z „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz” na „z prochu powstałeś i prochem jesteś”, tak że ten… Powoli… Oni nie są głupi, zwłaszcza w interesach…
Wuj się lekko ocknął i wyszeptał:
– Pić…
Gałgankiem zmoczonym w wodzie zwilżyłam mu usta, a gdy znowu zasnął, wróciłam do swoich myśli. Od śmierci rodziców upłynęły lata, a ja wciąż pytałam, jak to jest z tą śmiercią. Czy nie lepiej w jakimś losowym wypadku ponieść śmierć na miejscu, niż skowycząc z bólu umierać na raty, licząc dni do końca. Co się wtedy czuje? Odrętwienie, żal? Czy śmiertelny lęk? Dajmy na to wuj: boi się czy nie? W przekonaniu ciotki taki czarci pomiot powinien się bać, ale z drugiej strony kto go ma ukarać, postawić przed sądem, zepchnąć w otchłań piekieł, jak on w nic nie wierzy? Co innego ludzie uwikłani w wiarę, choć i tu jest dwugłos: głęboka i żywa pokonuje lęk, natomiast ta płytka, tak zwana ludyczna, jak u mojej ciotki, nasila go do absurdu. Ciekawe, co powie, kiedy i przy niej stanie kiedyś Śmierć i oznajmi głucho: „Czas na ciebie. Chodź”. Zachichotałam, ale był we mnie przestrach. Coś, co niepokoiło, co wierciło mnie w dołku.
Wsłuchana w odgłosy za oknem, wciąż siedząc przy wuju, kiwałam się do przodu i do tyłu. Nic nowego, bo symptomy choroby sierocej nie minęły mi nigdy. Są dla mnie jak widok za oknem, jak ten wiatr, który już za dnia dawał się we znaki, a teraz przybrał na gwałtowności i sile, zwiastując przełom w pogodzie. Rejestrując zmiany, czułam nieodległy, mroźny oddech śmierci. Śmierć… Patrzyłam na pozbawioną zmarszczek twarz wuja, jak gdyby pod tą maską wciąż ukrywał swoje prawdziwe oblicze. „Ja” zakazane dla innych. W sumie… – pomyślałam – był to sprytny trick. Bo co by to było, gdyby w ludzkich twarzach jak w otwartej księdze mogli czytać inni; odgadywać myśli, plany i intencje. Rejestrować żądze – nawet te najskrytsze, nawet te najcięższe z listy grzechów głównych. O których święci mężowie mówią, że nie powinno się o nich rozprawiać ani tym bardziej o nich myśleć zbyt ochoczo. Gdyby to wszystko, co człowiek w sobie nosi, widoczne było na zewnątrz, najpewniej też nikt nie miałby odwagi przeglądać się w lustrze, bowiem w groteskowym i strasznym zarazem odbiciu swych twarzy ujrzeliby zlewające się w jedno wszystko to, co ich… Zlepki, cięcia, bruzdy… Ujrzeliby miejsca wciąż broczące krwią, a dla przeciwwagi lejące się ciurkiem litry łez błazeńskich…
Słysząc półszept wuja, otrząsnęłam się.
– Dzisiaj się dokończy żywot mój próżniaczy – chrypiał wuj w gorączce, nagle ożywiony. – Przekaż swojej ciotce, tylko nie zapomnij, by się nie ważyła ściągać mi tu klechy! Tu ani na cmentarz, żeby było jasne! Żadnych czarówmarów i olejów świętych. Żadnych krzyży, śpiewów i mów pożegnalnych. Pogrzeb ma być świecki, wykopać dół, wrzucić, zakopać i po sprawie. Można też spalić. Tak, spalić! To jest myśl! Gdyby jednak była…
Wuj urwał w pół zdania, sięgnął pod poduszkę i wyjąwszy stamtąd swój wytarty zeszyt, z którego została okładka z bielejącą w środku jedną jedyną kartką ocalałą ze stu, zabezpieczony przed otwarciem pieczęcią odciśniętą w wosku – wcisnął mi go do ręki i wrócił do przerwanego wątku z wypiekami na twarzy.
– Gdyby jednak była na tyle zuchwała, zrobić z mojej śmierci kino dla ubogich… dasz go jej… Poczekaj… – Zwrócił wzrok na sufit, jakby u aniołków szukał podpowiedzi. Ale kiedy żadna stamtąd nie nadeszła, machnął na to ręką i rzekł: – Dobra, potem.
Słuchając wuja, poczułam coś, co uprawnia mnie do stwierdzenia, że wypowiadając te słowa, zmieniał się w kogoś innego. Spojrzenia jego stały się nagle uważne, a gładką twarz poorały zmarszczki, jakich nigdy wcześniej na niej nie widziałam. Każda wyrażała osobną emocję, ale co ciekawe, wystąpiły w parach, w których jedna była (mówię o emocji) w kontrze do tej drugiej. Jakby całe życie wuj się bił z myślami, miotał się, roztrząsał. Rozbierał na części rozmaite kwestie. Raz w czarnej rozpaczy i zwątpieniu, a raz na odwyrtkę. Raz tak, a raz siak. Istny rollercoaster. Patrzyłam oniemiała. Ja to się ma do jego, biorąc pod uwagę przeświadczenie ciotki, do cna jałowego leżenia na kanapie? Kiedy w gruncie rzeczy przy tak kreatywnym i zajętym mózgu nawet w tej pozycji mógł przenosić góry. Burzyć stare światy, a na ich ruinach stawiać inne, nowe, kto wie czy nie lepsze… Gdyby tylko chciała dzielić z nim TO życie… Zamyśliłam się. Wuj też jakby osłabł i popadł w zadumę. Czekałam długie minuty. W końcu miałam dość.
– Ale kiedy, wuju, mam go oddać ciotce? – zapytałam wprost. – Zaraz po pogrzebie? Czy za tydzień? Dwa? – ciągnęłam go za język, by mieć pełną jasność w kwestii jego woli, której wypełnienie zrzucił na moje barki, nie pytając o zdanie.
– Tym się nie martw, dziecko – odpowiedział cicho, nieco drżącym głosem. – Jak się zbiorą wszyscy, dam ci znać we śnie – dodał niewyraźnie i patrząc na kajet półprzytomnym wzrokiem, szepnął na ostatek: – A teraz schowaj go dobrze, najlepiej w szufladzie z bielizną, ciotka ci tam nie grzebie; podpaski, te sprawy… Fuj! – Roześmiał się i rozkaszlał.
Jeszcze odetchnął głęboko i wypuścił powietrze z płuc wolno, bez uchwytnych oznak agonii, takich jak świst i rzężenie. Po prostu, bez zadęcia, aktów strzelistych i lęku przed ostatecznym dopaliło się jego życie. Kiedy się przemogłam i znów na niego spojrzałam, oczy miał wciąż otwarte, ale wzrok już pusty. Patrzyłam w te oczy jak w jakimś odmiennym stanie świadomości, hipnotycznym transie, i nie czułam nic. A już na pewno nie czułam nic z tego, o czym ludzie mówią, że powinno się czuć w takiej chwili. Choćby żal czy smutek. We mnie narastał gniew.