Czymże się różni kobieta, która od dawna nie zaznała miłości męża tonącego w butelce wódki od żebraka w centrum dużego miasta, który go żalem poi? Ano niczym... Smutne twarze i bez wyrazu u obojga. Rysują sobie maskę, lecz nie dla ozdoby, a do sytuacji niezbędną.
Ona żebrze o normalność i miłość, a on dawno tego został pozbawiony. Teraz woła o przetrwanie ciała, które chce być pożywione, bo dusza dawno zamarła. Uderza tylko z boku na bok stukając o struktury wewnętrzne cielesnej materii. A ona podobna do niego. Ręce z żalu codziennie wyciąga. Dzbanek podstawia. Może skapnie coś od losu.
Żal i litość tak patrząc na obydwoje. Jedno i drugie na skraju zwątpienia przyczyn już nie szuka. Samotność to dla nich wspólny mianownik. O porcje się dopomina. Przecież woła o przetrwanie i ma do tego prawo. Oddzielnie sami z siebie nic dadzą, bo nie mają z czego. Zabrakło czułości. Los ich tego pozbawił.
A gdyby tak złączyć ich razem. Zrobić na złość pijanemu codziennie mężowi i ludziom co z pogardą patrzą na umęczonego życiem kloszarda. Dwa światy pozbawione miłości ogrzałyby się wzajemnie. Bo struchlałe i zziębnięte.
Być może jakaś cząstka zaskoczenia wynikłaby wówczas u nich. Spojrzeliby na siebie jak w lustro i ujrzeli prawdę, którą inni widzą, czują, zauważają… Tą samotnię i smutek w oczach. To by ich ożywiło. Zrozumieliby siebie. Pewnie zaczęliby sobie współczuć i troską otaczać. Daliby sobie uprzejmość, bo dźwięk ich ciszy jest taki sam. Brzęk monet w kapeluszu i szelest papierowych zaległości. Ich miłość byłaby wielka i niepokorna. Równocześnie spragniona i głodna. Szukająca siebie i dająca wzajemność. Bo niczego tutaj więcej już nie potrzeba. Poskromić pustkę i serce po brzegi wypełnić. Ona miałaby ciepło jego ramion. On dom, w którym ten ogień można rozpalić. I już nikt żadnych pretensji i żalów by nie usłyszał.