W 2010 roku napisałem w „Akancie” o Twoim ojcu Wacławie („Podporucznik” „Świat Inflant” nr 2010, nr 3, s. 10-11).
Tamtym tekstem starałem się pomóc Ci go pożegnać, przebijając się przez mity rodzinne, przemilczenia i niedopowiedzenia.
Byłaś wdzięczna.
Dzisiaj znów siadam do pisania, ale z ogromnym bólem, bo przyszło mi żegnać Ciebie.
1.
Nie. Nie mówiłem do Ciebie, Emilio, chyba żartem. Na co dzień byłaś Milą. Tak mówiła do Ciebie mama, tak mówiłem ja. Ale najczęściej byłaś dla mnie Misią. Moja Misiu – tak Cię nazywałem.
Ale czy często? Przecież nie zawsze i teraz myślę, że zbyt rzadko. Czuję, że chciałbym wiele naprawić i sporo innych czułości przychodzi mi na myśl. Ale już nie jest to możliwe. Oczywiście nadal do Ciebie mówię, chociaż nie mam pewności czy mnie słyszysz. Pewnie słyszysz.
Przede wszystkim chciałbym cofnąć czas i liczne dni i wieczory przeżyć na nowo, na nowo z Tobą. To tylko mrzonka, która jedynie powiększa żal i rozpacz.
Niekiedy to imię – skrót, nadzwyczaj Ci pasowało. Zwłaszcza wtedy, gdy w puszystym futerku spacerowałaś po zaśnieżonym białostockim parku.
Tak wiele nie zdążyłem Ci powiedzieć, tak wiele przemilczałem w zmarnowane wieczory, gdy Ty siedziałaś obok mnie, a ja czytałem albo patrzyłem bezmyślnie w ekran telewizora. Coraz mniej rozmowy, zmarnowany czas.
Chorowałaś od kilku lat. Pogarszał się nasz kontakt. Choroba niszczyła Twoje możliwości ruchowe, psuła pamięć. Ale czułaś i cierpiałaś. Mnie wydawało się, że Ci służę i pomagam. I często tak było, przecież jednak nie zawsze. Potrzebowałaś tej pomocy w codziennych sprawach. Przejąłem wiele obowiązków. Przygotowanie posiłków, czasem gotowanie, staranie o dom. Ubierałem Cię, wyprowadzałem na spacery, gdy to było możliwe – blisko trzy lata już posługiwaliśmy się wózkiem – układałem Cię do snu. Z potrzeby serca, ale i z konieczności, bo to były codzienne wymagania.
Z biegiem lat gdzieś zgubiła się czułość, której brak dzisiaj najbardziej sobie wyrzucam. Nieuzasadnione zdenerwowanie, podniesiony głos, narzekania na Twoją opieszałość, na Twoje niemożności, powolność.
Co gorsza, narzekałem na ograniczenia jakie mnie dotknęły przez Twoją chorobę.
Niesłusznie. To było okrutne. Przecież byłaś chora i nie miałaś wpływu na bieg wydarzeń. Czasem mi tej świadomości brakowało.
Dzisiaj wiem, że taki był plan Boży. Kiedy ja chorowałem, Ty opiekowałaś się mną i podtrzymywałaś mnie na duchu. Wspólnie przetrwaliśmy najgorsze. A było źle. Pamiętam ten moment, gdy już po roku od operacji i wielotygodniowych wizytach w szpitalu, ponownie wybraliśmy się w podróż. Na postoju, w zajeździe, gdzieś tam za Ciechanowem wyznałem z prawdziwej potrzeby serca: „Misiu, ja po prostu nie wierzę, że to się naprawdę dzieje, że my znowu razem podróżujemy nad morze”. Byłem autentycznie szczęśliwy i Tobie też ta radość się udzieliła.
Często prosiłem Ducha Świętego, by mnie oświecał przy wszystkim co czynię, mówię i myślę, by także dodawał mi sił. Ale tego światła często mi brakowało.
Nie zdążyłem się z Tobą pożegnać, nie zdążyłem Cię utulić, przeprosić za uczynione Ci krzywdy. Nie zdążyłem powiedzieć, że Cię kocham, właśnie taką, chorą i bezradną, jakże cierpiącą, z poczuciem bezsilności i samotności.
To dlatego chciałbym teraz cofnąć czas i naprawić to, co już nienaprawialne.
Ostatnie miesiące były bardzo trudne. Brakowało mi cierpliwości, miłosierdzia.
Czasem nawet bałem się, że nie starczy mi sił, co w niektórych sytuacjach stawało się dla Ciebie i dla mnie niebezpieczne. Pojawiały się chwile zdenerwowania, zniechęcenia. To wspomnienie dzisiaj boli, bo zapewne zadawałem Ci ból.
Żyłem jednak ze świadomością, że tak musiało być. Taki był plan Boży, a ja miałem dług do spłacenia. I wtedy wdarła się do naszego domu pandemia. Pierwszy ja się zaraziłem. Przechorowałem bez większych sensacji. Zaraza dotknęła jednak także Ciebie. Myślałem, że będzie podobnie. Lekarka zdecydowała jednak o szpitalu. Do końca, do przyjazdu karetki, nie zdawałem sobie sprawy, że to są ostatnie chwile z Tobą. To było jakieś zaćmienie umysłu. Może przyjmowałem, że to Twój kolejny pobyt w szpitalu – było ich już kilka . Przeraziłem się dopiero, gdy karetka odjechała. Mimo, że do Twojego bagażu włożyłem kartkę z informacją o Twojej chorobie, zwątpiłem czy lekarze potrafią skutecznie odróżnić objawy przewlekłego schorzenia od objawów koronawirusa, czy znajdą z Tobą kontakt.
A w tym najgorsze, że byłaś już sama. Nawet w domu, nawet w nocy, niejednokrotnie upewniałaś się czy jestem w pobliżu. Zasypiałaś spokojnie, gdy dotykałaś mojej ręki.
Szpitalnej samotności nie przetrwałaś.
Twoja nieobecność boli, bardzo boli.
2.
Istnieje taka próba pocieszenia, którą stosują przyjaciele, znajomi, rodzina. Przywołują wielokrotną powtarzalność nieszczęścia, tysiące zmarłych, niemal nieuniknioność tragedii. To prawda, ale to nie działa. Żadna statystyka nie ukoi bólu. Żadna powszechność nieszczęścia nie zmniejszy rozpaczy. To zawsze będzie ta jedyna, indywidualnie odczuwana tragedia. Rozpadł się nasz świat i to jest tak, jakby cały się rozpadł.
3.
Byłoby niedobrze i nieprawdziwie, gdyby świat i bliscy taką Cię zapamiętali – schorowaną, cierpiącą, gubiąca rzeczywistość i często smutną.
Ten smutek czasem udawało mi się rozwiać. Lubiłaś spacery po parku, lody i kawę na parkowej ławce, wspólne obiady w białostockich lokalach. Kawa i łakocie były nieodłączną częścią niemal każdej wyprawy do miasta, także wówczas, gdy już potrzebowałaś inwalidzkiego wózka. Ten wózek to był jednak w Twoim stanie dobry pomysł. Staliśmy się mobilni. Wcześniej – a mówię o kilku, pewnie czterech ostatnich latach, każde przejście przez jezdnię groziło nam katastrofą. Twoja wola nie panowała już nad nogami, choroba postępowała. Z wózeczkiem byliśmy sprawniejsi, byliśmy wszędzie, gdzie to było możliwe. Nie tylko w Białymstoku. Często w filmowym Supraślu, w Puszczy Knyszyńskiej, w Augustowie, a nawet dwa razy nad morzem, w ulubionym Sopocie. Spacer po nadmorskich bulwarach, po sopockim molo, po gdańskich nabrzeżach Motławy nie był już problemem. Na pobyt wybieraliśmy miejsca, gdzie były windy.
Na zawsze zapamiętam wspólny pobyt w Jastarni w 2019 r., gdzie poznaliśmy jej każdy zakątek. Dostaliśmy się nawet na plażę, co w Jastarni nie jest proste. Chciałem Ci wszystko pokazać, chciałem wraz z Tobą poczuć lato. Ta potrzeba dawała mi dużo energii mimo, że było ciężko, a dni pracowite. Myślę kochana Misiu, że byłaś zadowolona. Tego pragnąłem jakby dla wyrównania moich momentów zniechęcenia, wybuchów niezadowolenia czy wzburzenia. Wtedy jeszcze normalnie rozmawialiśmy, wymienialiśmy wrażenia.
Czułem jednak, że coraz częściej decyduję za Ciebie. To ja wybierałem nasze trasy i ścieżki, miejsca, restauracje, kawiarnie. Nagrodą była Twoja uśmiechnięta buzia: w białostockim parku, na augustowskim bulwarze, w Jastarni czy na sopockim molo.
Jak tylko sięgam pamięcią, pobyt w lecie nad morzem to był nasz obowiązkowy punkt w programie każdego roku.
Przez szereg lat, gdy jeszcze byłaś zdrowa – w ulubionym Darłowie. Tam było nam naprawdę dobrze. Tam było nasze „Naprawdę wczoraj”. Ale wspomnienia zakotwiczyliśmy na całym wybrzeżu, od Gdańska po Świnoujście.
Wakacyjne podróże zaczęliśmy wcześnie, niemal od początku małżeństwa.
W pamięci pozostało wiele wspólnych pobytów także w górach: w Olszówce koło Bielska Białej, w górnej części Karpacza, która wówczas nazywała się Bierutowicami, a więc i na Śnieżce, w Krynicy Górskiej, w Białce Tatrzańskiej, Szklarskiej Porębie i oczywiście w Zakopanem.
Przyszedł też czas na podróże zagraniczne. Najpierw wypad z Niechorza do Berlina (rok 1974), skąd przywieźliśmy bardzo złożone wrażenia, ale bursztynowa kulka na Twojej szyi jest właśnie stamtąd. Potem były Węgry i Bułgaria. Pierwszy raz, bodaj w 1970 r pociągiem „Batory”, a potem już samochodem. Te motoryzacyjne, to były bardzo odważne, nieprzemyślane wyprawy.
Dzisiaj uważam je za wręcz nieodpowiedzialne. Jazda małym fiatem po drogach Ukrainy (ZSRR) w latach 80-tych była dość powszechna, ale jakże ryzykowna. Trudy podróży znosiłaś mężnie. Potem już z nami podróżował Pawełek, a wraz z Nim radość i niepokój. Tamte wyprawy oceniam jednak jako zbyt odważne.
Po roku dziewięćdziesiątym przyszedł czas na podróże na tzw. Zachód, atrakcyjne wyjazdy. Wspólnie odwiedziliśmy Wenecję, Neapol, Sorrento, Capri, Amalfi, Padwę, Wiedeń, Barcelonę, Blanes, Montserat, Majorkę, we Francji Paryż, Dolinę Loary, Niceę, Avinion i wiele innych ciekawych miejsc.
W latach odwilży wybraliśmy się też do pobliskiego Grodna na Białorusi.
4.
Nie wiem, czy tylko mnie to dotyczy czy może każdego. Wydaje się, że człowiek mało rozumie, dopóki nie spotka go nieszczęście. Szczególnie nie rozumie sensu swojego życia, chociaż był on na wyciągnięcie ręki.
Byliśmy razem, a jakże często nie dostrzegałem Twoich oczekiwań, Twojego cierpienia, Twoich niemożności. Hodowałem żal, a nawet pretensje, że poprzez chorobę pozbawiłaś mnie cech spokojnej, wspólnej starości. Z biegiem ostatnich lat stawałaś się coraz mniej sprawna i coraz częściej smutna. Przybywało mi zajęć. Nie wszystkie wykonywałem z ochotą. Teraz to sobie wyrzucam. Twój stan był dla mnie szansą, by czynić dobro, by Cię wspomagać i otaczać zrozumieniem i miłością.
Czy chociaż częściowo mi się to udało? Chcę wierzyć, że tak.
Wtedy wydawało się mi, że krzyż Twojej choroby był ciężki. Nie miałem racji. To była szansa, by dać Ci z siebie jak najwięcej. Czy ją wykorzystałem?
Prawdziwie ciężki okazał się dopiero krzyż Twojej nieobecności. Nie potrafię go udźwignąć. Bardzo mi Ciebie brakuje. Z Twoim odejściem nie potrafię się pogodzić. Zbyt późno zrozumiałem, jak bardzo Cię kocham.
Kiedyś nie zauważałem, a teraz z zazdrością spoglądam na dojrzałe pary spacerujące pod rękę po białostockich plantach.
5.
Pierwsze lata w Białymstoku. O tym za chwilę, ale uświadamiam sobie, że to Ty dałaś mi to miasto. Z całym jego kolorytem, mozaiką mieszkańców, niezwykłym położeniem i z ciekawą historią. Pokazywałaś mi Białystok jako swoje miasto, nawet z pewną dumą. Ja patrzyłem i porównywałem z organizmami miejskimi znanymi po zachodniej stronie Wisły – z bogatą infrastrukturą, secesją, zasobnym centrum, rozwiniętą komunikacją. Białystok taki nie był, ale Ty byłaś stąd i to mi wystarczało. Musiałem się tu zadomowić i myślę, że to mi się udało. Poznawałem koloryt Twojego miasta i szybko też całej białostockiej ziemi.
W pierwszych latach związałaś się z biblioteką wojewódzką, a ja szukałem jakiejkolwiek pracy, bo jeszcze kontynuowałem studia. Miałaś, Kochanie, dużo dla mnie cierpliwości. Nauka, wyjazdy do Warszawy na Uniwersytet, sesje, egzaminy.
To nie były łatwe lata. Znajdowaliśmy jednak czas dla siebie, na wspólne wypady w góry lub nad morze.
Morze kochałem, bo było miejscem moich wakacji z dzieciństwa. Tobie też się spodobało. Pojęcie wakacji na stałe zatrzymało się w naszej rodzinie. Byłaś przecież nauczycielką, polonistką w historycznym dziś Technikum Włókienniczym.
Historycznym, bo jakże ważnym i nierozerwalnie związanym z włókienniczym miastem, jakim na wiek cały stał się Białystok.
Tej szkoły już nie ma, bo i przemysł tej branży zanika. Ale są Twoi uczniowie. Pozostałaś w ich serdecznej pamięci.
Zatem każdego roku były wakacje (a nie urlop) i niemal każdego roku wyjazd nad morze, jak nie nad Bałtyk, to nad Morze Czarne lub Adriatyk, a nawet nad Morze Śródziemne. Kochaliśmy ten czas. On pozostawił głównie dobre i ciepłe wspomnienia.
6.
Dziś zaszczepiono mnie przeciwko COVID19. Ten wirus zabrał mi Ciebie.
Twój wymęczony chorobą organizm nie wytrzymał nowego ataku. Szczepienie odbyło się w tym samym budynku szpitala, w którym Ty umierałaś. Trzy miesiące temu. Bolesna świadomość.
Gdy tam przebywałaś, krążyłem wokół szpitala. Nie wpuszczono mnie do Ciebie.
Nie mogłem nawet na Ciebie spojrzeć, potrzymać Cię za rękę. Umierałaś w samotności i zapewne z wielkim żalem do świata i być może również do mnie.
Nie otrzymałem już szansy, by Cię utulić i powiedzieć Ci, że Cię kocham, że przepraszam za złe momenty w naszym życiu, że jesteś najcenniejszą dla mnie istotą.
Rozstania w pandemii 2020/2021 są niezwykle okrutne.
7.
Dałaś mi tak wiele. Dałaś mi miłość, wiele radości, wsparcie w czasach studiów przecież pełne wyrzeczeń, dałaś mi syna, dałaś prawdziwą rodzinę, w której daleko więcej było dni słonecznych niż smutków i niepokojów. Dałaś mi piękne spokojne życie, oddaną opiekę w chorobie, bo i ja kilka razy lądowałem w szpitalu.
Zawsze miałem gdzie wracać. Miałem, bo Ty byłaś w domu i czekałaś. To wokół Ciebie istniało domowe ciepło. Już go nie ma. Teraz wracam do pustego domu i czuję bezsens tych powrotów. Nie umiem tak żyć.
8.
Tak jak wcześniej napisałem – dałaś mi także to miasto. Uznałem je za swoje i ono mnie także całkiem życzliwie przyjęło. Znalazłem tu swoje miejsce. Ale teraz boli każde wspomnienie zapisane w białostockich ulicach, każda alejka i ławka w parku, stolik w kawiarni, ogródek pod kasztanami w centrum. Tam wszędzie były nasze miejsca, wszędzie byliśmy razem. Nawet, gdy już woziłem Cię na wózku. Pokonywaliśmy wszystkie przeszkody, a przy ich pokonywaniu czasem wkradała się nerwowość, której teraz żałuję. Ale byliśmy razem i przędła się nić wspólnego przeżywania.
9.
Już drugie święta bez Ciebie. Najpierw grudniowe Boże Narodzenie. Wigilia z prawdziwie pustym miejscem, bo w tym czasie cierpiałaś już w szpitalu i zbliżałaś się do kresu. Samotna i wśród obcych, w kombinezonach kosmitów. Twoje serduszko odmówiło pracy. Podobno musieli Cię reanimować. Potem kilka dni w śpiączce farmakologicznej, bez świadomości. Każda moja rozmowa z lekarzem powoli odbierała nadzieję. I wreszcie ten okrutny telefon o siódmej rano, w pierwszy poświąteczny dzień grudnia 2020 r.
Po trzech miesiącach nadeszła Wielkanoc, a Twoja nieobecność boli tak samo.
Wizyty wnuków – Bernarda i Bruno (nazywam ich B1 i B2) tylko na chwilę rozjaśniają dzień i znieczulają ból. Wnusie są rozkoszne, zwłaszcza gdy się uaktywniają. Opanowują dom, a mnie cieszy, gdy czują się tu swobodnie. Bernuś skupiony na ekranie monitora, ale często się ożywia i rzuca w wir zabawy.
Brunio zabawny i pomysłowy. Ciekawy i dopytujący. Ma bardzo dużo energii. Trudno ich nie kochać. Nie wiem, jak zapamiętają chorą i ostatnio najczęściej milczącą babcię Emilkę, ale już posłyszałem, jak maluchy rozmawiają o babci „która tu spała” i to były smutne i ciepłe słowa.
10.
Mimo upływu lat od szkolnej zawodowej aktywności, pamiętają Cię Twoi uczniowie. Byłaś wspaniałą polonistką, o dużej wiedzy literackiej, z determinacją przekazującą młodym zamiłowanie do literatury i historii. Barbara Wachowicz napisała Ci w osobistej dedykacji, na kolejnym spotkaniu z Tobą i Twoja młodzieżą : „Drogiej Pani Emilii z życzeniem krzewienia ojczyzny – polszczyzny – tę Ojczyznę Żeromszczyznę przypisuję serdecznie”. Była to dedykacja z 1988 roku na nowym egzemplarzu książki Barbary Wachowicz Ciebie jedną kocham.
Podziwiali Cię także za urodę, elegancję i styl. Byłaś dla nich kimś ważnym, kogo słuchali i niekiedy starali się naśladować. Najwierniejszą uczennicą okazała się Anna Deryng, pomocna z natury, wdzięczna i płacząca na Twoim pogrzebie.
Także Twoje koleżanki nauczycielki bardzo ciepło Cię wspominają. Zostawiłaś coś więcej niż majątek. Zostawiłaś dobre ślady w umysłach młodzieży, którą wychowywałaś. To cenny spadek. Zostawiłaś także przyjaciół. Tu, w Białymstoku, żegnały Cię także koleżanki z sąsiedniego pokoju w toruńskim akademiku – Grażyna, dzisiaj już emerytowany sędzia, Danka, też prawnik, kiedyś z naszej ulicy, a teraz z odległego Berlina. Barbara poliglotka – wyemigrowała już dawno, bo w latach osiemdziesiątych, ale na wieść o Twoim odejściu napisała z Londynu: „Tak jakby skała spadła mi na głowę. Jest mi ogromnie, niewypowiedzianie smutno. Taki okrutny los przypadł takiemu wspaniałemu człowiekowi. Dzielę z tobą ten ogromny smutek, Ten nieukojony żal ...Zalewają mnie łzy”.
Twoją najlepszą licealną przyjaciółką była Jasia, późniejszy lekarz pediatra. Pamięta i mówi mi o Twoim niełatwym dzieciństwie, wspomina szkolne lata i Twoją bezinteresowną przyjaźń w jej pierwszych, trudnych, bo repatrianckich latach.
Przeglądam teraz Twój bogaty zbiór książek. Sięgam po nie na nowo. Z czułością postrzegam Twoje w nich dopiski, uwagi, glosy. Każdy taki ślad staje się teraz relikwią.
Pośród książek, których autorami są Rykowscy – Marcin, Mikołaj, Ola i ja, stoi też Twoja książka. Ważna. Może ważniejsza od naszych: „55 lat Zespołu Szkół Włókienniczych w Białymstoku”. Nie jesteś jej autorką, ale jesteś treścią tej książki, w której na wielu stronach przy kolejnych rocznikach pojawia się zapis: wychowawca Emilia Rykowska. W tej szkole pozostawiłaś dzieło swojego życia.
11.
Dziś 3 maja. Zawiesiłem na Twoim grobie biało – czerwony kotylion.
Myślę, że nie ma większego patrioty, niż oddana nauczycielka polonistka. Ty taką byłaś.
12.
Patrzę na fotografie z naszych wspólnych lat. Byłaś piękną dziewczyną o niezwykłej urodzie. Dostrzegam, że także po latach, na zdjęciach z naszym synem, kilkunastoletnim Pawełkiem, jesteś nadal piękną subtelną kobietą. Miałaś wyczucie elegancji i delikatnego szyku.
Jakże bym chciał wrócić do tamtych dni, odrzucić błędy i zaniedbania, kochać Cię tak, jak na to zasługiwałaś.
Lata pogoni za karierą i pomyślnością życiową odebrały nam dużo czasu na szczęście, a ono mogło być zwyczajne i wielkie.
Codziennie dopada mnie bolesna świadomość, że Ciebie już nie ma. Nie chce mi się ani zaczynać dnia ani go kończyć. Wierzę jednak, że jesteś już pod Matczyną i Bożą opieką, że także widzisz mnie i jesteś przy mnie.
Bardzo – moja Misiu – brakuje mi Ciebie.
13.
Czasem odwiedzam Farę. Z tą świątynią wiążą się lata wspomnień, poczynając od pierwszych wspólnych kroków już w roku 1967. Uderzyła mnie wówczas tłumna wręcz obecność wiernych na Mszy Świętej. W Bydgoszczy już tak nie było.
W Twoim mieście Fara, mimo że ogromna, gwarantowała ścisk i miejsca stojące, a w zimie prawdziwie spartańskie warunki. Wiem z Twoich opowiadań z dzieciństwa, że na Mszę Św. chodziliście pieszo z końca ul. Sienkiewicza - Ty, Mama, Boguś i Krysia. Buciki w zimie trzeba było ocieplać gazetami.
Ze wzruszeniem dotykałem dziś miejsc, gdzie byliśmy razem: Kaplica Najświętszego Sakramentu, stopnie ołtarza Matki Bożej Wniebowziętej, przed którym 24 sierpnia 1968 roku otrzymaliśmy sakrament małżeństwa, ołtarz MB Częstochowskiej – tu modliliśmy się tuż po ślubie, ławki, w których siadaliśmy przez kilka lat, kaplica Jana Pawła II, bo zaistniał w naszym życiu i wreszcie ostatnie miejsca z tyłu nawy głównej, już blisko chóru, do których w czasie choroby z trudem docierałaś. Papieża w czerwcu 1991 roku witaliśmy razem na białostockim lotnisku, w elitarnej grupie gospodarzy białostockiej ziemi, gdy schodził po stopniach śmigłowca, zresztą witaliśmy Go razem z prezydentem Ryszardem Kaczorowskim, przecież rodowitym białostoczaninem. Papieski różaniec z tamtego powitania jest teraz z Tobą.
Przywołuję też inne miłe wrażenia, gdy – zmarznięci – po godzinnej liturgii w Farze, biegliśmy do pobliskiej Astorii, gdzie w kawiarni na trzecim piętrze z lubością rozgrzewaliśmy się gorącą kawą i raczyli słodkościami. To były małe radości.
Radości, bo z Tobą i nic już nie zdoła tych chwil zastąpić.
Nawet nie wyobrażasz sobie (chociaż może to widzisz), jak puste jest teraz Twoje miasto. Puste, bo pandemia, bo zamknięte sklepy i kawiarnie, mały ruch, ale przede wszystkim puste bo Ciebie tu nie ma.
Z wielkim oporem postrzegam, że Twój stan przecież od dawna wskazywał, co będzie dalej, a jednak odpychałem tę część świadomości. Nie docierało bo nie chciałem by dotarło... Co prawda wiedziałem, że będzie to kiedyś. Nie wiedziałem, że będzie to jutro.
13.
Poznaliśmy się ponad 54 lata temu w Toruniu. Byłaś studentką polonistyki na UMK.
Ja wybrałem prawo. Nasze rodzinne miasta, Bydgoszcz i Białystok leżą na tym samym równoleżniku, ale oddalone od siebie o 400 kilometrów. Było jednak przeznaczeniem, że mieliśmy się spotkać i że miało to nastąpić w Toruniu.
W tym pojęciu rodzinnych miast jest trochę nieprawdy. Owszem, to były nasze miasta zamieszkania, ale tak precyzyjnie, to urodziłem się na Mazowszu koło Ciechanowa, ale niezwłocznie tuż po moim urodzeniu, rodzina zamieszkała w Bydgoszczy. Więc jednak miasto rodzinne. Innego nie kojarzę jako kraju lat dziecinnych. Z Tobą sprawa była bardziej skomplikowana. Urodziłaś się w pobliżu polskiego wówczas Wołczyna, gdzie w miejscowej świątyni zostałaś ochrzczona – otrzymałaś imiona Emilia, Maria – i gdzie jeszcze przed wojną złożono szczątki Stanisława Augusta Poniatowskiego, eksmitowanego przez władze radzieckie z Petersburga (wówczas Leningradu). Przy wołczyńskiej świątyni spoczywa też Twój ojciec Wacław, przed wojną nauczyciel na Polesiu, podchorąży, a później oficer w kampanii wrześniowej, żołnierz AK. W lipcu 1944 r, tuż po Twoim urodzeniu spieszył, by was przeprowadzić do Polski, bo już sowieci obsadzali nową granicę na Bugu. Zastrzelono go właśnie nad Bugiem, gdy próbował znaleźć dogodne przejście. Nie zaznałaś ojca.
Twoje dalsze losy to kilka lat u rodziny koło Sarnak, potem na Dolnym Śląsku wraz z matką i wreszcie powrót, chyba w 1951 roku na wschód, czyli tym razem do Białegostoku, z rodzeństwem i z ojczymem, jednym z ówczesnych menadżerów przemysłu włókienniczego w Białymstoku. Po śmierci ojczyma (byłego więźnia obozu koncentracyjnego) spadło na Ciebie wiele obowiązków. Traktowałaś je wtedy jako naturalne i – jak już wspominałem w artykule o Twoim ojcu „Podporucznik” z 2010 roku – nie porównywałaś swojego dzieciństwa z życiem rówieśników. Beztroskiego dziecięcego życia mało zaznałaś. Mówiłaś mi o trudach i poczuciu zagrożenia, jakie spadały na Ciebie, gdy mama wyjeżdżała do sanatorium, a Ty – dziesięcio.., a może dwunastolatka – musiałaś opiekować się dwójką rodzeństwa w przedszkolnym wieku i jeszcze zdążyć do szkoły. To się podobno powtarzało. Trudno mi było uwierzyć, ale taka była Twoja prawda. Myślę, że dzieciństwo odcisnęło na Tobie swego rodzaju piętno. Pozostało w Tobie wiele z dziecka pełnego niepokoju, które potrzebowało opieki.
Dopiero po maturze, w 1963 roku, nastał czas toruński, czas akademickiej beztroski i rozpoczęła się nasza wspólna życiowa epopeja. Te początki Twojej i mojej historii opisałem we wspomnieniach „Z Nowego Rynku” wydanych przez Instytut wydawniczy „Świadectwo” w 2009 roku. Łatwo nie było. Już w kilka dni po naszym ślubie w 1968 roku, przez Białystok ciągnęły kolumny Armii Radzieckiej na Czechosłowację.
14.
Gdy uświadamiam sobie, że moja Bydgoszcz to do 1920 roku także miasto bliskie granicy, granicy niemieckiej, a Twój Wołczyn i później Białystok, to miejsca położone na Kresach Wschodnich, dostrzegam w tym jakiś znak, że nasze spotkanie musiało nastąpić i że ten równoleżnik musiał nas połączyć. Nawet, jeśli w takim rozumowaniu jest mało racjonalizmu, to serce podpowiada co innego.
Może to było przeczucie, ale jeszcze we wrześniu 2020 roku zdążyliśmy odwiedzić Toruń. Nasz Toruń. Przemieszczaliśmy się po Rynku, po Żeglarskiej, Szerokiej. Pokłoniliśmy się Kopernikowi w katedrze pw. św. Jana, zajrzeliśmy do świątyni mariackiej. Do kościoła akademickiego w Rynku nie udało się dostać, bo nie ma tam podjazdów dla wózków. Rzut oka na maius, harmonijkę i Dwór Artusa. Oczywiście kawa w ogródku i spojrzenie na Wisłę z przystankiem dla „Rejsu”. Nasz Toruń z czasu młodości to więcej ulubionych i zapamiętanych miejsc, ale tym razem musiało nam to wystarczyć. Nie przypuszczałem, że to nasza ostatnia wspólna podróż. Życie, w całym swym okrucieństwie pokazało jednak, że w ciągu niewielu dni wszystko może zdarzyć i że tragedia czai się tuż za rogiem.
15.
Dzisiaj zajrzałem do Alfy. To taka galeria białostocka, budowa postindustrialna, zlokalizowana w miejscu i w murach dawnej Fabryki Pluszu. Tą fabryką po roku 1950 kierował przez kilka lat Twój ojczym. Jako dziecko nosiłaś mu do pracy obiady. Z domu na Sienkiewicza była to dla kilkuletniej dziewczynki bardzo daleka droga. Mówiłaś mi o tym i wywołałaś spore zdziwienie. Mogłem sobie wyobrazić, bo to taka odległość jak w Bydgoszczy z Nowego Rynku na ulicy Paderewskiego. To była moja droga do szkoły średniej, ale ja miałem wtedy szesnaście lat, a Ty wówczas zaledwie osiem.
Czekałaś grzecznie aż ojczym – dyrektor zje obiad i odda naczynia. Podobno nie dał Ci przytulić pluszowego misia, którego miał w gabinecie.
Teraz w galerii pusto, ale wcześniej wielokrotnie odwiedzaliśmy ją razem. Już tylko spojrzenie na nasze niebieskie miejsce w garażu, na którym najczęściej parkowaliśmy, wywołało bolesne poruszenie serca. I dalej już tylko bolesne ślady i miejsca emitujące wspomnienia. Alejki, po których toczyłem Twój wózek, chociaż na wystawy spoglądałaś już z niewielkim zainteresowaniem. Zawsze jednak chętnie akceptowałaś propozycję odwiedzenia kawiarni Sowy. W tym byliśmy jednomyślni, ja – bo to były dla mnie bydgoskie ślady, Ty – bo polubiłaś smakołyki ze znakiem sówki.
Teraz to są smutne miejsca. Odnoszę wrażenie jakbym chodził po kolejnych alejkach cmentarza.
16.
Często nawiedza mnie dokuczliwe pytanie: co ja tu jeszcze robię, po co tu jestem w mieście dla mnie pustym, ale pełnym wspomnień. To są dobre wspomnienia, ale bolesne przez to, że wraz z Tobą odeszły już do przeszłości.
Czuję bezsens każdego spaceru czy przejazdu po białostockich ulicach, każdej wizyty w parku, a nawet w pobliskiej Puszczy Knyszyńskiej.
Tu jednak mam licznych kolegów, przyjaciół, ludzi, z którymi budowałem cząstkę podlaskiej i suwalskiej rzeczywistości.
Chyba zatem tu pozostanę, bo tu była nasza najważniejsza przystań życiowa, tu pojawiła się nowa gałąź rodziny, tu jesteś i tutaj – gdybyś szukała – tu mnie znajdziesz.