„Praktyki”. Zwykłe słowo. Niby każdy wie, że trzeba je odbyć na studiach.
Niby rzecz powszechna i normalna. Jednak tak naprawdę nie wiemy czego się spodziewać. Pierwszą myślą większości studentów jest „o, będziemy darmową siłą roboczą – przynieś, podaj, pozamiataj, a przy okazji zaparz kawkę”, no bo przecież ekspres do kawy jest już synonimem praktykanta w naszym społeczeństwie. Są też ambitniejsi, którzy myślą, że zdobędą potrzebne doświadczenie, nawiążą kontakty i generalnie poznają swój przyszły zawód od podszewki. Ja zazdroszczę obu tym grupom.
Przyszłam na praktyki do AKANTU jako tabula rasa, miotająca się w życiu i myśleniu o swoim (oby) przyszłym zawodzie. Nie wiedziałam czego się spodziewać, nie miałam żadnych założeń, po prostu tam poszłam, razem z innymi dziewczynami z kierunku. Ciężko więc stwierdzić, że się zawiodłam czy pozytywnie zaskoczyłam, skoro niczego nie oczekiwałam. Chociaż na pewno towarzyszyło mi zdziwienie związane z tym, że żadna z nas nie musiała „parzyć kawki”. Od pierwszego dnia nie było złudzeń – będzie dużo pracy. Nie miałam nic przeciwko – jestem przyzwyczajona do biegania z uczelni do pracy i z powrotem, co nauczyło mnie sporej elastyczności, jeśli chodzi o np. ilość snu. Jednak nas wszystkie zdziwił rodzaj pracy, którą miałyśmy wykonywać.
Pisanie? Artykuły w gazetach? Na zajęciach raczej dostawałyśmy teksty, które czasem wręcz trzeba było zaczarować, aby były w miarę czytelne. A teraz mamy same stworzyć tekst i dopiero nad nim pracować. Nie umiem ocenić, czy to dobrze, czy to źle. Po prostu stwierdzam fakt. W moim przypadku jest to dość dziwne uczucie – pisanie jakiekolwiek porzuciłam już jakiś czas temu, gdy po kilku lat tworzenia wypocin różnego rodzaju, nie umiałam napisać zdania, z którego byłabym choć trochę zadowolona. Nie umiem już pisać tak, jakbym chciała, a pusta kartka w Wordzie wywołuje u mnie dziwną mieszankę emocji. Dlatego też wybrałam edytorstwo na kierunek studiów – możliwość pracy przy tekstach, ukochanych książkach, patrzenie na nie od strony technicznej bez obowiązku tworzenia ich. I tak przez dwa lata udało mi się uciekać od pisania czegokolwiek poza pracami zaliczeniowymi, jednocześnie poprawiając teksty, ucząc się o nich. No ale życie byłoby za piękne, gdybyśmy mogli cały czas po prostu uciekać od naszych problemów, traum i bagażu emocjonalnego (cóż, próbować zawsze można i jestem tego świetnym przykładem, ale nie jest to raczej powód do dumy).
Teraz zapewne nasuwa się pytanie, czy dałam sobie radę, albo jak mi z tym poszło, ale raczej przede wszystkim – czy zmieniło to coś we mnie? Otóż, chciałabym odpowiedzieć, że tak, jestem teraz innym człowiekiem, to doświadczenie mnie „odblokowało”, mogę teraz przenosić góry, ten felieton jest historią mojego małego sukcesu. Ale tak nie jest! I rzadko raczej zdarza się w życiu, głównie są to historie z filmów, książek (sic!) lub ust kogoś zajmującego się coachingiem. Piszę ten tekst, bo muszę (jako część moich wcześniej wspomnianych praktyk), ale też dlatego, że chcę. Chcę napisać właśnie o tym, zamiast wymyślać naciągane historie z serii „o, jak dużo te praktyki wniosły do mojego życia”. Oczywiście, że wniosły, nakierowały mnie na coś i pokazały sporo rzeczy, ale są tylko małym punktem w moim życiu, które jednak obraca się wokół deskorolki, simsów, ukulele, tatuaży, pracy, studiów, książek i tej mojej „blokady” pisarskiej. Jestem nawet dumna z siebie, kiedy patrzę na ten tekst i stwierdzam, że nie jest taki zły, nawet mi się podoba. Czy powinnam być trochę ambitniejsza? Pewnie tak. Ale czy to już jest postęp? Oczywiście, że tak i z tego najbardziej jestem dumna. Napisanie tego felietonu i kilku artykułów nie sprawiło, że problem, z którym jednak zmagałam się od paru lat, zniknął. Te praktyki po prostu zmusiły mnie do zmierzenia się z nim na poważnie pierwszy raz od dłuższego czasu. Nie było żadnego skrótu lub drogi ucieczki – musiałam stukać w klawiaturę i kreować zdania, które „nie są takie złe”, ale przede wszystkim przemyśleć to wszystko, aby móc napisać ten tekst.
Zdaję sobie sprawę, że przemyślenia dziewczyny po dwudziestce o jej doświadczeniu z pisaniem mogą nie być porywające, ale z drugiej strony – jeżeli tak uważacie, to pewnie i tak już nie dotarliście do tego momentu tekstu, a jeśli natchnęłam (może i to trochę za duże słowo, ale ciężko mi tu znaleźć bardziej odpowiednie) choć jedną osobę, to z tym uczuciem jest mi już cudownie.
Także, jeśli pisaliście/piszecie/chcecie pisać – śmiało! Kiedy spróbować, jak nie w momencie, w którym o tym myślicie? W pisaniu piękne jest to, że nieważne jest nic poza naszą chęcią, determinacją, wyobraźnią i pragnieniu bycia coraz lepszym. Pisaniem można odsłonić własny świat przed ogromną liczbą ludzi i nieraz zdziwić się, że oni widzą go dokładnie tak samo. Tego na pewno nauczyło mnie pisanie (może jednak cierpliwości do Worda przede wszystkim) oraz dyskutowanie z ludźmi, którzy te moje wypociny doceniali. Piszcie więc, twórzcie i czytajcie. Bo kto wie, „blokada” może czaić się i za waszym rogiem. Nie zawsze jest ona wrogiem – my już po prostu się zaprzyjaźniłyśmy i czasem (często) jestem jej wdzięczna, że była jedną z tych wielu rzeczy, które znacznie zmieniły moje życie.